„Poniedziałek miał dwa motywy przewodnie: słońce – i slack line.
Słońce, ponieważ był to pierwszy prawdziwie słoneczny dzień od początku rejsu. Po raz pierwszy od samego rana wachty wpisywały do dziennika: zachmurzenia – brak. Ostre, białe światło skrzy się dookoła w każdym kryształku mijanych gór lodowych i przyjemnie przygrzewa – szczególnie przez pleksiglasowy dach sterówki. Nic dziwnego, że w południe cała załoga zaległa na pokładzie – w końcu mamy (nieduże bo nieduże) kilkanaście stopni ciepła.! Prawdziwy upał w wersji grenlandzkiej 🙂
Z tym upałem jest o tyle śmiesznie, że płynęliśmy przez Sermilik fiord – największy fiord w okolicy, do którego schodzą trzy gigantyczne lodowce. Już od dwóch dni słyszeliśmy co jakiś czas jak z hukiem wielkiej detonacji cieli się któryś z nich. Teraz chcielibyśmy to zobaczyć – no dobrze, może nie ze zbyt bliska…
Z Kungmiut wróciliśmy nieco na południe i przez Iksagtirvaq Fiord oraz wąski przesmyk Aria przedostaliśmy się na wody Sermilik. Szczególnie Aria była wyzwaniem – nawet z odległości 3-4 kabli wydawało się, że cały przesmyk jest dosłownie zamurowany górami lodowymi… No ale kiedy podpłynęło się naprawdę blisko, dało się znaleźć jakieś przejście – i powoli, ale to naprawdę powoli… wyszliśmy na istne morze gór lodowych.
Po Sermalik powoli suną kolosy podobne do tych, które robiły na nas niesamowite wrażenie, gdy podchodziliśmy do brzegów Grenlandii. Bryły niczym z marzeń sennych szalonego architekta, czasem zdają się trwać w tym kształcie tylko siłą przyzwyczajenia.
Wśród tej różnorodności Miś wypatrzył górę, która spodobała mu się szczególnie: górę z dziurką! Taką nieco jajowatą, na dobre 8 metrów wysoką, szeroką jakoś na 10-12 metrów. I ze ścianą schodzącą stosunkowo łagodnie aż do samej wody. Padł szybki zestaw komend: – Artur, na górę! Ewka z kamerą do kajaka! wioślarze do kajaka! Barlovento do dziury! – co należało zrozumieć jako kapitańskie życzenie, abyśmy zorganizowali odpowiednio upozowaną sesję zdjęciową…
Cóż, nie trzeba nam było dwa razy powtarzać – ledwie po kilkunastu minutach przebrana w suchary i obładowana wszelakim sprzętem ekipa spuszczała na wodę ponton i kajak. Procedurę desantowania wspinacza na górę lodową opracowaliśmy w niedzielę, więc samo lądowanie przeszło bez historii. Dodatkowy czekan bardzo usprawnił system cumowania pontonu do lodu, dzięki czemu załoga pontonu mogła uwolnić przynajmniej dwie dodatkowe ręce – i w mniejszym chaosie zorganizować sesję zdjęciową. Minimalizacja chaosu – i bezpośrednio związanego z nim hałasu – była o tyle istotna, że hmm… pokrzykiwanie w bezpośredniej bliskości góry lodowej o średnio stabilnym kształcie wydawało się (nawet nam) nieco zbyt nierozsądne 🙂
Kiedy Barlovento miało już zdjęcia na tle góry z dziurką i myśleliśmy, że to będzie koniec zabaw wspinaczkowych na dziś (nie da się ukryć, że po pracowitej i emocjonującej niedzieli wszyscy byli mocno zmęczeni i mało wyspani), Artur kazał sobie podać z pokładu podejrzanie ciężki plecak – i wynegocjował z Miśkiem, że Barlovento stanie w dryf o – o tam, może jakieś 10 metrów od niewielkiego growlera…
Niespełna kwadrans później na czubku growlera pojawiło się pełnowymiarowe stanowisko asekuracyjne na 4 chyb śrubach lodowych, z plątaniną taśm i karabinków przyprawiających laika o ból głowy. A Artur z dna plecaka wyciągnął taśmę – długą na kilkadziesiąt metrów, szeroką – ledwie na 4 centymetry. Po czym poinstruował osłupiałe towarzystwo: – To jest slack line. Po tym się chodzi. W sensie ja po tym przejdę, tylko Misiu, musisz mi ją jachtem naciągnąć…
Jak nam potem Artur opowiedział, slack line to zabawka wspinaczy skałkowych, którzy dla urozmaicenia – zamiast pokonywać pionowe trudności – organizują sobie czasem poziome wyzwania, rozpinając taśmę między dwoma skałami czy drzewami. Śmiałek wchodzi na taśmę w uprzęży, ubezpieczony mniej więcej metrową lążą wpiętą w taśmę i – próbując utrzymać równowagę – stara się dotrzeć jak najdalej. Oczywiście większość prób kończy się malowniczym (ale krótkim i bezpiecznym) lotem, wykonanym przy aplauzie kolegów… Dla początkujących taśmy mają po jakieś 10 cm, ale raz, że to żaden szpan, dwa – czterocentymetrowa jest lżejsza – a to ważne przy bagażu lotniczym…
Taśma, przymocowana do punktu asekuracyjnego na growlerze, została podana na jacht i Miś (wciąż nie do końca pewny czy ciąganie za rufa jachtu góry lodowej ma sens…) spróbował ją naciągnąć. A Artur spróbował na nią wejść…
Slack line, dociążony Arturem, zaczynał działać jak naciśnięta nogą cuma – i obierał growlera do jachtu (albo jacht do growlera, obie wersje mają swoich zwolenników). Artur oczywiście spadał z rozluźnionej liny wprost do lodowatej wody, wychodził na growler i próbował ponownie – bo Miś w międzyczasie oczywiście znów naciągnął linę…
Musimy przyznać, że bezapelacyjnie przyznaliśmy Arturowi miano największego twardziela w załodze – pięciokrotna kąpiel w fiordzie między growlerami (ok, ok w sucharze i neoprenowej kominiarce, ale jednak) nie zrobiła na nim większego wrażenia. Choć możliwe, że to dlatego, że tuż po tym jak wrócił na jacht, wachta kambuzowa podała na obiad naleśniki…
… Niestety na szerokości 65°56,07N musieliśmy odpuścić pchanie się na północ przez Sermilik – Barlovento nie dawało już rady obracać się między growlerami – a dalej było już tylko gęściej. Można by dalej na tyczkach, ale ani nie jechaliśmy po rekord świata żeglugi na północ, ani byśmy się tyczkując nie dostali pod czoło lodowców. Więc zawróciliśmy – w kierunku prysznica 🙂 ”