Wyprawa 2014 – Etap V

WYPRAWA 2014 – ETAP V

 

V etap – szcześliwie rozpoczęty!

24 sierpnia 2014

DSC_0355 600px– Nie mam pojęcia, jak to zrobicie, ale z ekipą V etapu po prostu MUSZĄ przylecieć zbiorniki na co najmniej 200 litrów wody! 500 litrów na 3 tygodnie to zdecydowanie za mało, a tym razem nigdzie nie zatankuję…

Temat zbiorników na wodę wisiał nad nami od momentu gdy Barlovento opuściło Górki Zachodnie. Dosłownie. Gdy jacht z załogą I etapu oddał cumy i oddalał się z wolna w kierunku wyjścia na Zatokę, my poszliśmy zamknąć magazynek. Maciek wsadził jeszcze głowę do środka, żeby sprawdzić, czy zostawiamy względny ład – i zdębiał:

– Wiecie… to metalowe tam pod tą stertą starych żagli… jak dla mnie to to są dziobowe zbiorniki z Barlo…

Rzeczywiście, w najciemniejszym kącie zagraconego do granic możliwości pomieszczenia – leżały zbiorniki. No ale w magazynku leżało wiele różnych rzeczy – na przykład stare alternatory na 12V (Barlovento potrzebuje takiego na 24V) – więc może te zbiorniki to też taka zaszłość? Może na jachcie są nowe, a stare armator zostawił – tak na wszelki wypadek? Byliśmy zbyt zmęczeni czterodniowym maratonem przygotowań do startu wyprawy, żeby się tym przejmować. Zresztą… aż do  Longyeabyen Barlovento będzie najdalej co 8-10 dni tankować wodę. 500 litrów w głównym zbiorniku na razie swobodnie wystarczy.

– Pomyślimy o tym, jak odeśpimy – zarządził Maciek.

Faktycznie trwało to trochę dłużej – do tematu zbiorników wróciliśmy, gdy Maciek Sodkiewicz wraz z załogą IV etapu przyleciał na Islandię. Komisyjnie zdemontowano podłogę w forpiku i z niechęcią stwierdzono, że zęza – poza standardowymi wyziewami – zionie pustką. Po zbiornikach, które były tu jeszcze rok temu – nie było śladu. Najwyraźniej, po bardzo pośpiesznym remoncie dziobowej części jachtu, ktoś z ekipy armatora zapomniał je zamontować…

Mieliśmy poważny problem do rozwiązania: Transport oryginalnych zbiorników raczej nie wchodził w grę – nie stać nas na nadanie specjalnego ładunku lotniczego na Spitsbergen. Wręczenie każdemu uczestnikowi V etapu dwudziestolitrowego kanistra na wodę jako bagażu podręcznego również nie przejdzie – bunt załogi jeszcze przed zaokrętowaniem? Nie, zdecydowanie lepiej nie ryzykować…
Na szczęście okazało się, ze miłośnicy campingu też nie lubią wielkich i sztywnych baniaków na wodę. Na ich potrzeby produkowane są kanistry – składane! Piętnastolitowy pojemnik po złożeniu to ledwie 23x23x8 – w centymetrach! W dodatku ważą tyle co nic! A że Tymek i tak miał mieć dodatkowy bagaż, więc starczy że weźmie naprawdę dużą torbę..

– To dorzućcie mu tam jeszcze ze trzy komplety filtrów paliwa i świecę do silnika do pontonu… – zakomenderował Maciek przez satelitę, na wieść o tym, że będzie miał te swoje 200 litrów wody…

W piątek późnym popołudniem Tymek, jego bezcenna torba, oraz reszta załogi V etapu znaleźli się w Longyearbyen – stolicy Spitsbergenu. Mieli jeszcze czas spotkać się i wymienić wrażenia z ekipą, która przypłynęła z Grenlandii… Dlatego też pora na zakupy i tankowanie jachtu przyszła dopiero w sobotę. Koło 16 zadzwonił Maciek Sodkiewicz, żeby przekazać, ze za chwilę odda cumy:

– Pójdziemy teraz spokojnie 60 mil do Kaffiøyra – jeden z polarników ma jakieś drobne, ale uciążliwe kłopoty z ramieniem… A że teraz na pokładzie mam lekarza – i to jeszcze rehabilitanta – w Arktyce nie wolno nie pomóc. Nie muszę się spieszyć, w międzynarodowej stacji naukowej Ny-Ålesund chciałbym być dopiero na poniedziałek – wtedy będzie  można ściągnąć świeżą sytuację lodową – i będę z ekipą podejmować decyzje, jak płyniemy…

Aktualna sytuacja lodowa ważna rzecz, ale przy układaniu planów nie bez znaczenia chyba był fakt, że Maciek ma dziś urodziny 🙂 Wiadomo, że zawsze miło świętować w większym gronie – szczególnie że stacje polarne na końcu świata mają swój unikalny klimat..

Podsumowując: V etap wyprawy można uznać za szczęśliwie rozpoczęty!Wszystkiego najlepszego Maćku!

Maciek Sodkiewicz o starcie V etapu

26 sierpnia 2014

DSC_0317 600pxNiewątpliwą korzyścią z wizyty Barlovento w Longyearbyen (nie licząc możliwości wygodnego podmienienia załogi 😉 ) było to, że kpt. Maciek Sodkiewicz na krótką chwilę uzyskał dostęp do internetu… Odwiedziny na stronie naszej wyprawy chyba nieco zmotywowały go do pisania – bo dziś otrzymaliśmy pierwszą solidną korespondencję…

23 sierpnia

Rejs zaczął się jak zwykle. Przylot załogi w piątek po południu, próba upchnięcia ogromnej sterty bagaży we wnętrzu jachtu. Jak zwykle radosny chaos… Tym razem o tyle ciekawszy, że załoga musiała przepakować bagaże na lotnisku w Oslo, tak by żadna torba nie ważyła więcej niż 20 kilogramów. Zaczęło się wiec wypakowywanie grubych ciuchów, czekanów, raków, suchych kombinezonów… Gdzieś miedzy tym wszystkim znalazło się ponad 30 kilogramów polskich wędlin i serów, składane baniaki na wodę, filtry do silnika i kawa do ekspresu.

Resztę zaopatrzenia przez kilka kolejnych godzin radośnie zgarnialiśmy z polek jedynego w Longyearbyen sklepu spożywczego. To całkiem fajna zabawa: spróbować wejść do jednego sklepu i wynieść wszystko, co będzie potrzebne na kolejne trzy tygodnie… Nam się nie udało – w sobotę rano trzeba było jeszcze dokupić kilka drobiazgów.
Trudniejsze niż same robienie zakupów jest poukładanie tego na jachcie tak, by przetrwało trzy tygodnie – i żeby każdy wiedział, co jest gdzie. A było tego sporo: 50 chlebów, 30 litrów mleka, 20 kilo ziemniaków, 10 kilo maki, nieliczone puszki i słoiki. Wszystkiego – 7 pełnych sklepowych wózków!

W trakcie gdy ludziki w czerwonych kurtkach uwijały się pomiędzy sklepowymi regałami, ja walczyłem z …. czasem.
Aby żeglować po wodach Svalbardu potrzebne jest pozwolenie Sysselmanna – czyli tutejszego gubernatora. Wystąpiliśmy o nie już kilka miesięcy temu, więc teraz powinna wystarczyć krótka wizyta w biurze. Tymczasem okazuje się, że miła pani zagubiła gdzieś maila z naszą polisą! Brakuje jej także numeru naszej pławy alarmowej EPIRB, typu strzelby i kilku innych detali… Słodkim tonem poprosiła bym przyniósł z jachtu odpowiednie dokumenty. Przez przeszkloną ścianę biura spojrzałem na port – ładny kawałek drogi. Jest piątek, czternasta trzydzieści – za godzinę zacznie się weekend i będziemy musieli stać tu do poniedziałku… Zbiec z górki, dotrzeć na jacht, znaleźć wszystkie dokumenty – to jeszcze wykonalne. Ale wrócić pod górę??? Już wyobrażałem sobie miny załogi, zmuszonej do siedzenia przez 3 dni w miasteczku. Strasznie szkoda tych 3 dni…

A może by tak… Zapytałem miłą panią, czy mogę to dosłać mailem. Zgodziła się bez wahania i podała adres mailowy. Większość to drobiazgi, ale musimy udowodnić, że mamy ubezpieczenie obejmujące akcje ratownicze z użyciem śmigłowca. Zadzwoniłem do Ewy i poprosiłem o polisę oraz warunki ubezpieczenia. Będzie dobrze, na szczęście ma komputer pod ręką, zaraz wszystko prześle.

Ale… mijały cenne minuty, a ja wciąż czekałem, aż dziewczyna zaprosi mnie po odbiór zezwolenia – w końcu ile może trwać wydrukowanie strony A4 i podbicie pod nią pieczątki?? W momencie, gdy zaczynałem się już na dobre niecierpliwić, zadzwoniła Ewa: Mail odbił się od skrzynki i wrócił z informacją: „Jeg er ikke på kontoret, men er tilbake 26. august„. Autorespoder? Wracam w poniedziałek..? Co jest grane??

– Sorry, to mail koleżanki, faktycznie jej dziś nie ma… – beztroski uśmiech dziewczyny za biurkiem był po prostu obezwładniający – Wyślijcie w takim razie wszystko na ogólnego maila.

Piętnasta trzynaście… Kolejnych kilku minut, które dla mnie były wiecznością, i pytanie:

– Przepraszam ale z jakiego maila to wysłaliście? Nie mogę znaleźć…

No to pomieszkamy troszkę w Longer – pomyślałem… Jak skutecznie przeliterować Norweżce polski adres: wyprawa@lodowe-krainy.pl ? Na kolejna wyprawę trzeba chyba założyć jakiś brzmiący po angielsku adres email… Trzeba było jakoś ratować sytuację, więc spytałem czy mogę na moment usiąść do jej komputera – no i mail się odnalazł.
O piętnastej trzydzieści opuściłem biuro ściskając w garści nasze pozwolenie 🙂

Przed wypłynięciem czekał nas jeszcze jeden punkt przygotowań – ćwiczenia ze strzelania.
Strzelnica tutaj jest mocno nietypowa (jak chyba wszystko na Spitsbergenie): Wyjeżdżasz taksówka do kotlinki w dolinie za lotniskiem. Oznajmiasz światu, że będzie strzelanie, wciągając na maszt czerwona flagę, ustawiasz sobie tarcze – i już możesz strzelać do woli. Oczywiście broń i naboje trzeba przynieść swoje. Na koniec łuski lądują w jednej z ogromnych, dwustulitrowych beczek, a do skarbonki powinien trafić drobny datek za korzystanie z infrastruktury.

Dla części załogi był to pierwszy kontakt z bronią myśliwską, zresztą wszyscy podeszli do ćwiczeń niezwykle poważnie. Nasza grenlandzka strzelba spisuje się genialnie. Jest bardzo celna i ma niewielki odrzut. Tylko niektórzy wciąż w trakcie strzelania odruchowo zamykają oczy…

Sauna, czyli o tym jak uszczęśliwić polarnika

27 sierpnia 2014

DSC_3242Kpt. Maciek Sodkiewicz rzeczywiście na razie wywiązuje się z obietnicy sumiennego opisywania przygód załogi Barlovento – choć wciąż z lekkim poślizgiem, ale dziś otrzymaliśmy relację z niedzielnej wizyty w Kaffiøyra

24 sierpnia

„Żeglowanie w czasie dnia polarnego sprawia, że pory doby zlewają się strasznie i gdyby nie nazwy posiłków, byłyby nie do odróżnienia. Niby jak, skoro ‘nocą’ jest równie jasno, co ‘w dzień’..? Wypłynęliśmy z Longyearbyen późnym popołudniem – i choć mijały godziny, jakoś nikomu nie chciało się spać. Góry Spitsbergenu, oświetlone wiszącym tuż nad horyzontem słońcem, mają w sobie coś magicznego. Siedzieliśmy w kokpicie i w ciszy chłonęliśmy piękno.

Nad ranem stanęliśmy w dryfie przy cyplu Poolepynten. Obozuje tam kolonia morsów, a skoro one mają co jeść, to może warto sprawdzić, czy tu jest ryba… Wyjąłem norweski zestaw na dorsza – kawałek plastiku, na nim nawinięta żyłka z pięcioma woblerkami, na końcu ołowiany ciężarek. Prosty patent, ale już nie raz wykarmił mi załogi na rejsach po Skandynawii. 
Zaczęła się zabawa. Wyrzuciłem zestaw za burtę i… po minucie miałem całkiem przyzwoitego czerniaka. Czyli miejsce dobre. Ale euforia musiała ustąpić cierpliwości – jacht zdryfował na płytszą wodę i łapały się tylko małe ryby. Szczytem złośliwości był zaciąg z pięcioma(!!) maleńkimi dorszykami. Już, już cieszyłem się, że spora sztuka, bo przecież żyłka stawia solidny opór, a tam… pięć takich maleństw. Cóż, trzeba je było bardzo delikatnie wyhaczyć – i darować im życie. Na głębszej wodzie udało mi się wyciągnąć kolejnego czerniaka i dorsza – i wtedy załoga zmusiła mnie do przekazania zestawu w inne ręce 😉 Za łowienie wzięli się Krzysiek, Marek, Pati i Tymek. Na dwie żyłki w ciągu godziny wyciągnęliśmy w sumie 12 dużych ryb. Szczególnie dumny z siebie był Tymek- dla niego była to pierwsza w życiu złowiona ryba!

Po śniadaniu postanowiliśmy nieco bliżej przyjrzeć się morsom. Duże osobniki leżały na plaży zbite w ciasną gromadkę. Od czasu do czasu któryś ziewnął, inny machnął płetwą lub na moment podniósł łeb z gigantycznymi kłami. Ale jako stado wyglądały na generalnie – znudzone i rozleniwione. Po prostu morsowa sielanka. Za to trzy młodziaki radośnie nurkowały w płytkiej wodzie. Nawet nas zauważyły i poświeciły nam jedno spojrzenie – ale zaraz znikły w toni…
Najchętniej dołączylibyśmy do morsów, aby oddać się słodkiemu nicnierobieniu (brak snu w końcu zaczął dawać o sobie znać), ale trzeba było jednak wypatroszyć dorsze i pożeglować dalej. W końcu po południu byliśmy umówieni w Stacji polarnej UMK w Kaffiøyra.

DSC_3434Jest taka bajka o lisku, który „już był w ogródku, już witał się z gąską”…
Niby budynek stacji stał na swoim miejscu, ale coś mi się nie zgadzało. Coś było inaczej niż 4 dni temu, podczas wizyty, która odbyliśmy z załogą IV etapu. Przy brzegu, dokładnie na wysokości Stacji, była wyraźna, biała kreska. Lod? Tutaj??
Po chwili zagadka wyjaśniła się sama: Na wprost nas, gnane wiatrem, dosłownie pędziło zwarte pole lodowe. To okruchy lodowca Avatsmark, które południowy wiatr przez kilka dni więził głęboko w zatoce. Po niedawnej zmianie kierunku wiatru ruszyły na pełne morze – a na ich drodze stało Barlovento…

Skoro chcieliśmy się dostać do stacji, trzeba było rzucić kotwicę – oczywiście daleko przed początkiem pola lodowego. Na wszelki wypadek dołożyliśmy dodatkowe 20 metrów łańcucha. I czekaliśmy – licząc na to, że pole jednak nas ominie… Ale lód oczywiście postanowił przesunąć się po obu burtach Barlovento. Nie było wyjścia, przez kilka godzin trzeba było w pocie czoła odpychać tyczkami co większe bryły lodu i pilnować, by żadna nie zahaczyła o nasz łańcuch kotwiczny.

Ale z brzegu wyglądało to zupełnie inaczej: ciężka praca na tyczkach schodziła na dalszy plan, zostawała tylko malowniczość całej sytuacji: Wydawało się, że to lód stoi, a granatowy kadłub Barlovento płynie przez niekończącą się rzekę kry.

Wreszcie lód skończył się – równie nagle, jak się pojawił. Wszystko co pozostało po wielkim polu lodowym to pas growlerków, które osiadły na plaży w trakcie odpływu. Niby niewiele lodu, ale desant gumowym pontonem na jego ostrych krawędziach nie wchodził w grę. Zostało jedno jedyne miejsce, gdzie brzeg był wolny od lodu, ale o dziwo polarnicy, którzy wyszli nam na spotkanie, nie kwapili się, żeby tam podejść… Po chwili wszystko było jasne – oddzielała nas od Stacji prawdziwa lodowcowa rzeka. Przy tym poziomie pływu sięgała… mi do pasa, innym… nawet ciutkę wyżej. Po raz kolejny przydały się suche kombinezony.

DSC_3273 600pxWieczór w Stacji upłynął w domowej atmosferze. Przyjemne ciepełko, miękka kanapa i jeszcze ciepłe, pachnące ciasto upieczone przez Kasię. I co najważniejsze – wspaniali ludzie, tak samo jak my zakochani w Arktyce. Były również dwie specjalne atrakcje:
W roli pierwszej wystąpiła sauna, rozpalona specjalnie na nasze przybycie. Żeby zrozumieć, czym jest sauna w Arktyce, trzeba najpierw uświadomić sobie (a jeszcze lepiej – doświadczyć), w jakim świecie tutaj żyjemy: W nawigacyjnej mamy zazwyczaj jakieś cztery stopnie. Nawet pod pokładem para bucha w ust, a palce już po kilku chwilach dopominają się o rękawiczki. Piękny i słoneczny dzień oznacza temperatury rzędu +8 stopni… Możliwość wygrzania przemarzniętych kości w saunie to  tutaj prawdziwy rarytas.!
Na dodatek sauna w Stacji UMK nie byle jaka sauna: Mała chatka, zbudowana w całości z drewna dryftowego – i takim drewnem opalana! Nad drzwiami dumnie wisi krąg wieloryba, a całość okalają jego żebra. Do tego podwójne drzwi prowadzące do tej luksusowej enklawy ciepła…
To najpiękniejszy prezent, jaki mogłem dostać na urodziny. Dużo bym dał, żeby móc tam teraz wrócić…

Co było drugą z niespodzianek, opowiem – później ;)”

Avatsmark i miśki dwa

29 sierpnia 2014

IMG_0897 600pxZ naszym telefonem satelitarnym jest tak, że jeśli nad głową jest za dużo chmur, to choćby nie wiem, jak się starać i nie wiedzieć jak wysoko wykładać dodatkową antenę – mi jak nie da się wysłać maila. SMSy dojdą, owszem, wtedy, kiedy będzie się im podobało, połączenie głosowe przerwie się – oczywiście tuż przed tym, gdy ma paść najważniejsza informacja… A transmisja danych po prostu odmawia współpracy…
I trzeba uczciwie powiedzieć, że nad Spitsbergenem ostatnio jest dużo chmur 🙁 dlatego kolejny odcinek relacji Macka Sodkiewicza dotarł dopiero dzisiaj…

25 sierpnia

„- Misie, tam za górką są miiiisieee…!! 
Patrycja wbiegła do budynku Stacji  z takim impetem, że nie musiała nawet krzyczeć, żeby postawić wszystkich na nogi. Co dopiero, gdy dotarła do nas treść komunikatu, który Pati usiłowała nam przekazać… Niedźwiedzie! Polarne..! Naprawdę nie wiadomo, co najpierw chwycić – broń czy aparat… Wybiegliśmy wszyscy na górkę meteorologiczną nad stacją, skąd najlepiej było widać miśki, które właśnie urządzały sobie na lodzie kolacje z upolowanej przed chwilą na foki. 
Niestety były zbyt daleko, żeby dało się im zrobić jakiekolwiek zdjęcia. Staliśmy wszyscy, obserwując je przez lornetki. Bardzo rzadko się zdarza, by niedźwiedzie pojawiły się w Kaffiøyra latem. Ale w tym roku jest wyjątkowo dużo lodu, misie nawet tutaj najedzą do syta.

DSC_3326 600pxMieliśmy wielką ochotę przyjrzeć się miśkom jakoś bardziej z bliska, ale… podchodzenie do nich pieszo nie byłoby mądre i mogłoby się źle skończyć. Co innego podpłynąć w pobliże solidnym, stalowym jachtem – to już brzmiało rozsądniej.
Dlatego dziś wczesnym popołudniem podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy w poszukiwaniu misia. Wiatr zmienił kierunek i zepchnął cały lód w północną część zatoki. W miejscu gdzie w niedzielę ucztowały niedźwiedzie, nie było ani odrobiny lodu. Tylko czysta plaża i kamienie. Może misie przemieściły się razem z lodem..? Podpłynęliśmy bliżej lodowca. Jego majestatyczne czoło mieniło się wszystkimi tonami bieli i błękitu. Co kilka minut słychać było huk pękającego lodu. Avatsmark przypominał nam, że nie należy przysuwać się do niego zbyt blisko – w końcu cały ten wczorajszy lód odkruszył się właśnie z niego.

DSC_0556 600pxSzliśmy powoli na silniku tuż przy granicy pola lodowego. W pewnym momencie spomiędzy okruchów lodu wynurzyło się olbrzymie, białe, futrzaste cielsko.! Misiek zobaczył nas, przerwał nurkowanie i przez dłuższą chwilę lustrował nas wzrokiem. Był dość daleko, ale nawet z takiej odległości budził respekt. Niebieski kadłub Barlovento najwyraźniej nie wydał mu się apetyczny, bo na do widzenia obrzucił nas lekceważącym spojrzeniem – i dal nura w przerębel.
Trochę dalej dostrzegliśmy drugiego, nieco mniejszego niedźwiedzia – najprawdopodobniej samicę. Powoli wędrowała wzdłuż plaży, piękna i majestatyczna tak, że nie sposób tego opisać! Chcieliśmy podpłynąć bliżej, ale między jachtem a brzegiem było sto metrów pływającego lodu… Mogliśmy tylko podawać sobie z rąk do rąk lornetki…”

Ny London i Ny Alesund

30 sierpnia 2014

DSC_414226 sierpnia

„Żeglowaliśmy wciąż na północ. Korzystny wiatr wypełniał żagle i pchał nas jeszcze głębiej w Arktykę. Planowaliśmy zatrzymać się na krótko w Ny Alesundzie, najdalej wysuniętym na północ miejscu, gdzie na Spitsbergenie mieszkają ludzie.

Dzień polarny kompletnie rozregulował już nasze zegary biologiczne. Człowiek nie wie, kiedy ma spać, kiedy jeść. Tylko grafik wacht nieubłaganie ustala pewne zasady. Po pięknej, słonecznej – nocnej – żegludze wpłynęliśmy do fiordu. Po prawej skąpe zabudowania stacji tworzących Ny Alesund. Na zegarku – piąta rano. Nie ma co już tam stawać, i tak na razie niczego nie załatwimy – normalni ludzie o tej porze śpią…

Zakotwiczyliśmy po drugiej stronie fiordu, tuż przy ruinach Ny London. Sto lat temu działała tutaj kopalnia marmuru. Pozostały po niej tylko stalowe kotły parowe, kilka wagoników i dźwig, który kiedyś służył do opuszczania urobku ze stromego, klifowego brzegu. Ale ja nie mogłem oderwać oczu od starego, żeliwnego pieca kuchennego: Drewniany dom, w którym stal, już dawno rozpadł się w pył. Piec stoi więc na środku równiny, a ktoś – chyba aby nie czuł się taki samotny – postawił na nim wiekowy czajnik i dzbanek do kawy. Jak przed stu laty – czekają, aż ktoś rozpali pod kuchnia i zaparzy kawę…

DSC_4149Postój w Ny Alesundzie potoczył się troszkę inaczej niż planowaliśmy. Najpierw wzięliśmy prysznic, uzupełniliśmy zapasy słodkiej wody, udało się nawet wstrzelić w krótkie godziny otwarcia jedynego tutaj sklepiku z pamiątkami. Potem wybraliśmy się na spacer poza osadę – do słynnego słupa, przy którym cumował „Norge”, sterowiec Amundsena. Stąd w 1926 roku słynny polarnik wyruszył wraz z Ellsworthem i Nobilem na pierwszy lot transarktyczny w kierunku Alaski. Dwa lata później również tutaj zaczęła się tragiczna ekspedycja sterowca „Italia”, w czasie której zginęło 7 z 16 członków załogi sterowca, a akcja ratowania rozbitków kosztowała życie samego Amundsena…

DSC_4146Refleksje o losach wielkiego polarnika szybko odeszły na dalszy plan, górę wzięło bujne życie. Na wysepce naprzeciwko wypatrzyliśmy stado fok wygrzewających się na piasku.! Gdy tylko nas spostrzegły, zaraz pierzchły do wody – w końcu to ich naturalne schronienie, tylko w wodzie mają szanse uciec przed białym niedźwiedziem… Jednak po chwili górę wzięła ciekawska natura i foki przypłynęły pooglądać sobie ludzi.

Skoro się nas nie boją, to można by wybrać się do nich z wizytą… Po godzinie już płynęliśmy do nich całą naszą flotyllą – Barlovento nieco z tyłu, przodem ponton i oba kajaki. Ku naszej radości foki potraktowały nas – jak kolegów do zabawy.! Pływały dookoła nas, nurkując i prychając co chwila, albo urządzając wyścigi z kajakami. Jeszcze nigdy nie widziałem tych zwierząt z tak bliska.!”

W Magdalensfjord

30 sierpnia 2014

DSC_428427 sierpnia

„Kolejna nocna znów była słoneczna o i rankiem trafiliśmy do Magdalensfjordu. ‘Magdalenka’ uchodzi za jedno z najpiękniejszych miejsc na Spitsbergenie. Nie spiesząc się, zjedliśmy leniwe śniadanie, a potem wsiedliśmy w ponton i popłynęliśmy na ląd. Z plaży pod czoło lodowca trzeba przespacerować kawałek, ale naprawdę warto: Wszędzie cisza i spokój. Mimo że prognoza zapowiadała gwałtowne pogorszenie pogody, niebo wciąż było błękitne, a dzień prawie bezwietrzny. Takie dni w Arktyce nie zdarzają się często i trzeba je dobrze wykorzystać. A gdyby tak urządzić… grilla?

DSC_4285Miękki piaseczek pod stopami, na grillu radośnie skwierczy kiełbasa podwawelska, słonko przyjemnie ogrzewa twarz – prawie jak nad Bałtykiem… Prawie. Sielankowa scena otoczona jest przez wysokie góry oraz trzy majestatyczne lodowce, które co jakiś czas zasypują fiord kolejnymi kawałkami błękitnego lodu. Na wypadek gdyby zapach grillowanej kiełbasy zwabił także kolesi w białych futrach, czas mamy przy sobie załadowany karabin i rakietnice.

A że tęsknimy już troszkę za zielenią, to wyhodowaliśmy sobie na tej plaży palmę… Ale nie, nikt nie powiedział przecież, że żeglarze polarni muszą być poważnymi ludźmi ;)”

Kapryśny wiatr w Virgohamna

31 sierpnia 2014

DSC_1313 640px28 sierpnia

„To nie był dobry dzień. Rano nie poznaliśmy Magdalensfiordu. Całą dolinę szczelnie wypełniały nisko wiszące chmury. Od czasu do czasu padał deszcz. Gdzie się podział wczorajszy sielski klimat?? Barometr spadał w zawrotnym tempie. Trzeba było jak najszybciej wypłynąć, nim pogoda popsuje się na dobre.
Popłynęliśmy do Virgohamna. W planie mieliśmy zwiedzanie pozostałości bazy, w której w swój tragiczny lot w stronę bieguna północnego w 1897 roku wyruszył Andree. Chcieliśmy też zdesantować się pontonem na drugą stronę cieśniny, tam gdzie znajdują się pozostałości Smeerenburga. Na początku XVII wieku zbudowano tu największą osadę wielorybniczą. W okresie swojego rozkwitu w Smeerenburgu mieszkało ponad 1200 osób – był kościół, piekarnie oraz wszystko co niezbędne do obsługi prawie stu statków wielorybniczych, polujących na północ od Spitsbergenu. Do dziś ocalały tylko fundamenty kilku budynków i.. kości wielorybów.
Niestety pogoda miała dla nas inne plany. Barometr opadł już o ponad dwadzieścia kresek i to w ciągu niespełna dwunastu godzin. Będzie wiało. I to mocno. Już gdy wpływaliśmy do zatoki, wiatr mocno gwizdał w takielunku – i dopiero się rozkręcał. Znaleźliśmy w miarę osłonięty kawałek zatoki z głębokością idealną do kotwiczenia, czyli ciut ponad 6 metrów. Dla pewności rzuciliśmy 50 metrów łańcucha – w połączeniu z masywną, sześćdziesięciokilową kotwicą powinny zapewnić nam bezpieczny postój.
Po obiedzie gwizdnęło na dobre. Wiatr ślizgał się po kamienistych zboczach wyspy i co chwila atakował z innej strony. Raz dmuchał wprost z południowego zbocza, po chwili robi sobie rynnę z doliny i, szarpiąc jachtem, dął ze wschodu. Ale najniebezpieczniejsze były zachodnie podmuchy, bo spychały nam rufę na ostre zęby skalistej wysepki. Jacht tańczył na kotwicy, a kolejni wachtowi dzielnie trwali na posterunku na dziobie, pilnując czy kotwica trzyma. Zmieniali się co godzina, bo w zimnym wietrze trudno byłoby wytrzymać choć pięć minut dłużej. A pilnować trzeba było, bo tylko to dawało szanse na odpalenie sinika i uniknięcie wyrzucenia na brzeg.
I to właśnie uratowało nam życie. Siedzieliśmy w mesie i graliśmy w karty, na zewnątrz wiatr wył coraz głośniej. Co jakiś czas przychodził mocniejszy szkwał i czuliśmy, jak jacht szarpie się na łańcuchu kotwicznym. Zazwyczaj podmuch trwał tylko kilka sekund, a potem trochę odpuszczał. Ale za którymś razem przyszedł szkwał, który trwał, i trwał.. aż w pewnym momencie przebiło się przez to wycie wołanie Mariusza. Biegiem ruszyłem przez kambuz. Wystarczył rzut oka na komputer i było jasne, że wleczemy kotwice – i dryfujemy na skały.
Silnik odpalił od razu, bez żadnego kapryszenia. Wrzuciłem bieg do przodu i.. nic się nie wydarzyło. No tak, olej w przekładni musi się najpierw zagrzać… Tu, w wodzie o temperaturze zera stopni zajmuje to dłuższą chwilę. Na dziobie chłopaki powoli, ręcznie wybierają łańcuch kotwiczny. Jacht powoli odsuwa się od skał. Czyżby kotwica znów złapała..? Kolejny szkwał zdmuchnął ten optymizm. Skały za rufą po prostu rosły w oczach.
I w tym momencie dało się słyszeć miarowe skrzypienie przekładni. Jacht powoli, jakby otrząsając się z lodowatego snu ruszył do przodu. Metr po metrze. Niewiele brakowało.
Kotwica wyszła z wody z olbrzymim pękiem wodorostów. A my ruszyliśmy szukać nowego kotwicowiska bardziej osłoniętego od wiatru – który zmów zmienił kierunek na zachodni.”

Pierwszy śnieg

31 sierpnia 2014

OLYMPUS DIGITAL CAMERA29 sierpnia

„Dzień ćwiczenia cierpliwości. Na jachcie zimno strasznie. Nie możemy jednak za bardzo grzać w mesie, bo co chwila ktoś wychodzi pilnować kotwicy. Gwałtowne przejście z ciepła w paskudne zimno natychmiast skończyłoby się przeziębieniem. Chłopaki stwierdzają, że już chyba wolą, żeby wszędzie było zimno.

Stoimy dalej w zatoce przy Virgohamna. Dla pewności rzuciliśmy ponad osiemdziesiąt metrów łańcucha. Jacht stoi pewnie, ale podmuchy dochodzące do 40 węzłów mocno targają łańcuchem. Na zewnątrz prószy pierwszy śnieg. Płatki są drobniutkie, ale udaje się ulepić miniaturowego bałwanka – w sierpniu..!

Gdy wiatr słabnie na moment, podejmujemy próbę desantu na ląd. Fala  wchodząca do zatoki zapewnia nam niezłą zabawę. Co któraś rozbija się o dziób pontonu, dosłownie nakrywając nas fontanną lodowatej wody. Co prawda mamy suche kombinezony, ale słona woda wciska się wszędzie, gdzie się da. Nawet gogle narciarskie nie pomagają, sól piecze w oczy,  ledwie widać, jak sterować. 
Wyjrzenie za cypel rozwiało nadzieje, że dziś wypłyniemy. Silnik Balovento nie popchnie jachtu pod taką falę. Pozostaje nam czekać. Suszymy się i zawijamy w śpiworach. Jest naprawdę zimno. Ten wiatr musi się kiedyś skończyć.”