ALASKA 2011 – Pamiętnik z wyprawy
2011-06-19 |
Spotkaliśmy się wcześnie rano na Okęciu. Lecimy do Amsterdamu , gdzie dołączają Benio i Tomek. Przed wejściem do samolotu do Seattle zaczyna się przepytywanie nas przez amerykańskie imigration. A po co? A dlaczego? A czy na pewno nie do roboty? Szybko zauważmy, że gdy mówimy że jesteśmy CREW to oni traktują nas jak zawodowe załogi statków.Musimy mówić że jesteśmy TURISTS |
2011-06-20 |
Rano dotarły nasze zguby ze Seattle. Jesteśmy w końcu w komplecie. Jemy śniadanie i ruszamy na poszukiwania jachtu. Juneau to stolica stanu Alaska licząca AŻ 31 tysięcy ludzi. Do tego dochodzi kolejne kilka tysięcy turystów, którzy wylewają się z przypływających tu cruiserów. Miasto posiada oczywiście swoje Krupówki, gdzie turysta może kupić tonę shitowatych rzeczy z napisem ALASKA. Trzeba się stąd jak najszybciej wyrwać.Spotykamy się z Jackiem i poprzednią załogą. Ustalamy wieczorek zapoznawczo integracyjny na 20 i już możemy uciekać poza miasto. Lokalnym autobusem jedziemy w stronę lodowca Mendenhall. Ostatnie półtorej mili pokonujemy pieszo. Niebo pokrywa gęsta kotara niskich chmur.Mży.Podobno to standardowa pogoda dla Alaski. Jeśli nie pada to tylko dlatego że albo właśnie kończyło, albo zaraz zacznie. Nad lodowcem wita nas jednak słońce przedzierające się pomiędzy chmur. Jego promienie licznie oświetlają góry lodowe płynące po jeziorze. W ruch idą aparaty, robimy zdjęcia gór lodowych i wodospadu. Jest ślicznie. Po powrocie do miasta planujemy jeszcze obejrzenie panoramy z okolicznego szczytu, na który można wjechać kolejką linową.Niestety kolejka po bilety jest dłuższa niż trasa kolejki |
2011-06-21 |
Początek rejsu. Rano sprawnie przemieszczamy się z hostelu na jacht. Załoga udaje się na wielkie zakupy a ja rozmawiam z miejscowym rybakami. Udaje się wynegocjować zakup jednego małego łososia. Wypatroszony waży 15 funtów |
2011-06-22 |
Zrywamy się wcześnie. Dobra pogoda na Alasce to rzadkość. Trzeba ją więc maksymalnie wykorzystać. Wpływamy w fiord Tracy Arm. Już przy wejściu spotkamy duże growlery i sporo bryłek drobnego lodu. Mamy szczęście że jest piękna pogoda i lód wspaniale mieni się w słońcu. Strome, kilkusetmetrowe ściany fiordu wiodą nad krętą drogą do czoła lodowca. Lodu coraz więcej. W tej wspaniałej scenerii siadamy do obiadu na Świerzym powietrzu.Dziś dla odmiany pieczony łosoś z ziemniakami i pomarańczą.Po lewej bryłki lodu, po prawej bryłki lodu, na górze słońce, nuda |
2011-06-23 |
Po nocnej żegludze docieramy do jednej z zewnętrznych wysp Alaski. Przed nami wyspa Baranowa. Słynie ona z tego że zamieszkują ją niedźwiedzie. Średnio 1,5 misia na milę kwadratową. Planujemy dotrzeć do ciepłych źródeł, lecz układ wiatru i prądów zmienia troszeczkę nasze plany. Śniadanie na Świerzym powietrzu, jacht powoli sunący pod pełnymi żaglami. Na lewo pustka, na prawo pustka, nuda |
2011-06-24 |
W nocy była mgła, teraz siąpi deszcz. Chmury wiszą tuż nad topem masztu. Hania z Tomkiem przygotowują steki na obiad a ja spisuje relację. Za kilka godzin będziemy w Petersburgu i może uda się ją wysłać. |
2011-06-24 |
Petersburg. Rybackie miasteczko wyglądające jak to z przystanku Alaska. Jedna główna ulica prowadząca donikąd, niska zabudowa. Wszyscy chodzą w brązowych kaloszach (od wielu lat podobno najlepsze Alaskańskie buty na każde warunki) i flanelowych koszulach. Deszcz zupełnie im nie przeszkadza. W ich skali to pewnie nie deszcz lecz po prostu skraplająca się mgła.Po mieście jeżdżą prawie same pickupy. Wielkie potężne i poruszające się z zawrotna prędkością 15mil na godzinę. Do tego z 4 sklepy i dwie knajpy. Ot cały Petersburg. Za to port jest imponujący. Stoi w nim kilkaset mniejszych lub większych łodzi rybackich. Po porcie pływa uchatka, na masztach statków i na słupach siedzą potężne orły. To pewnie dlatego nie ma tu ani jednej mewy. Przed wejściem do portu mielimy okazję zobaczyć jak działa automatyczna pława dzwonowa. Na boi wiesza się dzwon a następnie wskakuje uchatka i dla zabawy trąca go co jakiś czas nosem. |
2011-06-25 |
Wychodzimy wcześnie rano przed nami wąski i długi na ponad 20 mil przesmyk Wrangell Narrows. Występują tu spore prądy wiec trzeba się dobrze wpasować tak by przepłynąć go z prądem. Jest to o tyle utrudnione że w trakcie przypływu woda wpływa z obydwu stron kanału. Wyruszamy półtora godziny przed HW. Prąd pcha nas do jednej trzeciej kanału. Tam musimy chwilkę poczekać na wysoką wodę, a później prąd odpływu wyciąga nas dalej. Za kanałem czas na decyzję. Dokąd płyniemy dalej.Postanawiamy nie wpływać do Wrangell (nie przyjechaliśmy tu dla cywilizacji) i popłynąć mało uczęszczanym przejściem Snow Passage.Cóż, decyzja okazała się … Zresztą posłuchajcie. Najpierw był pojedyńczy samotny wieloryb. Później pojawiły się orki. Małe stado i bardzo płochliwe. Nie pozwoliły nam się za bardzo zbliżyć. Po orkach regularnie pojawiały się wieloryby. To z lewej, to z prawej, nuda |
2011-06-26 |
Po nocnym przelocie, około południa dopływamy do cywilizacji. Przed nami Ketchiken. Duże, ruchliwe centrum turystyczne. Cały transport odbywa się tu wodnosamolotami. Co chwila który z nich startuje lub laduje. Do tego olbrzymie 10-piętrowe cruisery, przywożące stada turystów.Jakoś wcale nie podoba nam się ta cywilizacja, lecz musimy zatankować diesla i zrobić odprawę graniczną. No i się zaczęło. Najpierw stoimy w kolejce po paliwo. Gdy już obydwa nasze zbiorniki są pełne, wpływamy do mariny. Wydaje się, że już prawie wszystko załatwione. Tylko grzecznościowy telefon do Customsów, umówienie się na odprawę jutro rano i można pójść oglądać miasto.No właśnie telefon. Rozmowa z celnikiem trwała ponad godzinę (wszystko oczywiście na roamingu). Najpierw nie zgadzało mu się nazwisko kapitana, potem poprosił bym chwilę poczekał na linii a on zadzwoni do firmy czarterowej w Kanadzie. Na koniec oświadczył że prosi o podanie danych jachtu oraz danych WSZYSTKICH załogantów. No i zaczęło się spelowanie imion, nazwisk, dat urodzenia, nr paszportów, ważności wiz, ważności paszportów. Na koniec miły pan oznajmił, że teraz wklepie to do komputera a potem przyjdzie do nas na jacht. A my mamy czekać. Cóż był to chyba najdroższy telefon w moim życiu. Dzięki Bogu dalsza część procedury była już dość szybka i nie zajęła więcej niż godzinę. W końcu mogliśmy przejść się po Ketchiken, obejrzeć domy na palach, totemy. „Ciekawie” ubrane panie zachęcały to obejrzenia pierwszego na świecie muzeum burdelu.No tak gdzieś trzeba było wydać to wydobyte złoto |
2011-06-27 |
Wieczorem ustaliliśmy że płyniemy do Kanady. Jednak poranek wita nas przepięknym słońcem i prawie bezchmurnym niebem. Takiej pogody nie można nie wykorzystać.Zmieniamy więc plany i wpływamy do Parku Narodowego Misty Fiords. Mgliste Fiordy zazwyczaj skryte w gęstej warstwie nisko zawieszonych chmur nam prezentują się w pełnej okazałości. Korzystamy z opowieści poprzedniej załogi i wpływamy dokładnie w ten fiord, który oni oglądali z samolotu. Jest bosko. Totalna sielanka, obiad w kokpicie i cudne skaliste ściany fiordów. Nad głowami krążą nam orły, a Adam śpiewa szanty. Oglądamy jak orzeł w locie łowi ryby. Nocą wracamy bo czas zaczyna nas gonić. Przed nami cała kanadyjska część Inside Passage. |
2011-06-28 |
Wczesnym popołudniem dopływamy do Prince Rupert. Tu ponownie dopada nas biurokracja. Po raz kolejny dyktuję pani celniczce przez telefon całą listę załogi wraz z nr paszportów. Strasznie drogo wychodzą te odprawy graniczne, ale oni już tak mają, że zbierają wszystkie dane przez telefon siedząc sobie w ciepłym biurze. Później czekamy na przyjście celników i podstemplowanie paszportów. Przychodzą oczywiście dokładnie w momencie gdy kładziemy steki na grillu. Dzięki temu odprawa przebiega szybko, bo panowie nie chcą przeszkadzać w obiedzie. Na zewnątrz siąpi deszcz. Obiad ciągnie się leniwie. Jakoś nie za bardzo chce nam się ruszyć z jachtu. W końcu wybieramy się na spacer do centrum ale miasteczko okazuje się średnio – brzydkie. Postanawiamy wypłynąć o 4 rano. |
2011-06-29 |
Tubylcy mówią, że na Alasce są trzy typy pogody. „Shity weather”, „Shity shity weather” and „Shity shity shity weather” :)My dzisiejszą komisyjnie oceniliśmy na 2,5 shita. Od rana pada, do tego jest mgliście. Płyniemy wąskimi kanałami Kolumbii Brytyjskiej. Totalna pustka, prawdziwa dziewicza Kanada. Tylko że ta wilgoć w powietrzu skutecznie zniechęca do wszystkiego. Dobrze, że w środku webasto daje miłe ciepełko :)Właśnie wpłynęliśmy do ślicznej zatoki „Love Inlet”, ale znów zaczęło mocniej lać więc robimy tylko tuzin zdjęć wodospadu i ruszamy dalej. Przed nami wioska indiańska Hartle Bay. |
2011-06-30 |
Gdy rano otwieram oczy to słyszę że wciąż pada. Cały czas równo i nieubłaganie. Zabieram ręcznik,japonki i sztormiak. W końcu przypłynęliśmy tu na gorące źródła. Jako, że klimat lasu deszczowego jest taki a nie inny, źródła zostały przykryte daszkiem. Zanurzam ciało w przyjemnej ciepłej wodzie. Fajnie tak siedzieć w ciepełku z widokiem na jacht i fiord. Przychodzi jakiś facet z małym synkiem. Zaczynamy rozmowę. Najpierw standardowo. Skąd? Dokąd? Czemu jachtem? Później schodzimy na temat pogody. Gdy skarżę się, że jest Shity Weather on odpowiada. „CO ty wiesz o shity weather?? Ja mieszkam tu z żoną i trójką dzieci pod namiotem” No fakt. Miał rację. Nasz jacht jest duży przestronny, ogrzewany i suchy. Patrzę na zegarek. Już 9 czas ruszać. Przed nami jeszcze kilkaset mil kanałów a deszcz chyba wcale nie ma zamiaru przestać padać. |
2011-07-01 |
Żeglowaliśmy całą noc w deszczu, żeglowaliśmy cały poranek. Pogoda doszła do 3 shitów. Stwierdziliśmy to komisyjnie, gdy nieprzemakalny materiał bimini zaczął przemakać po 3 dobie deszczu non stop. Do tego meteo zapowiada wiatry ok 30 węzłów. Oczywiście w mor… (znaczy od strony dziobu). Musimy gdzieś stanąć i przeczekać tą niepogodę. Stajemy w Namu. To opuszczona osada. W latach 60 i 70 mieszkało tu na stałe kilkaset osób pracujących w dużej puszkarni ryb i owoców morza. Gdy wynaleziono nowe techniki przechowywania, fabryka upadła a wioska stopniowo się wyludniła. Część pomostów, domów i hangarów się zapadła, reszta stoi pusta i zaniedbana. Są pozostałości sklepu z gazetami sprzed kilkudziesięciu lat. Stoi też stary opuszczony kuter. W tej chwili w Namu mieszkają 3 osoby. Odnowiły jeden hangar, zbudowały sobie nowy domek (na tratwie z pni drzew). Jest też keja gościnna z zadaszonym miejscem na grilla.Wszędzie pełno jest pamiątek w postaci kręgów wieloryba czy muszli. Stworzono nawet sklepik z pamiątkami, gdzie za pokaźny stos dolców można nabyć np oryginalną butelkę po coca-coli, która przeleżała w morzu kilkadziesiąt lat i obrosły ją pąkle. Uwagę zwraca także instrukcja obsługi biura harbour mastera. „Zapukaj, zawołaj, zagwiżdż, wyj, pros, żebrz. Jeśli nikt nie odpowiada – odejdź” Podobnie jest z godzinami pracy: „Zazwyczaj otwieramy o 9, ale są też dni że wstajemy o 6. W niektóre nie ma nas wcale” |
2011-07-02 |
Kolejny dzień jak co dzień. My żeglujemy kanałami, z nieba leje się niekończący się wodospad wody. Czasem przestaje padać i wtedy tylko mgła się skrapla. Musimy gdzieś przeczekać niekorzystne prądy. Fajnie byłoby też odnowić zapasy jachtowe. Decydujemy się na postój na wyspie Alert Bay. Kolejna osada z indiańskimi motywami. Chyba tylko Indianie mieszkają w tej dzikiej krainie odciętej od świata górami i oceanem.Kolejne totemy, chociaż tym razem malowniczo ustawione na lokalnym cmentarzu. I deszcz. Kolejny deszcz. Chociaż może nie. Może to tylko niskie chmury i skraplająca się mgła. Okazuje się że do zamknięcia sklepu mamy 15 minut. Szybki podział kto biegnie po mięso a kto po piwo (bo alkohol ma swoje specjalne sklepy,troszkę jak w Skandynawii). Potem szukamy jakiegoś baru. Knajpy były trzy. Pierwsza zamknięta, druga opuszczona. Do tego trzecia położona obok zamkniętej pizzerii. Dla odmiany także zamknięta. Nie ma tu co robić więc po kolacji ruszamy dalej w kanały. |
2011-07-03 |
Świt wita nas przebijającymi przez dziury w chmurach promieniami słońca. Magiczne uczucie. Od tygodnia nie widzieliśmy ani skrawka czystego nieba. Była tylko szaro granatowa powłoka chmur, mgła i deszcz. Teraz rozpogadza się. Około południa niebo jest już prawie bezchmurne. Idealna pogoda na zakończenie rejsu. Przed nami jeszcze ostatnie wyzwanie. Kilkadziesiąt mil kanałów z prądami 4-6 węzłów. Z prądem lecimy jak strzała, potem przez kilka godzin stoimy prawie w miejscu. Silnik pracuje na wysokich obrotach, wiatr od rufy wypełnia genuę. Kadłub rozcina głęboki i długi kilwater, a na GPSie prędkość 1,9 węzła. Szał normalnie szał. Dzielnie walczymy o każda milę bo przed nami Seymour Narrows. Cieśnina gdzie prądy dochodzą do 15 węzłów. A my mamy akurat pływ syzygijny |
2011-07-04 |
Ostatni dzień rejsu rozpoczęliśmy uroczystym śniadaniem na pomoście. Był niebieski obrus i jajecznica na boczku. Pod salingiem wieszamy flagi Stanów Zjednoczonych, Alaski oraz Kolumbii Brytyjskiej. Niesieni prądem rozpoczynamy ostatni już etap podróży do Nanaimo.. |
2011-07-05 |
Wczoraj nie było czasu by wiele pisać, trzeba było zatankować jacht, posprzątać oraz przestawić się na tryb miastowy. Golenie się po ponad 2 tygodniach w dziczy zajmuje dłuższą chwilę. Efekt tego był taki, że spóźniliśmy się do marinowego baru. Gdy już w końcu zasiedlimy na pożegnalnym piwie, barmanka z uśmiechem powiedziała, że za kwadrans zamykają |