Kolejne wiadomości z Barlovento doszły do nas z lekkim opóźnieniem… Ale za to dostaliśmy dużo zdjęć!
„- Janusz, patrz, komar! – staliśmy oboje na czubku całkiem solidnego growlera, który niespiesznie dryfował sobie samym środkiem fiordu Angmagssalik. Do brzegów – co najmniej 600-700 metrów w dowolną stronę. Skąd on tu? Przecież nie przywieźliśmy go ze sobą w kajaku… Odruchowo zamachnęłam się, żeby odpędzić krwiopijcę. Grenlandzkie komary są żarłoczne i uciążliwe do tego stopnia, że miejscowi na sobotnie spacery wybierają się z moskitierami na głowach – ale na szczęście latają dużo wolniej niż te polskie – Daj spokój, dziewczyno, biedak i tak znalazł się w niewesołej sytuacji, a ty jeszce chcesz mu dać po głowie… Niech sobie lata…
Z Tasiilaq (to chyba ta pisownia jest w końcu poprawna) wyszliśmy tuż po śniadaniu – czyli jakoś krótko po godz. 09:00. Skoro w niedzielę w miasteczku nie da się załatwić żadnej ze spraw, które mamy do ogarnięcia, zdecydowanie lepiej spędzić ten dzień zwiedzając okoliczne fiordy. Zgodnie z rada niezwykle życzliwej dziewczyny z informacji turystycznej za cel wycieczki wybraliśmy właśnie fiord Angmagssaliq – powinien być stosunkowo wolny od lodu…
I rzeczywiście, po tym jak powoli lawirując przeszliśmy przez wejście do fiordu, otworzyła się przed nami niemal wolna woda. Kry były stosunkowo niewielkie, growlery owszem, zaanektowały dla siebie mniejsze odnogi fiordu ale główny pozostawiły względnie wolny. No i tu i ówdzie rozsiadło sie kilka gór lodowych – ale w porównaniu z tymi, które oglądaliśmy w drodze do Tasiilaq, te wydawały się jakieś – małe?
Prognoza zapowiadała na dziś około 15 węzłów z północnego-wschodu, ale w osłoniętym górami fiordzie panował prawie całkowity sztil. Oczywiście skorzystaliśmy z okazji, kto mógł, wbił się w suchy kombinezon, zwodowaliśmy kajaki… I tak znaleźliśmy się z Januszem na szczycie niewielkiego growlera. Fantastyczne uczucie – wpłynąć do niewielkiej, wypłukanej w lodzie zatoki, wyjść na lód – i poczuć się panem choć tak małego kawałka świata.!
Polietylenowe kajaki, które już drugi raz wypożyczyła nam na wyprawę firma Aquarius, są szybkie, zwrotne i nie boją się spotkania z lodem. Mają tylko jedna wadę: są mało stabilne, więc wchodzenie i wychodzenie z nich na pokład Barlovento (1m20 wolnej burty..!!) wymaga pewnych umiejętności akrobatycznych. w zeszłym roku próbowaliśmy schodzić do kajaków po drabince na rufie, ale kilka razy skończyło się to przymusową kąpielą. W tym roku próbujemy raczej komunikacji przez burtę – wywieszona lina jako schodek, delikatny balans ciałem, nieco przerażony pisk osoby już siedzącej w kajaku… i jak do tej pory wszyscy śmiałkowie względnie sucho zdołali zająć swoje miejsca.
Trzeba przyznać, że ryzyko skąpania się w wodzie o temperaturze 2 stopni (a może i mniej) jest dość odstręczające – szczególnie jeśli nie ma się do dyspozycji suchego kombinezonu… Dlatego między growlerami zwodowaliśmy również ponton, którym mniej żądna wrażeń część załogi udała się na Niedzielny Spacer – który ni stąd ni zowąd przerodził się w istny kulig.!! Przodem Barlovento, które holuje ponton, który znów holuje kajak… i tak slalomem między growlerami…
„Pędzi kulig pędzi, niczym błyskawica, Eeejjj, wolniej tam na Barlo, bo nami tu rzuca..!!”
Kiedy wydawało się że wyczerpaliśmy już limit szaleństwa dozwolony na niedzielę, Artur zaczął grzebać pod swoją koją. Spod materaca (a przynajmniej tak się wydawało) wyciągnął kolejno dwa czekany lodowe (dziaby – jak kto woli), raki, kask (ok, przyjmijmy ze kask nie był pod materacem…) i ogłosił, że ma zamiar zdobyć jakąś górę lodową – o na przykład… Tamtą.!
Do dwuosobowego, bardziej stabilnego kajaka zostały załadowane czekany lodowe, raki, kask – oraz Artur – aby w asyście pontonu i drugiego z kajaków udać się pod górę lodową o poręcznym kształcie. Dziaba, dziaba, prawy rak, lewy rak – i znów dziaba, dziaba, rak, rak… z pozoru mozolnie ale bardzo sprawnie na czubkach czekanów i butów Artur posuwał się do góry. Widok niesamowity – i niesamowicie abstrakcyjny w morskim kontekście.! I satysfakcja, kiedy udało się nie tylko wejść na górę, ale również zejść do kajaka – suchym rakiem?
Kiedy stwierdziliśmy, że dość już mamy (przynajmniej na razie) przygód na lodzie, ruszyliśmy na północ fiordu Angmagssaliq – zgodnie z mapa turystyczną, którą kupiliśmy w Tasiilaq powinna być tam jakaś osada – i rzeczywiście, na samym końcu fiordu trafiliśmy do Kungmiut.
Jeszcze nim przybiliśmy do nabrzeża (tak, w Kungmiut ku naszemu zdziwieniu jest nabrzeże, do którego może stanąć Barlovento!!) zobaczyliśmy coś, co przypomniało nam, że Grenlandia to jednak inny świat niż powiedzmy – północna Norwegia – i inne obowiązują tu prawa i porządki: Na środku małego porciku dwóch młodych Inuitów radośnie śpiewało porządkując coś na dnie niewielkiej łódeczki. Sądziliśmy, że patroszą ryby, ale nie – po chwili z wysiłkiem dźwignęli z dna łódki coś ciężkiego. Owszem, oprawiali – ale fokę..! – a teraz wynosili ją na pomost. Moment później jeden z nich wrócił do łódki po drugą część zdobyczy – trzymając za tylne płetwy wyniósł na brzeg focze martwe szczenię i rzucił je obok truchła matki…
Cóż, foka jest tu jak na Spitsbergenie zwierzyną łowną, która karmi się pociągowe psy. Godzinę później spotkaliśmy tych inuickich chłopaków, gdy porcjowali mięso między uwiązaną sforą. Wytłumaczyli nam, że dorosłe foki mieszkańcy Grenlandii jadają rzadko, ale młode są doceniane w diecie. Niedzielne polowanie uważali za całkiem udane.
Samo Kungmiut jest mniej więcej o połowę mniejsze niż Tasiilaq. Nie ma tu lotniska z regularnymi połączeniami, nie ma hoteli dla turystów, na mapie osady nie oznaczono żadnego sklepu z pamiątkami. Kolorowe domki stojące na wysokich fundamentach, dzięki którym zimą wystają w ogóle spod śniegu wyglądają na skanalizowane (?), ale przynajmniej w trzech miejscach są publiczne studnie-hydranty. No i oczywiście publiczna łaźnia – oczywiście zamknięta w niedzielę koło północy.! Coś nie mamy szczęścia do tego prysznica…
Spacerując po Kungmiut spotkaliśmy też ekspedycję duńskich geologów, która właśnie rozpakowywała swój sprzęt. Naukowcy przyjechali na lato w rejon Angmagssaliq, żeby szukać złóż interesujących surowców. W końcu w kilku miejscach na Grenlandii są złoża rubinów, w na południo odkryto pokład złota, a i w tej okolicy natknięto się kilkukrotnie na ciekawe minerały. Pomyśleć – rubiny..! ehhh…
Korzystając z tego, ze zacumowaliśmy bezpiecznie do nabrzeża, Miś zarządził, że stoimy tak do rana – to znaczy do czwartej tej rano. Wachta świtowa miała baardzo krótką noc, ale dzięki temu mamy dziś szanse zwiedzać Sermilik – największy fiord w okolicy, do którego schodzą trzy wielkie lodowce. Ciekawe, czy uda sie dotrzeć pod czoło choć jednego z nich…”