Wyprawa 2014 – Etap IV

WYPRAWA 2014 – ETAP IV

 

IV etap wystartował

2 sierpnia 2014

DSC_0152Wczoraj po 2100 UTC Barlovento II dowodzone już przez kpt. Maćka Sodkiewicza opuściło port w Stagastroedn. Rozpoczął się IV etap naszej wyprawy. Maciek co prawda planował wyjście już koło południa, ale okoliczności nie sprzyjały: niekorzystny wiatr słabł wolniej, niż to zapowiadały prognozy. Ale z perspektywy Maćka dodatkowe godziny nie zostały zmarnowane:
– Po prawie 6 dniach w islandzkim interiorze musieliśmy się troszkę domyć. Zakurzona załoga zabrana w morze na ponad 3 tygodnie – to jednak byłaby przesada… No i dwóm Markom udało się złożyć i uruchomić ogrzewanie!

Za to ostatnie należą się bez wątpienia szczególne gratulacje! Dwa solidne pudełka niedotknięte cały III etap wyprawy – mimo że duży napis „Eberspacher – ogrzewanie” obiecywał miłe ciepełko w mesie. Bo zawartość pudełek – przerażała. Mnóstwo kabli, złączek, przełączników – i tajemnicze dziwne COŚ co ma zamieniać ropę w ciepło… Nie, nie, na ten widok cała załoga III etapu ogłaszała, że wszyscy są humanistami i elektronikę to mogą co najwyżej popsuć.
A teraz udostępniony nam przez firmę Auto+ system ogrzewania będzie dmuchał miłym, ciepłym – i suchym powietrzem wprost na zmarznięte stopy załogi. Nic tylko pozazdrościć!

Maciek pożegnał się wczoraj krótko:
– Wieje ciągle z północy – ale już tylko 10 węzełków. Nie ma co stać, płyniemy.!

Kpt. Maciek donosi!

3 sierpnia 2014

DSC_0042Dotarł do nas dziś w nocy mail z pokładu Barlovento. Maciek widać od samego początku sumiennie prowadzi dziennik, dzięki czemu możemy dowiedzieć się jeszcze więcej o tym jak wyglądała wymiana załóg oraz pierwszy dzień załogi etapu IV.

31 lipca

„Wymiana oleju zabrała więcej czasu niż się spodziewaliśmy. Jak na złość wiatr także uparł się nie wypuszczać jachtu z fiordów. Wyglądało na to, że Barlovento nie zdąży na wymianę załogi do Akureyri. Dobrze, że mamy na Islandii dwie duże terenówki. Krótka narada przez telefon, rzut okiem na mapę i ustalamy nowy port wymiany, o nazwie równie trudnej do zapamiętania co wymówienia. Taką przysłowiową dziurę na końcu świata.

Wszystko fajnie, ale jak zrobić zaopatrzenie na 22 dni w takim miejscu.. Postanawiamy podzielić załogę na trzy części. W sklepie w Akureyri zostawiamy team zakupowy z grubym plikiem banknotów (400 tysięcy koron to naprawdę niezły stosik) reszta jedzie z rzeczami na jacht. To tylko 150km ale tu wszyscy jeżdżą przepisowo więc zajmuje to dwie godziny. Wreszcie widzimy jacht. Stoi sam jeden samotny przy końcu nabrzeża małego rybackiego portu. Szybko witamy się z poprzednią załogą i… wysypujemy na keję ogromną stertę bagaży. Darek i Jacek terenówkami wracają po prowiant a my zabieramy się do pracy przy jachcie.

Naszym głównym zadaniem jest zainstalowanie ogrzewania Ebersprecher. Dostaliśmy je do firmy Auto+ tuż przed rozpoczęciem wyprawy i na montaż nie było już niestety czasu. Schemat wygląda dość zawile lecz dla naszych złotych rączek nie ma rzeczy niemożliwych. W tym roku mamy nowe talenty techniczne w ekipie. Do Marka, który jest złotą rączką od wszystkiego dołączył drugi Marek, dla odmiany elektronik. Jak dorwał się do lutownicy to zanim doszedł do tematu ogrzewania, zdążył jeszcze w międzyczasie doprowadzić sygnał z gpsa na nowa ukfke, naprawić światło w mesie i lampkę w oficerskiej 🙂  Poczułem się prawie niepotrzebny. Skoro nie zostawili mi już prawie nic do zrobienia to naprawiłem sobie klosz w kabinie i podpiąłem laptopa do stacjonarnego gpsa.

W tym czasie Ewa wyczarowała miejscowego speca od paliw. Pomógł jej zdobyć olej mineralny do silnika. Niestety tylko  4litry. To wszystko co mieli w okolicznej hurtowni. Za to zabrał także nasze kanistry i w ten sposób dociążyliśmy jacht 300 litrami zapasowej ropy i benzyny. Zrobiło się późno a naszych samochodów nie ma. W końcu przyjeżdżają wyładowane solidnie prowiantem. Niestety nie kupili wszystkiego bo zamknęli im sklep. Oddajemy samochody poprzedniej załodze, żegnamy się z nimi serdecznie i… bierzemy się do upychania tego wszystkiego w zakamarkach jachtu…..Skończyliśmy o 3 rano Zmieściło się!!!”

1 sierpnia

„Oj ciężko wstać. Otwieram leniwie oko, nasłuchuję… Nikt na jachcie się nie rusza… No to jeszcze pół godzinki drzemki…

Zebraliśmy się koło dziesiątej i natychmiast zabraliśmy do dalszej pracy. Markom zostało odpowietrzenie i zaizolowanie ogrzewania. Reszcie dokończenie zakupów i zatankowanie wody. Ruszyliśmy do sklepu, który mile zaskoczył nas cenami. Nie było może taniej niż w Bonusie ale nie było drogo. Wiecie jakie to śmieszne uczucie wejść i wykupić cały zapas ogórków konserwowych w sklepie  🙂 W końcu ze sklepu wyjechały 3 pełne wózki smakołyków, pozostało przejechać nimi półtora kilometra do jachtu. Dobrze, że asfaltem 🙂

W końcu mamy wszystko. Jedyny problem, że naszemu pokładowemu kasjerowi, Monice zostało ponad sześćdziesiąt tysięcy koron Islandzkich, które ani w Arktyce ani w Polsce nie mają zbyt dużej wartości. Co by tu z nim zrobić?? W miasteczku jest jeden sklep, który właśnie ogołociliśmy. Jedna stacja benzynowa na której nic nie ma. Jest tez jedna knajpa. Może tym tropem pójść… Pomysł rozbił się o drzwi z napisem „Close for summer”  Ech dziwny ten kraj. Przy okazji spaceru do baru znaleźliśmy za to bank 🙂  Tak w wiosce liczącej 501 mieszkańców znajduje się bank i poczta, w której nie tylko bez problemu wymieniliśmy pieniądze na korony norweskie lecz także zostaliśmy poczęstowani darmową kawą. Ciekawe kiedy Poczta Polska osiągnie ten poziom 🙂

Po powrocie na jacht czekała już na nas jajecznica z grzybami, które Ania nazbierała w okolicach wulkanu. Nieźle się zapowiada ten rejs. Wysoko postawiona poprzeczka…

Zanim opuściliśmy Islandię miałem jeszcze okazję obejrzeć wybuch gejzeru. Ten co prawda był zimny i werbalizował jakieś sentencje na K… Ale sięgał prawie do topu grotmasztu Barlovento. To Jacek próbował wystrzelić Darka w kosmos, zapominając, że w portowym przyłączu strażackiego hydrantu ciśnienie jest… hmmm… odrobinkę wyższe 🙂 Doctore przeżył. Jacek cudem tez 🙂

W końcu oddajemy sznurki i wymykamy się z portu. Wieje lekki wiaterek, więc po chwili pod pełnymi żaglami robimy ponad 7 węzłów. Witaj przygodo!!

Dopiero teraz czuję kilogramy przeniesionych baniaków z ropą i wychodzi zmęczenie ostatnich dni. Czas na drzemkę. Nim zawinąłem się w śpiwór kambuz zapytał czy mogą odpalić sobie agregat i prodiż. Co oni kombinują???

Ze snu wyrwał mnie cudowny zapach. Cos czego nie czułem nigdy wcześniej. Tylko co to jest??? Sprawcą okazały się bataty z kurczakiem duszone w prodiżu. A jak smakowały?? Cóż trzeba się było wybrać z nami…. żałujcie :)”

Coraz bliżej Jan Mayen

4 sierpnia 2014

DSC_0128Dostaliśmy wczoraj wieczorem krótką wiadomość od załogi:

„W tej chwili ( 1300 UTC) zostało mi do Jan Mayen 180 mil…

Na razie ciepło, sucho. Wiatru nie ma nic. Dosłownie.

Oleiste morze bez ani jednej zmarszczki…”

Ekipa powinna dopłynąć na Jan Mayen dziś w nocy. Jak tylko dotrą do nas jakiekolwiek wieści, będziemy Was o tym informowali!

Wyżowa pogoda

4 sierpnia 2014

DSC_0137Maćkowi nareszcie udało się przesłać do nas relację z sobotnich i niedzielnych wyda- rzeń na pokładzie Barlovento. A że pogo- dę mają tam mocno wyżową, to życie towa- rzyskie (i kambuzowe) najwyraźniej kwitnie:

2 sierpnia
„Dokładnie o północy Neptun wyłączył wiatr. Przez chwilę bujaliśmy się na lekkiej fali z nadzieją, ze może jeszcze powieje. Nic z tego. Odpalamy silnik i obieramy kurs na Jan Mayen. Wiatr nie pojawił się już tego dnia w ogóle. Nawet początkowa długa oceaniczna fala, która zdążyła zebrać okup od Michała, stopniowo wygasa. Wieczorem suniemy już w po totalnym lustrze nieruchomej wody. Odpalamy agregat. Siedzimy na pokładzie pijąc kawę. Sielanka. Spokój. Do Jan Mayen 260 mil.”

3 sierpnia
„Wiatru wciąż nie zauważono. Żadnych jednostek pływających też nie. Nawet ptaków nie ma. Jesteśmy dokładnie po środku niczego. Każdy znajduje swój kąt na jachcie i zaszywa się w nim z książką. Widzę nowego Hugo Badera, ktoś inny czyta „Moje Bieguny” Kamińskiego. Dla odmiany sternik czyta Snowdena 🙂 Tak, nie pomyliliście się, sternik. Na morzu ani jednej zmarszczki. Żadnego śladu życia w promieniu wielu, wielu mil.

Pastor przejmuje kambuz, a w jego oku dostrzegam dziwny błysk. Oj coś będzie się działo. Po pół godzinie do mruczenia silnika dołącza terkotanie agregatu na rufie. Kolejne pół godziny i z koi wyciąga mnie zapach pieczonego ciasta. No tak, nie może być nudno. Do kambuza zajrzeć się nie da – aromat zwabił praktycznie całą załogę. Ale Pastor nie pozwala dotknąć ciasta przez całe 20 minut – musi trochę wystygnąć! W tym czasie nasz Zenek-ekspres serwuje dobrą kawę. W końcu możemy siąść w mesie. Ciasto marchewkowe z bakaliami przełożone śmietanowym kremem a do tego dobre moce espresso. Ech, kocham to ciężkie marynarskie życie 😉

Gdy talerz został już wyczyszczony do ostatniego okruszka, sprzątamy stół i zakładamy kącik karciany. W tym roku znów gramy w sabotażystę. Nowi członkowie załogi szybko łapią klimat i rozgrywka robi się bardzo wciągająca.

Grę przerywa nam głośne „dup” – to pierwsza nadchodząca nie wiadomo skąd fala wywróciła garnek z woda stojący na kardanie kuchenki. Potwierdziły się moje obawy ze kuchenka, chociaż nowa, niezbyt nadaje się na morskie pływanie na fali. Co by tu zrobić. Krótka narada i Marek zanurza się w bosmance. Przeszukuje zasoby techniczne jachtu, coś tam mierzy, coś dobiera. Po pół godzinie wychyla głowę i mówi, ze szału nie ma, ale na nocnej wachcie o tym pomyśli…. Rano mamy kuchenkę z ogranicznikami podniesionymi o jakieś 8 cm. Powinno działać :)”

Niecierpliwie czekamy na relację z poniedziałku – Maciek przesłał nam dziś jeszcze krótka informację, że o 1000 UTC byli na pozycji 70 15N 11 29W, ledwie 60 mil od Jan Mayen. Czyli teraz wyspa powinna być już widoczna na horyzoncie…

Na kotwicy u brzegów Jan Mayen

5 sierpnia 2014

DJI00032Wczoraj późnym wieczorem Barlovento rzuciło kotwicę u północno-zachodnich brzegów Jan Mayen w zatoce Kvalrossbukta, a kpt Maciek Sodkiewicz przesłał nam relację z tego, co w poniedziałek działo się na pokładzie jachtu:

4 sierpnia
„Dzień rozpoczął się od… owsianki. To Pastor postanowił nawrócić nas na zdrową żywność. Swój niecny plan zaczął realizować już podczas zakupów imamy teraz na pokładzie 4 wielkie puszki płatków owsianych. Cóż nie było lekko, ale przywyknąć trzeba – i zwolna prawie cala załoga dala się przekonać. Tylko Szczupak pozostaje asertywny i marzy o frytkach 😉

Przekroczyliśmy 70 stopień szerokości geograficznej północnej. Wiatru wciąż prawie nie ma. Morze gładkie jak stół. Postanowiłem wypuścić drona. Miało być łatwo i pięknie – a tu nagle grot załopotał na fali. Dron pchnięty w takielunek stracił dwa śmigła, ja dostałem bomem, ale i tak mieliśmy farta:  Mam co prawda nowego guza na głowie, ale nasza ptaszyna jakimś cudem opadła na pokład – a nie do wody. Oj nie łatwo być filmowcem na jachcie…
Na szczęście kolejna próba poszła już dużo lepiej i mamy całkiem fajny film ze środka niczego.

Około południa na horyzoncie pojawiło się Jan Mayen. Majestatyczna wyspę widać z ponad 40 mil. Jest naprawdę potężna, a jej wierzchołek kryje czapa chmur. Czas jakby zwolnił. Godzina upływa za godziną a wyspa wciąż daleko. W kambuzie pachnie kurkumą i kuminem. Pastor serwuje kurczaka po indyjsku. Na monotonie kuchni nie można narzekać.

_DSC8709Po południu odpalamy Zenka i siedzimy na pokładzie wpatrzeni w Jan Mayen z kubkami parującej kawy. Klify wyspy z głębokimi żlebami malowanymi paletą cieni. Jest w tym jakaś magia. Gdyby tak choć na chwilę słońce przebiło się przez chmury….  
Zamiast słońca zjawił się wieloryb. Nieduży. Zupełnie niezainteresowany naszą obecnością. Potem przypłynęły jeszcze dwa. Też nawet nie zwróciły na nas uwagi.

Od kilku godzin płynęliśmy już wzdłuż wyspy, gdy w jednej chwili chmury rozstąpiły się i ukazała się śnieżna czapa kryjąca wierzchołek wulkanu. Biel  odcina się od szarych klifów.
Zrobiło się późno. Po 23 słońce zeszło nisko nad horyzont i znalazło poniżej pułapu chmur. Wyspa ożywa. Szare dotąd skały pokrywają się cała paletą barw. W bajkowej scenerii kotwiczymy przy ruinach stacji wielorybniczej. Korzystając z resztek światła jeszcze raz wypuszczam drona. Widok na Jan Mayen z lotu ptaka jest jeszcze bardziej magiczny, ale nowy, bzyczący kolega nie przypadł do gustu mewom. Trzeba wracać na jacht.”

Na Jan Mayen są tylko dwa miejsca, gdzie można w miarę bezpiecznie rzucić kotwicę i próbować zejść na ląd. Kvalrossbukta to lepsze z miejsc i – doprawdy, trzeba mieć szczęście Maćka..! – tak się składa, że to właśnie ta zatoka jest w tej chwili najlepiej osłonięta od wschodniego wiatru zapowiadanego przez prognozy.
Na dziś zaplanowana jest próba lądowania na wyspie – o ile prognoza się sprawdzi i wiatr pozwoli. Bo zgodę szefa norweskiej stacji meteorologicznej, która mieści się na Jan Mayen już mamy. Obiecał osobiście przywitać załogę Barlovento o 0900 UTC – czyli jakoś… za chwilę!

Z wizytą na Jan Mayen

6 sierpnia 2014

DSC_1278Z pokładu Barlovento nareszcie dotarła relacja z przebiegu wczorajszej wizyty na Jan Mayen. Co prawda liczyliśmy, że Maciek przekaże nam ją jeszcze wczoraj wieczorem, ale przez cały poniedziałek na jachcie działo się tyle, że trzeba wybaczyć lekki poślizg 🙂

5 sierpnia

„W nocy obok nas w zatoce Kvalrossbukta zakotwiczył niemiecki jacht. Dwa jachty równocześnie na Jan Mayen – po prostu niespotykane! W tym sezonie zawitało tu łącznie 5 jednostek z czego 2 akurat dziś.

O 0900 na radiu wywołuje nas Roy – komendant stacji –  i zaprasza na brzeg, aby omowić zasady panujące na wyspie. Po sprawnym desancie pontonem zastajemy na plaży poważnego wojskowego. Dopięty mundur, nienagannie ułożony beret, ciemne okulary, ręce na plecach i… brak jakiejkolwiek mimiki… 
Zgodnie z mailowymi ustaleniami udziela nam 24godzinnego pozwolenia na pobyt na wyspie. Możemy poruszać się wszędzie i robić zdjęcia bez  żadnych ograniczeń. Prosi tylko by nie zabierać kości, desek i innych zabytkowych rzeczy, nie wchodzić do budynków oraz nie dotykać anten, których tu mnóstwo. Proponuje także wizytę w ich stacji, leżącej po drugiej stronie wyspy. Jest miły, ale widaż że najchętniej pozbyłby się nas w ciągu kilku godzin…

Powód lekkiego zniecierpliwienia naszą obecnością poznaliśmy niebawem: w środę przylatuje samolot przywożący na tydzień rodziny pracowników stacji. Dlatego wszyscy uwijają się jak w ukropie.  Dodatkowo ostatnie dni mieli bardzo napięte, ponieważ w sobotę kotwiczył statek z paliwem, a w poniedziałek przyszedł statek z zaopatrzeniem. A we wtorek my – i to aż DWA jachty jednego dnia. Normalnie przypływają może dwa w miesiącu… Barlovento było piątym gościem tego lata.

Wracamy szybko na jacht. Dzień jest ciepły, słoneczny i suchy, poa tym nie wypada jechać do stacji w kaloszach. Żeby zadać szyku w torbę CodeZero wrzucamy aparaty, buty trekkingowe i małe co nieco z żubrzą trawką i tak wyposażeni po raz drugi lądujemy na plaży. 
Roy zaprasza nas do terenowego mercedesa i z góry przeprasza ze jest tu nieco „dusty”. Faktycznie kurz z wulkanicznej drogi pokrywa wszystko. Trasa przez wyspę zapiera dech w piersiach. Majestatyczne klify, grafitowa równina przykryta wulkanicznym popiołem, niezwykle formacje skalne a w tle pokryty wiecznym śniegiem stożek wulkanu.

Za kierownicą Roy rozgadał się i stracił wojskową sztywność: Chętnie opowiada o życiu tutaj. W bazie pracuje na stałe 18 osób. On przyleciał w marcu na roczny kontrakt, reszta zmienia się co sześć miesięcy. Dzisiejszy dzień jest czwartym słonecznym dniem tego lata 🙂 Mamy więc ogromne szczęście!
Po drodze, dosłownie po środku niczego, nagle mijamy znak przystanku autobusowego. Na widok naszych zbaraniałych min Roy uśmiecha się i mówi, że trzeba być bardzo, ale to bardzo cierpliwym, by doczekać się na autobus… Ot taki Norweski żarcik. 
Dowiadujemy się również, że w stacji bardzo lubią żeglarzy i tylko dlatego zaprasza nas do siebie. Gdy przypływa prom i wysypuje się z niego ponad setka turystów, nie bawią się w organizacje transportu. Poza tym maja tylko dwie terenówki. Promowi turyści wychodzą więc na plażę, robią kilka fotek i wracają na prom. Przecież nie będą maszerować w pyle kilkanaście kilometrów górska drogą…
W tym roku na stacji pracuje więcej osób, ponieważ w trakcie krótkiego lata muszą wymienić całe oświetlenie pasa startowego. W zasadzie już się uporali z robotą, więc jutro będzie pierwszy test i to właśnie wtedy, gdy wojskowy herkules przywiezie ich rodziny… Nic dziwnego, że wszyscy odrobinę się stresują…

Norweska stacja wygląda jak wszystkie stacje polarne. Metalowe segmenty połączone w podkowę tak, by minimalizować konieczność wychodzenia na zewnątrz. Przy wjeździe maszt flagowy i dwie historyczne armaty. W końcu to stacja wojskowa 😉
W środku spotykamy miłych cywilów, jest małe muzeum Jan Mayen oraz sklepik z pamiątkami. Udaje się nam także załatwić prysznic dla załogi (!!) oraz pieczątkę wyspy do paszportu. Bedzie kolejna do kolekcji. Wysyłamy także pocztówki. Mamy mnóstwo szczęścia: samoloty zabierają stąd pocztę 4 razy w roku – z czego jeden przypada właśnie jutro. Jest szansa, że dotrą do domu przed końcem rejsu!

Po dwóch godzinach wracamy na jacht. Druga grupa z niecierpliwością czeka na wycieczkę na ląd. My podczas ich nieobecności testujemy nową wersję windy kotwicznej: Na rufie w pobliżu agregatu zakładamy elektryczną wyciągarkę linową. Rozciągamy 15 metrów stalowej liny i podpinamy ja do łańcucha. Działa. Może nie jest to najszybszy patent na rwanie kotwicy – ale przynajmniej nie musimy wyciągać jej rękoma tak jak do tej pory…

O 1600 na dobre podnosimy kotwicę i obieramy kurs na Grenlandię. Za plecami wciąż doskonale widać klify i wulkan magicznej wyspy. Widać ja jeszcze przez kolejnych 30 mil – aż nagle wyspa niknie we mgle. Czary jakieś?? Była tam, byliśmy przecież na niej, a teraz ani śladu… Do zobaczenia Jan Mayen..!

PS. Grzesiu, pamiętałem.”

W tej chwili Barlovento żegluje sobie na żaglach z prędkością 6 węzłów miłym baksztagiem, a załoga oddaje się na słońcu popołudniowej sjeście 🙂 Są na pozycji 70 59N  013 33W i do Brzegów Grenlandii mają jeszcze jakieś 170 mil.

W Ittoqqortoormiit – czyli znów na Grenlandii!

8 sierpnia 2014

20140807 Ittoqqortoormiit– No to my już w Mieście o Dużych Domach!

No tak, numer, który o 21:50 wyświetlił się na telefonie, to nie Iri- dium, ale zwykły, lądowy telefon Maćka. Czyli Barlovento już na Grenlandii.!

Wypada tylko rozwiązać rebus z nazwą osady…

– Ittoq-cośtam… Po duńsku to się nazywa Scoresbysund. Ta grenlandzka nazwa podobno znaczy, że jest to Miasto o Dużych Domach. Co prawda bardziej osada…

Szybki rzut oka na mapę wyjaśnił od razu, czemu Maciek nawet nie próbował wymówić obecnej, oficjalnej nazwy tego miejsca: Ittoqqortoormiit. Nazwa osady lezącej po północnej stronie ujścia fiordu Kangertittivaq zawiera zdecydowanie za dużo samogłosek i powtórzonych liter, żeby można było wymówić ją swobodnie.

– Wiało słabiej niż w prognozach, nie więcej niż jakieś 10 węzełków, ale rzeczywiście z baksztagu, więc przyjechaliśmy na spokojnie, troszkę pomagając sobie silnikiem. Tylko lodu zupełnie nie było! Kilka gór lodowych i już…

Z tym lodem to duża niespodzianka – przecież wejście do Tasiilaq zagradzało szerokie na ponad 20 mil pole lodowe. A fiord Kangertittivaq leży jeszcze bardziej na północ. Wczorajsze mapy lodowe nie zapowiadały jakiejś blokady portu, ale coś tam powinno jednak być…

– Teraz puszczę drona, potem pójdziemy na rekonesans do miasteczka – zobaczymy czy ta Grenlandia bardzo różni się od tej tam na południu..

Powodzenia! My czekamy na dłuższą, spisaną relację 😉

W głąb fiordu Kangertittivaq

8 sierpnia 2014

DSC_0015Maciek Sodkiewicz odezwał się znów dziś po południu, teoretycznie tylko po to, żeby dać znać, że Barlovento rusza w głąb fiordu Kangertittivaq. Ale na szczęście zaczął opowiadać:

– Zrobiliśmy już solidny rekonesans w miasteczku. Wiemy do kogo zadzwonić, żeby zatankować ropę. Oczywiście trzeba będzie baniaki wozić pontonem, ale kosztuje jakieś 6 i pół korony za litr, więc zatankujemy pod korek…
Tankowanie paliwa w europejskich portach jest proste: wlew niemal jak w samochodzie, podpływa się do stacji paliw, podnosi się pistolet z dystrybutora, wkłada do wlewu… i tylko rachunek na koniec jest nawet kilkadziesiąt razy większy, niż po zatankowaniu samochodu. Ale trudno się dziwić – nasze Barlovento mieści w zbiornikach ponad 1200 litrów…
Wszystko staje się dużo bardziej skomplikowane, gdy port jest zbyt płytki, by dało się do niej podejść – lub gdy stacji najzwyczajniej w świecie nie ma. Jakoś często to się zdarza w portach za kręgiem polarnym… Wtedy pozostają 30 litrowe plastikowe kanistry, które zajmują większość przestrzeni w achterpiku. Napełnić 10 baniaków – pestka. Wstawić na ponton, podać na jacht – nie jest lekko, ale nawet damska część załogi da radę. Ale przelać ropę z wielkiego kanistra do malutkiego wlewu – nie rozlewając? Nawet używając lejka? Nie, ta sztuka nie udała się jeszcze nikomu…
Na całe szczęście zbiorniki Barlovento są pod samą podłogą na śródokręciu i mają solidne otwory rewizyjne. Starczy odkręcić 12 śrubek, zdjąć pokrywę – i mamy wlew o średnicy blisko 20 centymetrów.! Nic się nie rozleje!

– Wodę powiedzieli nam, że mamy wziąć bezpośrednio z wodociągu. To znaczy, mamy sobie rozpiąć te niebieskie rurki, które biegną tutaj od domu do domu, zatankować ile chcemy, i spiąć z powrotem…
Trzeba przyznać, że planowana operacja zapowiada się jeszcze bardziej abstrakcyjnie, niż nalewanie wody do baniaków z węża od pralki w łazience Hansa w Tasiilaq. Załoga etapu III tylko lekko zdemolowała plany na wieczór jednego z sąsiadów, etap IV ma szanse pozbawić wody pół grenlandzkiego osiedla..!

– No i byliśmy w sklepie! Jest jeden na całą osadę, ale jest w nim wszystko, co potrzebne do życia – zaczynając od Tuborga w przyzwoitej cenie, na strzelbach i amunicji kończąc. Stoi sobie berbeć lat może 5, może 7 i ogląda razem z dziadkiem śrutówkę…
A nam się wmawia, że dzieci i zapałki to niebezpieczeństwo. No po prostu przerost cywilizacji nad treścią 😉

– Ale najważniejsze, że dowiedzieliśmy się, gdzie jest osada myśliwych, którzy pojechali polować na woły piżmowe! Podobno nie specjalnie lubią, jak im się tam jakieś statki plączą, ale… przecież Barlovento to żaden statek. A po drugiej stronie fiordu jest opuszczona osada wielorybnicza, w zeszłym tygodniu widziano tam dwa miśki polarne. Trochę daleko, ale płyniemy tam..!

Trudno stwierdzić, czy delikatna sugestia, żeby może jednak nie podchodzić za blisko do misiów, dotarła do adresata… Zostaje trzymać kciuki, żeby odległość była pod wiatr – i na odległość teleobiektywu.. 😉

Nowe słówko: CHÓŁD

9 sierpnia 2014

DSC_0101Kpt. Maciek Sodkiewicz miał wczoraj bardzo pracowity wieczór, który najwyraźniej spędził głównie przy komputerze i spisał nam swoją opowieść o tym, jak załoga IV etapu dotarła na Grenlandię:

6 i 7 sierpnia
„W środę w południe, przechodząc koło kambuza, usłyszałem, jak Jacek mówi do Moniki:
– Do twarzy Ci z tymi kotletami…
…ale to ma być relacja, a nie romansidło, dlatego nie będę pisał o tym co jemy, kiedy pijemy kawę itd… Opowiem za to o nowym słowie, którego uczymy się z godziny na godzinę. Tym słowem jest CHŁÓD. Do Jan Mayen żeglowaliśmy w strefie cieplej wody i w prawie bezwietrznej pogodnie. Przy wyspie temperatura morza wynosiła plus siedem stopni. Teraz skierowaliśmy się dokładnie na zachód, ku wschodnim brzegom Grenlandii. Po drodze przecinamy północny, zimny prąd grenlandzki z wodą o temperaturze około zera stopni. 
Zimna woda doskonale chłodzi stalowy kadłub Barlovento. Mamy niezłą lodówkę 🙂 Burty, co prawda, są izolowane styropianem, ale chłód przenika przez każdą śrubę, każde łączenie. Czas pomyśleć o bieliźnie termicznej i szczelniej zapiąć śpiwór. Spadek temperatury widać także po wachtach. Pojawiają się grube kalosze, bo stopy marzną od stalowego pokładu. Ilość warstw ubrań też systematycznie wzrasta. Pojawiają się pierwsze kominiarki. Dobrze, ze przynajmniej płyniemy z wiatrem. To troszkę łagodzi odczuwaną temperaturę.

Zimnej wodzie często towarzyszy mgła. Wilgoć osiada na wszystkich stalowych elementach a ja coraz częściej spoglądam na świat zielonym okiem radaru. Przed posiłkami naciskamy magiczny guziczek na sterowaniu Ebersprachera i po kilku minutach mesę zaczyna wypełniać przyjemne ciepełko. Włączamy je tylko na trochę, bo w końcu trzeba się przyzwyczaić do zimna. Wyżej będzie jeszcze chłodniej.

W czwartek rano radar wykrył dwie pierwsze góry lodowe. Pierwsza minęliśmy we mgle. Druga pokazała się nam na moment i pozwoliła sfotografować.
O 1340 z mgły wyłoniły się pierwsze szczyty Grenlandii. Ziemia – krzyknął Trochu. Ziemia!! Jesteśmy uratowani 😉

Dzień w Ittoqqortoormiit

9 sierpnia 2014

DJI000458 sierpnia

„W czwartek wieczorem rzuciliśmy kotwicę przy inuickiej osadzie ITTOQQORTOORMIIT. Ta prosta nazwa oznacza dokładnie: Osadę o Wielu Domach lub (według innej wersji, jaka nam przedstawiono): Osadę o Wielkich Domach. Co nas zaskoczyło, to to, że nie ma tu portu. Cale nabrzeże to niezbyt szeroka ścianka Larsena (czyli po prostu ściana oporowa umocniona segmentami blachy falistej), wysoka na mniej więcej 10 metrów, z wywieszoną jedną oponą – i nic więcej. Ciekawe jak mieszkańcy komunikują się ze światem…

Już pierwszy spacer po wiosce dostarczył wielu cennych informacji: W zatoce znaleźliśmy lokalny port dla motorówek – i to port nie byle jaki..! Na kilkumetrowym, klifowym, skalistym brzegu w grupach po kilka stoją małe motorówki, a przy każdej grupie… niewielki hydrauliczny dźwig samochodowy. Chcesz popływać? Wodujesz sobie łódź dźwigiem, od razu z załogą 🙂 Wot technika..! Jest też mobilna stacja paliw i ropa po 6,5 korony duńskiej za litr – czyli niecałe cztery złote.!

Miejscowi uśmiechają się do nas i zupełnie ignorują nasza obecność. Dzieci bawią się na placu zabaw, trochę starsi słuchają jakiegoś rapu ze smartfona. Mija nas kilka quadów. Na jednym z nich młody chłopak z dziewczyną za plecami szaleje po stromych drogach wioski. Niezmordowanie jeździ w kółko, wzbijając tumany kurzu. Może to jakiś rodzaj ichniej randki..?

Wróciliśmy na jacht i wieczór zakończyliśmy kontemplując dźwięk lodu radośnie strzelającego w szklaneczce single malta.

– Hey guys, how did you get here?? – pytanie zadane zza pleców, kiedy w piątek rano wybraliśmy się na zakupowy rekonesans było bardzo zaskakujące. Pyta starszy pan, któremu towarzyszy dorosła już córka. Wyglądają na Europejczyków. To Duńczyk, który trzydzieści parę lat temu przyleciał tu razem z żoną do pracy – oboje byli nauczycielami w lokalnej szkole. Spędzili tu ponad 3 lata. Tutaj urodziła się ich córka. Teraz po latach przyleciał wraz z nią, by pokazać jej miejsce, gdzie przyszła na świat.
W zasadzie mieli wylecieć do domu jakoś w czwartek, ale z jakiegoś niewiadomego powodu odwołano jedyny helikopter, który lata do najbliższego lotniska (oddalonego o ponad 20 mil). Zostali wiec dwa dni dłużej, czekając na najbliższą możliwość transportu. Spotkaliśmy ich w trakcie ostatniego spaceru po osadzie.
Nie sposób opisać wszystkiego co usłyszeliśmy. Oprócz wielu ciekawych historii, w opowieści emerytowanego nauczyciela pojawiły się dwa bardzo istotne fakty: Po pierwsze mamy wielkie szczęście, bo tydzień temu przypłynął jeden z dwóch tegorocznych statków z zaopatrzeniem i w sklepie będzie można dostać NAWET chleb oraz mąkę. Nasz rozmówca śmieje się ze kilka dni wcześniej ze świeżych rzeczy mieli „świeże sztuczne kwiaty”.
Dowiadujemy się również, że w sobotę rano obraz osady zmieni się diametralnie. Planowane jest przybycie dużego statku wycieczkowego – takiego, co może przywieźć NAWET stu turystów. To naprawdę ważne wydarzenie! Cała osada liczy około 450 mieszkańców. Kilka tygodni temu mężczyźni wypłynęli w głąb fiordu na polowanie, a w osadzie pozostało może trzysta osób. Wszyscy oni będą jutro próbowali w ciągu trzech krótkich godzin, na które zakotwiczy statek, sprzedać jak najwięcej pamiątek i rękodzieła. Z tego głównie żyją.

Biorąc przykład z tutejszych myśliwych też postanowiliśmy uciec w głąb fiordu przed najazdem turystów, i wczesnym popołudniem zostawiliśmy Ittoqqortoormiit za rufą.

Bardzo chciałbym opisać resztę dzisiejszego dnia, ale… jakoś nie mam motywacji 😉 Płyniemy największym fiordem świata. Wieczorne słońce powolutku chyli się nad szczytami gór oświetlając niezwykłe kształty wielopiętrowych gór lodowych. Przed chwilą naliczyłem ich ponad pięćdziesiąt w polu widzenia. Do tego wszystkiego nie ma dla tego rejonu żadnych dokładnych map – a tym, które istnieją można wierzyć w bardzo ograniczonym zakresie. Przed kwadransem Monika wypatrzyła wielką, piaszczystą łachę w odległości pół mili od brzegu. A niby miał to być głęboki fiord. Czujemy się przez to trochę jak Magellan – odkrywamy nowe (przynajmniej dla nas) drogi. Chłoniemy piękno Arktyki pełną piersią. Tym bardziej, ze życzliwa inuitka zaznaczyła nam na mapie dwa obozy, gdzie możemy spotkać  myśliwych. Ale to już inna historia…. Wracam na pokład :)”

Maciek najwyraźniej wziął sobie do serca niewinną groźbę zespołu brzegowego, że jeśli on nie weźmie się za pisanie – relacje zaczną powstawać… na lądzie 😉 Choć w sumie nic dziwnego – każdy chciałby się podzielić takimi przeżyciami!
Trzymamy kciuki, żeby teraz już regularnie przesyłał nam tak ciekawe opowieści!

Gdzieś w największym fiordzie świata

13 sierpnia 2014

DSC_0589Nareszcie mamy kolejną korespondencję z pokładu Barlovento 🙂 Kpt. Sodkiewicz tłumaczy się, że byli… troszkę zbyt zajęci chłonięciem uroków Grenlandii. Sądząc po relacji z soboty (tak, na razie tym musimy się zadowolić 🙂 ), rzeczywiście sporo się działo…

9 sierpnia

„Postanowiliśmy przeistoczyć się na kilka dni w jacht śródlądowy – takie małe wakacje w trakcie wyprawy. Woda w fiordzie jest dużo cieplejsza niż w morzu. Przyszedł wyż, świeci piękne słońce. Temperatura również zaskakuje – w słonku jest tak ciepło, że jeden polarek wystarcza. Po prostu sielanka między górami lodowymi.

Musieliśmy minąć dobrych kilkaset lodowych olbrzymów i wpłynąć prawie sto mil w głąb fiordu, nim dotarliśmy do letniego obozu inuitów. Wreszcie na brzegu pojawiło się niewielkie skupisko chat i kilka namiotów. I ciężki zawód – jest za głęboko na kotwiczenie.  Musimy zostać w dryfie i tylko część załogi wyślemy pontonem na brzeg. 
Powitanie jest mile ale z dystansem. Znów widać tylko kobiety i dzieci – mężczyźni podobno jeszcze śpią. Od razu w oczy rzuca się broń: wszędzie dookoła leży jej mnóstwo, różnego kalibru. Strzelby oparte o ścianę przy drzwiach, o stół. Przy każdej co najmniej jedna paczka amunicji. Tak jakby miała być zawsze pod ręką.
Chaty są drewniane, solidne. W środku lóżka i niezbędne sprzęty, ale praktycznie całe życie toczy się na świeżym powietrzu. Na brzegu leżą porzucone kanistry z zapasami benzyny do motorówek. Nie ma prądu. Kawę gotuje się na kuchence gazowej. Kiedy już kawa paruje w kubkach, gospodarze opowiadają o tym, że łowią tu sobie ryby i polują na woły piżmowe, żeby zrobić zapas mięsa na najbliższych kilka miesięcy. Mięso i ryby trzymają w dwóch wielkich, starych zamrażarkach skrzyniowych. Oczywiście nie są podłączane do prądu – bo niby gdzie. Wieka mają przyciśnięte dużymi kamieniami, a środek wypełniony lodem, na bieżąco uzupełnianym z okolicznych gór lodowych.

Trochu znowu gdzieś zniknął. Już piątek próbował się nam zgubić, gdy ruszaliśmy na eksplorację fiordu. W końcu zdyszany dopadł pontonu z dziwną siatką w ręku:
– Co tam masz??
– Mięso na obiad
– No dobrze, ale jakie?
– No… z białego niedźwiedzia…
Tym razem jesteśmy bardziej cierpliwi, pewnie znów próbuje zrobić jakieś zakupy. Wreszcie biegnie –  taszcząc trzy duże pstrągi…

Na błękitnym niebie sporadycznie pojawia się jakaś zagubiona chmurka. Wiatr także zrobił sobie wolny weekend. Słońce odbija się w gładkiej tafli fiordu. Jest po prostu ciepło. Podobno kolejne sto mil w głąb fiordu mogą być wieloryby – ale jakoś tak nagle przestało się chciał. Po co gnać. Spieszyć się. Lepiej stanąć sobie w dryfie, rozkoszować się ciszą i nic nierobieniem. W końcu mamy weekend 😉

Znalazłem ciekawą górę lodową. Z jednej strony klifowa cześć wysoka na ponad trzydzieści metrów. Drugi koniec niski i płaski. Po prostu zaprasza do abordażu! 
Zaczęło się wyciąganie sprzętu. Suche kombinezony, raki, czekany, dziaby lodowe. Darek pontonem sprawnie dostarczył nas do samej górki. Tylko jak wyjść na ta bryle twardego lodu? Nie można założyć raków na gumowym pontonie. Wyciągamy się niepewnie na czekanach. Dopiero po chwili możemy usiąść na płaskim i założyć raki. O tak. Teraz da się tu poruszać. 
Jacek i Michal nie mają ze sobą takiego wyposażenia, wbijamy wiec w lód małą kotwiczkę i wypuszczamy im linkę, po której mogą się wciągnąć na brzeg. Fajnie jest stanąć na górce lodowej. To nowe przeżycie i jakoś nie czuję się na siłach wspinać się gdzieś wysoko, ale sam spacer po niskiej części już daje dużo radochy. 
Na lód zabraliśmy tablice ID i NordicClothing – producenta naszej odzieży wyprawowej. Obiecałem Marcinowi, że zrobimy kilka fotek w jakimś szalonym miejscu… Myślę, że to już jest nieźle odjechane 😉

Siedzisz sobie na górze lodowej. Obok dryfuje jacht. Sielanka. A gdyby tak jeszcze… I w tym momencie Monika oznajmia, ze dostała od przyjaciół taką mała naleweczkę z mijaca (z czego?? – przyp. zespołu brzegowego) by ją wypić w jakimś niebanalnym miejscu 🙂

Lenistwo pleni się szybko. Skoro już stoimy w dryfie, to może by tak przetestować te suche kombinezony… Michał pierwszy zsuwa się z pontonu do wody. Po chwili dołączam do niego. Nawet przyjemna ta woda. Znacznie cieplejsza niż w zeszłym roku na Ziemi Franciszka Józefa. Po kąpieli przyszedł czas na kajaki. Mięśniom przyda się trochę ruchu po jachtowej bezczynności. Fajnie tak móc opłynąć sobie growlerka albo górkę lodową. 
Beztroskę przerywa lekkie chybotanie pobliskiej góry lodowej. Bujnęła się w lewo, w prawo i… z głośnym chrobotem zaczęła obracać. Niezwykłe widowisko. Chwilę później jedna z dalszych eksplodowała z ogłuszającym hukiem, a połowa jej nadwodnej części osunęła się do fiordu, wzbijając fontannę wody i powodując małe tsunami… Później zaczęła pękać trzecia… Wszystko w ciągu zaledwie kwadransa. Trochu popatrzył na zegarek:
– Najwyraźniej góry lodowe cielą się tu zawsze między 16 a 17…

Na dziś koniec pisania. Wachta kambuzowa woła na kolację – będzie potrawka z niedźwiedzia. W końcu to wyprawa w Arktykę – niedźwiedzie mięso po prostu być musi ;)”

W tej chwili nasz jacht opuścił już okolice Ittoqqortoormiit i żegluje niespiesznie na północ wzdluż brzegów Grenlandii. O północy UTC Barlovento znajdowało się na pozycji 71 31N 18 26W. Przed dziobem ogromna przestrzeń oceanu – więc może więcej czasu na pisanie do nas 🙂

Mgliście, zimno i ponuro

14 sierpnia 2014

DSC_0041 600px„74°06N 12°13W predkosc 3.6knt, kurs 040
Mgliscie, zimno i ponuro – nawet mail nie chce sie wyslac.
Daj nowa prognoze i syt.lodowa – tylko lepsza…”

No i jak tu napisać, że słońce to już było – na Grenlandii – a następny obszar bez chmur to dopiero przy brzegu Spitsbergenu? Że cieplej nie będzie ani o pół stopnia, póki Barlovento nie odsunie się od morskiego lodu, wzdłuż którego teraz żegluje? Że będzie wiało w twarz  – teraz, albo za dwa dni, ale żeglugi pod wiatr i tak się nie uniknie.

…ot, rozterki zespołu brzegowego w oczekiwaniu, aż chmury przerzedzą się na tyle, żeby telefon satelitarny dał radę nawiązać stabilne połączenie – konieczne, żeby przesłać maila z kolejnym odcinkiem relacji 😉

„20140814 2100UTC 5-10NNE;
20140815 10NNE;
0300 10-15NNE;
0600 15N;
0900 15N
1200 10-15NNE;
1500 10-15N;
1800 15NNE;
2100 15N;
Trzymajcie się tam ciepło… :)”

Lód na takielunku

16 sierpnia 2014

DSC_0073 600pxMaciek Sodkiewicz zadzwonił dziś z samego rana – jakoś tak 08:30:

– Trzecie dziś w nocy pole lodowe dało nam w kość… Jak na złość siadła mgła, a do tego wszystkiego spora fala. A teraz po prostu przebój – lód na takielunku..! Pierwszy… Koniec tej zabawy, spadamy na wschód.

Już wczoraj wieczorem, kiedy Barlovento znajdowało się na pozycji 75°35N 07°47W, wiadomości, które przychodziły od Maćka nie były zbyt optymistyczne: wiatr wiał 10 do 13 węzłów – prosto w dziób naszego dzielnego jachtu, który pracowicie piął się kabel za kablem na NNE. Prędkość nie była imponująca – 3,5 węzła. Mgła też nie chciała sobie pójść… Mimo to załoga trzymała fason, bo smsem przyszła dość oryginalna prośba:

„Podeślij smsami jakiś przepis na chleb – bo ciasto piekliśmy już 6 razy i nam się znudziło…”

Ale noc musiała być naprawdę ciężka, bo głos Maćka w telefonie był strasznie zachrypnięty. Jak to zwykle, gdy warunki stają się ciężkie, załoga zmienia się na wachtach, a kapitan – czuwa…
Na szczęście zmęczenie i zimno nie odebrały ekipie ducha:

– Z tymi przepisami na chleb to bez przesady, jeden by starczył, a nie pół książki kucharskiej! Zaczyn drożdżowy sobie rośnie, chlebek będzie, ale na razie upiekło się ciasto numer siedem…

Jedno jest pewne – załoga IV etapu głodu nie cierpi, nie mogą też narzekac na monotonię kuchni 😉 W tej chwili odłożyli się na kurs 055 i żeglują na genule i małych obrotach silnika w kierunku Longyearbyen na Spitsbergen.

Nareszcie wiatr sprzyja!

17 sierpnia 2014

DJI00015Trudno stwierdzić, na czym to polega – sygnał w końcu zawsze ten sam… – ale już od momentu, kiedy odezwał się dzwonek telefonu, wiadomo było, że z pokładu przyjdą lepsze wieści:

– Nareszcie wiatr dopasował się do prognozy i odszedł na północ! Idziemy sobie pełnym bajdewindem, bardzo sprawnie, można było w końcu odstawić silnik… Rety, jaka cudowna cisza..!

Tym razem Maciek brzmiał zdecydowanie jak wyspany – czyli w ciągu ostatniej doby na jachcie nie działo się nic niepokojącego. No i pozycja – 77°38N 05°46E – też musi napawać optymizmem: do brzegów Spitsbergenu zostało niecałe 100 mil, a skoro wiatr jest sprzyja – rano na horyzoncie powinno być widać wysokie szczyty tego północnego archipelagu. Po tygodniu żeglugi wśród lodu i mgły – cieszy już sama myśl o tym. Bo chłód i mgła ani myślą odpuszczać:

– Zimno jest pioruńsko. Nawet jeśli Eberspacher trochę nagrzeje w mesie, to już w nawigacyjnej istna lodówka. Zresztą nie grzejemy dużo, bo przechyły spore… Gdyby przynajmniej pozbyć się tej wilgoci z powietrza…

Arktyczna mgła – to powtarzało się we wszystkich opowieściach o odkrywczych wyprawach w dziewicze, polarne rejony. Mnóstwo zmieniło się od tamtej pory – ot, choćby to, że można ot tak, zadzwonić na ląd po prognozę… Ale wciąż mgła jest równie znienawidzona – a załoga marznie tak samo.

Cóż, w ramach zaklinania rzeczywistości – zdjęcie Barlovento w pełnym słońcu 🙂 Oby brzegi Spitsbergenu okazały się równie gościnne, jak Grenlandia czy Jan Mayen! Jest na to szansa, bo Maciek poprosił o namiary na Hahut na równinie Kaffiøyra. Chyba ma nadzieję odwiedzić toruńskich polarników ze Stacji Polarnej UMK… Tam nas jeszcze nie było 🙂

U polarników z Torunia

20 sierpnia 2014

Stacja_UMK_02„Troszke się dzieje więc nie mam czasu pisać, bo nie można być jednocześnie kamerzystą, kapitanem i poetą”

To by było tyle w ramach tłumaczeń kpt. Maćka Sodkiewicza, czemu odkąd znaleźli się na Spitsbergenie, jakoś rzadziej się odzywa 😉

Na oficjalną relację przyjdzie nam zapewne jeszcze trochę poczekać, nieoficjalnie wiemy, ze po bardzo udanej wizycie w Barentsburgu (czy spodziewalibyście się, że kryty basen w górniczym miasteczku na końcu świata będzie wypełniony słoną wodą?) dziś załoga Barlovento II odwiedziła polarników z Torunia, którzy spędzają lato w Hahut, czyli Stacji Polarnej UMK na nadmorskiej równinie Kaffiøyra.

Teraz Barlovento będzie już płynąć do Longyearbyen, bo w końcu już w piątek przyleci tam nowa załoga…

(Fotografia: mat. Stacji polarnej UMK w Kaffiøyra)