Wyprawa 2014 – Etap III
Etap III pozdrawia..!
14 lipca 2014
Po niedzielnym zamieszaniu związanym z wymianą załogi, dziś władanie nad stojącym w Reykjaviku Barlovento II na dobre przejęła załoga etapu III, która pod dowództwem kpt. Tomka – Miśka – Kulawika pożegluje zwiedzać wschodnie wybrzeże Grenlandii.Dzień minął bardzo pracowicie: Trzeba było posprzątać po swojemu, zrobić zakupy – na wszelki wypadek na całe trzy tygodnie, zatankować jacht, uzupełnić zapasy gazu… Oczywiście przez cały dzień nie było czasu na takie drobiazgi jak jedzenie, więc wachta kambuzowa dopiero po 19:00 kończy zmywać naczynia po obiedzie.
Jak wszystko będzie posprzątane i zaształowane, a z odpowietrzenia zbiorników wody słodkiej poleje się woda wyraźnie pokazując, że więcej niż 800 litrów to one nie pomieszczą – będzie można oddać cumy – i ruszyć w kierunku prawdziwej Arktyki..!
Etap III pozdrawia i obiecuje często się meldować 😉
Barlovento opuściło Reykjavik
15 lipca 2014
Nowa załoga Barlovento II obiecała często się meldować. Nie zdążyli jeszcze dobrze wypłynąć z Reykjaviku a już mamy od nich pierwsze informacje: „Żegluga spokojna, wiatru 5-10 węzłów z baksztagu, więc trochę pomagamy silnikiem… Kto nie steruje, odsypia przygotowania 🙂 ”
Odsypiajcie póki możecie!!
Najnowsze wieści z Barlovento
16 lipca 2014
Na kolejną wiadomość od załogi nie trzeba było długo czekać! Dzisiaj napisali do nas tak:
„Płyniemy praktycznie prosto na zachód – niestety również prawie prosto pod wiatr. Na szczęście siła wiatru nie przekracza 6 węzłów i przeciwny wiatr nie daje sie nam we znaki. Za to zaczynamy być zmęczeni monotonnym dźwiękiem silnika. Co prawda silnik na Barlovento ma genialne właściwości usypiające, ale ile można spać??
Pierwsze dwa dni żeglugi upłynęły pod znakiem zapoznania się z jachtem (przynajmniej dla tej części załogi, która na pokład Barlovento weszła po raz pierwszy). Testujemy również nowe rozwiązania, takie jak ekspres do kawy. Czerwony, przypominający kształtem jakby pingwina?? (tak, tak, to okolice innego bieguna, ale co poradzić…) już został najlepszym przyjacielem wszystkich kawoszy na pokładzie. Ba.! zdołał przekonać do siebie nawet kapitana – mimo, że Tomek był z początku nieco sceptyczny… Ale cóż, latte ze spienionym mlekiem czasem potrafi zdziałać cuda!
Teraz czekamy tylko na bardziej korzystny wiatr (prognoza go nie wyklucza) oraz troszkę słońca (szara, solidna warstwa chmur pokrywająca całe niebo nie jest najsympatyczniejsza). Chcielibyśmy również spotkać kolejne stadko waleni – wczoraj pokazały się kilkaset metrów od jachtu… cóż, nie wrócą póki nie odstawimy silnika.
Pozdrowienia od całej załogi etapu III!
PS Właśnie minęliśmy połowę drogi do Grenlandii!”
Za obszerną relację dziękujemy i czekamy na następne…!
Coraz bliżej Grenlandii
17 lipca 2014
Jeżeli chodzi o częstotliwość wysyłanych do nas informacji, to ta załoga zdecydowanie prowadzi! Dzisiejsza wiadomość z pokładu Barlovento brzmiała:
„Czwartek mija nam pod znakiem atrakcji wszelkiego typu:
Monotonię silnikowej żeglugi w prawie bezwietrznej pogodzie przerwał niemal dokładnie o 04:00 bom, znienacka atakując czoło Janusza. Trudno stwierdzić, co ten podstępny manewr miał na celu, pozostawił jednak wyraźny ślad na czole naszego kolegi… Ślad ten został zdezynfekowany i zaopatrzony – a biały plasterek na pół czoła nie wydaje sie wpływać na Januszowe samopoczucie. Pacjent żyje i pozdrawia rodzinę! 🙂
Jako następny w konkursie na atrakcje dnia o 04:30 postanowił wystartować silnik – ni z tego, ni z owego nagle wszedł na obroty i przestał reagować na ruchy manetką. Nie z nami te numery – cięgło gazu, z powodu wibracji wykręciło sie z uchwytu. Na całe szczęście łatwo je dokręcić. O ile tylko znajdzie sie klucz 10 mm – a w zasadzie dwa takie…
Przymusowo odstawiając silnik odkryliśmy, ze wiatr osiągnął niespotykaną dotąd w tym rejsie prędkość 8-10 węzłów z korzystnego (!!) kierunku ESE, więc postanowiliśmy kontynuować żeglugę na żaglach. Dzięki temu o 06:20 mogło dojść do naprawdę niesamowitego spotkania: za rufą Barlovento pojawiły sie wieloryby. Może nie za wielkie – tak 3-4 metrowe, ale za to nie jeden – nie trzy ani nie pięć – tylko całe stado! Najmarniej 30 sztuk! Najpierw zrównały się z jachtem, wyprzedziły, a potem zaczęły po prostu okrążać jacht. Najwyraźniej uznały niebieski kadłub Barlovento za większego kolegę i postanowiły w jego towarzystwie zjeść śniadanie. Było wyraźnie widać, jak wspólnie polują – a potem bawią się z jachtem, popisując się różnymi sztuczkami. Pływanie na grzbiecie? Stójka na ogonie? Piruet? Ależ proszę, wszystko dosłownie ocierając się o nasz kadłub..! Kiedy już się znudziły zabawą (w końcu Barovento zna tylko jedną sztuczkę – pływanie kilem do dołu), odprowadziły nas spory kawałek i pożegnały dokładnie w porze naszego śniadania. Załoga długo nie mogła wyjść z zadziwienia.
Przy takiej konkurencji pierwsza góra lodowa, którą minęliśmy lewą burtą w odległości około 4 mil wypadła niemal blado – ot, kawał lodu bierze sobie i płynie gdzieś tam. No cóż, lepsze to niż gdyby miał skakać na fali tuż obok naszej burty!
Koło 09:00 do zabawy dołączył kapitan, przypominając wszystkim, że na słabe wiatry przy słonecznej pogodzie (tak, nareszcie wyszło słońce!) najlepiej nadaje się spinaker. Zatem wyciągnięto kolorowy żagielek, postawiono, a on – sklęsł pod własnym ciężarem leciutkiego przecież materiału… Tak więc żagiel zwinięto, sklarowano – i odpalono silnik…
Kiedy wszystkim już sie wydawało, ze limit zdarzeń istotnych na dziś został wyczerpany – o 11:30 siadła mgła. Gęsta jak mleko, wilgotna – niesympatycznie chłodzi i hmm… zdecydowanie utrudnia wypatrywanie pływających lodowych olbrzymów. A przecież widzieliśmy – one gdzieś tu są.! Cóż, od pół godziny Barlovento patrzy na świat również zielonym okiem radaru…
Uff… wobec powyższego strach zgadywać, co kambuz poda nam dziś na obiad!
Pozdrowienia od całej załogi III etapu!
PS: Janusz przekazuje Żonie buziaki z okazji rocznicy ślubu..!!”
Mamy nadzieję, że Janusz czuje się dobrze a Wasz obiad mimo wszystko smakował wyśmienicie! 🙂
Pierwsze kry lodowe
18 lipca 2014
„W czwartek w południe pierwsza góra lodowa przypomniała nam, że zbliżamy się do Arktyki. Wieczorem nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, że JESTEŚMY w Arktyce. Koło 19:00 z lekko zamglonego horyzontu wyłoniły się pierwsze growlery i zmusiły sternika do zmniejszenia prędkości. Koło 19:30 na granicy widzialności pojawił się dziwny biały pas. O 20:10 nie było wątpliwości – jesteśmy na granicy dryfującego pola lodowego, które – jak na złość – zagradza nam drogę do Ammassalik – jedynej większej osady na Grenlandii wschodniej. O 20:30, kiedy wiedzieliśmy już, że pole lodowe ciągnie się na dobrych kilka mil zarówno na północ jak i na południe, a za nim, gdzieś tam na horyzoncie majaczą szczyty grenlandzkich gór – zeszła mgła. Szara, wilgotna, paskudna – i co najgorsze, ograniczająca widoczność ledwie do kilku kabli… Wschodnia Grenlandia już przy pierwszym spotkaniu w pełni potwierdziła, że nie jest gościnną krainą.
Wieczór i noc zeszły nam na przemierzaniu granicy pola lodowego i wypatrywaniu jakiegoś przejścia w dryfującym lodzie. Prognozy lodowe z czwartku stanowczo twierdziły, że lodu na tym obszarze być nie powinno – ale ciasno dryfujące kry nic sobie z tego nie robiły. Z tego natłoku gdzieniegdzie wystawały wielkie góry lodowe – kształtem i wielkością przypominające raczej wielopiętrowe domy niż kawałki lodu.
Na szczęście z czasem widoczność poprawiła się a wiatr nie przekraczał 15 węzłów. Na płaskiej wodzie lód wygląda przepięknie i majestatycznie – i kusi, żeby podpłynąć jak najbliżej… Strach pomyśleć jak takie zwały lodu będą się zachowywać przy zafalowanym morzu! Na szczęście północno-wschodni wiatr wyraźnie spychał pole na południe, dając nadzieję, że otworzy się dla nas droga do portu.
W tym wszystkim prawie nie zauważyliśmy, że zrobiło się naprawdę chłodno: na pokładzie temperatura spadła wczoraj do 2 stopni C, pod pokładem jest trochę cieplej – ale na szczęście nie mamy drugiego termometru, więc nic nie uświadamia nam, jak niewielka jest to różnica 🙂
Z samego rana zadzwoniliśmy do Ammassalik, pytając którędy w zasadzie da się do nich dopłynąć? Ale o 08:00 rano miejscowego czasu uzyskaliśmy tylko odpowiedź, że… nikt jeszcze dziś nie sprawdził..! Cóż, umówiliśmy się na południe na kolejny telefon – wtedy okaże się co dalej.
Na szczęście na razie humory wszystkim dopisują i nawet wachta z tyczkami lodowymi na dziobie wydaje się całkiem atrakcyjna – choć nieco chłodna 🙂
Pozdrowionka od całej załogi!”
My również serdecznie Was pozdrawiamy i z niecierpliwością czekamy na kolejne informacje…
Przez pole lodowe do Tassilaq
19 lipca 2014
Prognoza pogody, którą w czwartek w poludnie przekazano nam z Tassilaq była całkiem obiecująca – aż do sobotniego popołudnia miało wiac nie wiecej niż 15 węzłów z północnego-wschodu – a więc czekał na nas dokładnie taki wiatr, jaki właśnie mieliśmy. Czyli nie będzie źle!
Misiek (dla mniej zorientowanych – nasz kapitan 🙂 ) skrzywił się nieco lustrując przez lornetkę morze aż po widoczne na horyzoncie góry Grenlandii – wszędzie wodę pokrywały mniejsze i większe fragmenty lodu – mniej lub bardziej oddalone od siebie.
– Jakoś przejdziemy – stwierdził Miś i zaczęliśmy powolną żeglugę przez pole lodowe.
Lód na początku był wyraźnie morski – szarawe, stosunkowo płaskie tafle, nawiane gdzieś z północy. Tylko w oddali widać było masywną kopułe góry lodowej uwięzionej w śród pokruszonego drobiazgu.
Jednak im dalej wgłąb, lód stopniowo zmieniał formę i kolor. Fragmenty stawały się większe i bardziej różnorodne w kształcie, a podmywane wodą brzegi błyszczały niebiesko – mimo że słońce schowane było za grubą warstwą chmur. Na tych bardziej płaskich bryłach tu i ówdzie można wylegiwały się grupli fok – czasem tylko mama z młodym, a czasem całe przedszkole pięciu-sześciu szarawych szczeniaków.
A potem wpłynęliśmy w prawdziwą aleję gór lodowych – wielkie jak domy, o kształtach tak różnorodnych, że trudno znaleźć porównanie – czasem kopulaste, czasem wyrzeźbione wodą i wiatrem na kształt foki? sfinksa? katedry? Czasem bardziej śnieżna, innym razem znów błękitne – zależnie od tego, z której cząści odległego lodowca oderwały się. Nagle jedna z błękitnych gór zaczeła powoli obracać się, a gigantyczne bloki zaczęły odłamywać się od jej korpusu. śmiana środka cięzkości na dobre zdestabilizowała masy lodu.! Z ogromnym hukiem w serii pęknięć? wybuchów? olbrzym rozpadł się na tysiace fragmentów – ledwie dwieście metrów od nas!
Żegluga wśród lodu była bardzo wyczerpująca: Na dziobie dwie lub trzy osoby musiały pełnić wachtę z tyczkami, by w razie co odepchnąć mniejsze lawałki lodu, których nie zdołał ominąć sternik. Na dachy sterowki wystawiony na wiatr nieszczęśnik z lornetką cały czas wypatrywał, który z dziesiątek kanałów podprowadzi nas bliżej upragnionego fiordu. Wachta kambuzowa musiała naprawdę uwijać się przy kuchence, żeby tym wszystkim zmarźlakom dostarczyć a to herbatę, a to zupkę – a czasem nawet budyń z soczkiem.!! Nikt nie narzekał – widoki były tak fascynujące, ze wszycy chętnie zostali by tam dlużej. ale wygral rozsadek – uparcie płynęliśmy (mniej więcej) na zachód, ku Grenlandii…
Wreszcie po ponad 12 godzinach przedzierania się przez lód weszliśmy do fiordu, nad którym leży Tassilaq – największa osada Grenlandii Wschodniej. O dziwo woda tutaj była (przynajmniej jak dla nas) w zasadzie wolna od lodu.! Oczywiście w porciku nie było kei, która mogłaby pomieścić Barlovento – a jedyne nabrzeże zajmował niewelki tankowiec, który dostarczył do osady zapas ropy na kilka miesiecy (może nawet na zimę?). Rzuciliśmy więc kotwicę, wywieźliśmy (kajakiem, bo na dmuchanie pontonu byliśmy zbyt zmęczeni) cumy na ląd – i po wyczekiwanej kolacji dosłownie padliśmy spać..
Dlatego sobota zaczeła się na pokładzie ze sporym poślizgiem – jakoś koło 1200 naszego, jachtowego czasu. Napompowaliśmy ponton i ruszyliśmy na zwiedzanie Tassilaq. Ale o tym następnym razem, bo właśnie w jedynej tutaj restauracji podano nam pizzę..!! 😉
Słów kilka o … Tassilaq
20 lipca 2014
– No to jak się w końcu nazywa ta metropolia, którą mamy zaraz zwiedzać..? – Tomek trzymał telefon w ręku i próbował wysłać do domu wiadomość, w której najwyraźniej jednoznacznie chciał napisać, gdzie jesteśmy. A to nie takie proste – przynajmniej nie na Grenlandii…
Według duńskiej mapy morskiej kotwiczymy w porcie miasteczka o nazwie Tasillaq. Ale na budynku informacji turystycznej wyraźnie napisano: „Welcome to Ammassaliq’. Największy hotel w miasteczku nazywa się „Angmagssaliq Hotel”. A żeby było jeszcze weselej, duńska mapa turystyczna podpowiada nazwę Angmagtalik… Różne mapy zgadzają się tylko w jednym – miasteczko leży nad fiordem o nazwie Port Króla Oscara (Kong Oscars Havn), który jest odnogą… no właśnie: Angmagssaliq? Ammassaliq? Fiord.
Miasteczko czyli kilkadziesiąt niewielkich drewnianych, kolorowych domków przyklejonych zdawałoby się na słowo honoru do stromych stoków gór schodzących aż do samej zatoki. Domki swoją surową architekturą są zdecydowanie duńskie z ducha i mogłyby równie dobrze stać w jakiejś letniskowej miejscowości nad Sundem.
Jednak ich bezpośrednie otoczenie zupełnie zdecydowanie rozwiewa złudzenie, że jesteśmy w Skandynawii. Pranie suszące się na sznurach rozciągniętych między domami, a czasem wyłożone po prostu na dachu. Zniszczone dziecięce zabawki porzucone gdzieś opodal szutrowej drogi. Taksówka 4×4, której resztki tylnego zderzaka trzymają się tylko na szara taśmę…
Pierwsze wrażenia z wizyty w miasteczku są trudne i niejednoznaczne: Z jednej strony to fascynujące, że w miejscu tak nieprzyjaznym, tak bardzo oddzielonym od reszty świata żyje garść (około tysiąca) osób. Intensywne kolory domów, zieleń traw i porostów i kwiaty – tak, kwiaty! – porastające każdy nasłoneczniony skrawek ziemi są piękne. Ale na każdym kroku widać ślady traktowania Arktyki po macoszemu – po co troszczyć się o zepsuty wózek, skoro można porzucić go za domem, a śnieg i tak ukryje go przed wzrokiem na wiele miesięcy. Tylko latem nie wiadomo, gdzie w zasadzie kończy się to wysypisko śmieci, które urządzono tuz nad brzegiem fiordu?
Z perspektywy turysty osada ma wszystkie cechy małego miasteczka:
Miejska łaźnia jest czynna tylko w poniedziałki, środy i piątki – więc zamiast marzyć o saunie trzeba zacząć grzać na kuchence morską wodę, żeby choć trochę się odświeżyć. Internet? Oczywiście, jest dostępny w bibliotece, tyle tylko, że osoba prowadząca bibliotekę popłynęła dziś żeglować po fiordach… Telefonia komórkowa jest dostępna, a gigantyczna antena przekazuje sygnał przez satelitę zapewne gdzieś do Danii – ale pakiet transmisji danych będzie można kupić dopiero w poniedziałek, gdy otwarty zostanie jedyny punkt sprzedaży. W miasteczku jest też pizzeria – generalnie jest otwarta codziennie, ale lepiej zadzwonić i uprzedzić, że się przyjdzie…
Cóż, skoro w niedzielę nic nie załatwimy (na ropę i wodę też trzeba czekać do poniedziałku) to chyba wybierzemy się sprawdzić, czy okoliczne fiordy są wolne od lodu. Markowi marzy się też wędkowanie – zobaczymy czy uda mu się złowić dla nas obiad…
W końcu Lodowe Krainy!
22 lipca 2014
Kolejne wiadomości z Barlovento doszły do nas z lekkim opóźnieniem… Ale za to dostaliśmy dużo zdjęć!
„- Janusz, patrz, komar! – staliśmy oboje na czubku całkiem solidnego growlera, który niespiesznie dryfował sobie samym środkiem fiordu Angmagssalik. Do brzegów – co najmniej 600-700 metrów w dowolną stronę. Skąd on tu? Przecież nie przywieźliśmy go ze sobą w kajaku… Odruchowo zamachnęłam się, żeby odpędzić krwiopijcę. Grenlandzkie komary są żarłoczne i uciążliwe do tego stopnia, że miejscowi na sobotnie spacery wybierają się z moskitierami na głowach – ale na szczęście latają dużo wolniej niż te polskie – Daj spokój, dziewczyno, biedak i tak znalazł się w niewesołej sytuacji, a ty jeszce chcesz mu dać po głowie… Niech sobie lata…
Z Tasiilaq (to chyba ta pisownia jest w końcu poprawna) wyszliśmy tuż po śniadaniu – czyli jakoś krótko po godz. 09:00. Skoro w niedzielę w miasteczku nie da się załatwić żadnej ze spraw, które mamy do ogarnięcia, zdecydowanie lepiej spędzić ten dzień zwiedzając okoliczne fiordy. Zgodnie z rada niezwykle życzliwej dziewczyny z informacji turystycznej za cel wycieczki wybraliśmy właśnie fiord Angmagssaliq – powinien być stosunkowo wolny od lodu…
I rzeczywiście, po tym jak powoli lawirując przeszliśmy przez wejście do fiordu, otworzyła się przed nami niemal wolna woda. Kry były stosunkowo niewielkie, growlery owszem, zaanektowały dla siebie mniejsze odnogi fiordu ale główny pozostawiły względnie wolny. No i tu i ówdzie rozsiadło sie kilka gór lodowych – ale w porównaniu z tymi, które oglądaliśmy w drodze do Tasiilaq, te wydawały się jakieś – małe?
Prognoza zapowiadała na dziś około 15 węzłów z północnego-wschodu, ale w osłoniętym górami fiordzie panował prawie całkowity sztil. Oczywiście skorzystaliśmy z okazji, kto mógł, wbił się w suchy kombinezon, zwodowaliśmy kajaki… I tak znaleźliśmy się z Januszem na szczycie niewielkiego growlera. Fantastyczne uczucie – wpłynąć do niewielkiej, wypłukanej w lodzie zatoki, wyjść na lód – i poczuć się panem choć tak małego kawałka świata.!
Polietylenowe kajaki, które już drugi raz wypożyczyła nam na wyprawę firma Aquarius, są szybkie, zwrotne i nie boją się spotkania z lodem. Mają tylko jedna wadę: są mało stabilne, więc wchodzenie i wychodzenie z nich na pokład Barlovento (1m20 wolnej burty..!!) wymaga pewnych umiejętności akrobatycznych. w zeszłym roku próbowaliśmy schodzić do kajaków po drabince na rufie, ale kilka razy skończyło się to przymusową kąpielą. W tym roku próbujemy raczej komunikacji przez burtę – wywieszona lina jako schodek, delikatny balans ciałem, nieco przerażony pisk osoby już siedzącej w kajaku… i jak do tej pory wszyscy śmiałkowie względnie sucho zdołali zająć swoje miejsca.
Trzeba przyznać, że ryzyko skąpania się w wodzie o temperaturze 2 stopni (a może i mniej) jest dość odstręczające – szczególnie jeśli nie ma się do dyspozycji suchego kombinezonu… Dlatego między growlerami zwodowaliśmy również ponton, którym mniej żądna wrażeń część załogi udała się na Niedzielny Spacer – który ni stąd ni zowąd przerodził się w istny kulig.!! Przodem Barlovento, które holuje ponton, który znów holuje kajak… i tak slalomem między growlerami…
„Pędzi kulig pędzi, niczym błyskawica, Eeejjj, wolniej tam na Barlo, bo nami tu rzuca..!!”
Kiedy wydawało się że wyczerpaliśmy już limit szaleństwa dozwolony na niedzielę, Artur zaczął grzebać pod swoją koją. Spod materaca (a przynajmniej tak się wydawało) wyciągnął kolejno dwa czekany lodowe (dziaby – jak kto woli), raki, kask (ok, przyjmijmy ze kask nie był pod materacem…) i ogłosił, że ma zamiar zdobyć jakąś górę lodową – o na przykład… Tamtą.!
Do dwuosobowego, bardziej stabilnego kajaka zostały załadowane czekany lodowe, raki, kask – oraz Artur – aby w asyście pontonu i drugiego z kajaków udać się pod górę lodową o poręcznym kształcie. Dziaba, dziaba, prawy rak, lewy rak – i znów dziaba, dziaba, rak, rak… z pozoru mozolnie ale bardzo sprawnie na czubkach czekanów i butów Artur posuwał się do góry. Widok niesamowity – i niesamowicie abstrakcyjny w morskim kontekście.! I satysfakcja, kiedy udało się nie tylko wejść na górę, ale również zejść do kajaka – suchym rakiem?
Kiedy stwierdziliśmy, że dość już mamy (przynajmniej na razie) przygód na lodzie, ruszyliśmy na północ fiordu Angmagssaliq – zgodnie z mapa turystyczną, którą kupiliśmy w Tasiilaq powinna być tam jakaś osada – i rzeczywiście, na samym końcu fiordu trafiliśmy do Kungmiut.
Jeszcze nim przybiliśmy do nabrzeża (tak, w Kungmiut ku naszemu zdziwieniu jest nabrzeże, do którego może stanąć Barlovento!!) zobaczyliśmy coś, co przypomniało nam, że Grenlandia to jednak inny świat niż powiedzmy – północna Norwegia – i inne obowiązują tu prawa i porządki: Na środku małego porciku dwóch młodych Inuitów radośnie śpiewało porządkując coś na dnie niewielkiej łódeczki. Sądziliśmy, że patroszą ryby, ale nie – po chwili z wysiłkiem dźwignęli z dna łódki coś ciężkiego. Owszem, oprawiali – ale fokę..! – a teraz wynosili ją na pomost. Moment później jeden z nich wrócił do łódki po drugą część zdobyczy – trzymając za tylne płetwy wyniósł na brzeg focze martwe szczenię i rzucił je obok truchła matki…
Cóż, foka jest tu jak na Spitsbergenie zwierzyną łowną, która karmi się pociągowe psy. Godzinę później spotkaliśmy tych inuickich chłopaków, gdy porcjowali mięso między uwiązaną sforą. Wytłumaczyli nam, że dorosłe foki mieszkańcy Grenlandii jadają rzadko, ale młode są doceniane w diecie. Niedzielne polowanie uważali za całkiem udane.
Samo Kungmiut jest mniej więcej o połowę mniejsze niż Tasiilaq. Nie ma tu lotniska z regularnymi połączeniami, nie ma hoteli dla turystów, na mapie osady nie oznaczono żadnego sklepu z pamiątkami. Kolorowe domki stojące na wysokich fundamentach, dzięki którym zimą wystają w ogóle spod śniegu wyglądają na skanalizowane (?), ale przynajmniej w trzech miejscach są publiczne studnie-hydranty. No i oczywiście publiczna łaźnia – oczywiście zamknięta w niedzielę koło północy.! Coś nie mamy szczęścia do tego prysznica…
Spacerując po Kungmiut spotkaliśmy też ekspedycję duńskich geologów, która właśnie rozpakowywała swój sprzęt. Naukowcy przyjechali na lato w rejon Angmagssaliq, żeby szukać złóż interesujących surowców. W końcu w kilku miejscach na Grenlandii są złoża rubinów, w na południo odkryto pokład złota, a i w tej okolicy natknięto się kilkukrotnie na ciekawe minerały. Pomyśleć – rubiny..! ehhh…
Korzystając z tego, ze zacumowaliśmy bezpiecznie do nabrzeża, Miś zarządził, że stoimy tak do rana – to znaczy do czwartej tej rano. Wachta świtowa miała baardzo krótką noc, ale dzięki temu mamy dziś szanse zwiedzać Sermilik – największy fiord w okolicy, do którego schodzą trzy wielkie lodowce. Ciekawe, czy uda sie dotrzeć pod czoło choć jednego z nich…”
Poniedziałkowe atrakcje…
22 lipca 2014
„Poniedziałek miał dwa motywy przewodnie: słońce – i slack line.
Słońce, ponieważ był to pierwszy prawdziwie słoneczny dzień od początku rejsu. Po raz pierwszy od samego rana wachty wpisywały do dziennika: zachmurzenia – brak. Ostre, białe światło skrzy się dookoła w każdym kryształku mijanych gór lodowych i przyjemnie przygrzewa – szczególnie przez pleksiglasowy dach sterówki. Nic dziwnego, że w południe cała załoga zaległa na pokładzie – w końcu mamy (nieduże bo nieduże) kilkanaście stopni ciepła.! Prawdziwy upał w wersji grenlandzkiej 🙂
Z tym upałem jest o tyle śmiesznie, że płynęliśmy przez Sermilik fiord – największy fiord w okolicy, do którego schodzą trzy gigantyczne lodowce. Już od dwóch dni słyszeliśmy co jakiś czas jak z hukiem wielkiej detonacji cieli się któryś z nich. Teraz chcielibyśmy to zobaczyć – no dobrze, może nie ze zbyt bliska…
Z Kungmiut wróciliśmy nieco na południe i przez Iksagtirvaq Fiord oraz wąski przesmyk Aria przedostaliśmy się na wody Sermilik. Szczególnie Aria była wyzwaniem – nawet z odległości 3-4 kabli wydawało się, że cały przesmyk jest dosłownie zamurowany górami lodowymi… No ale kiedy podpłynęło się naprawdę blisko, dało się znaleźć jakieś przejście – i powoli, ale to naprawdę powoli… wyszliśmy na istne morze gór lodowych.
Po Sermalik powoli suną kolosy podobne do tych, które robiły na nas niesamowite wrażenie, gdy podchodziliśmy do brzegów Grenlandii. Bryły niczym z marzeń sennych szalonego architekta, czasem zdają się trwać w tym kształcie tylko siłą przyzwyczajenia.
Wśród tej różnorodności Miś wypatrzył górę, która spodobała mu się szczególnie: górę z dziurką! Taką nieco jajowatą, na dobre 8 metrów wysoką, szeroką jakoś na 10-12 metrów. I ze ścianą schodzącą stosunkowo łagodnie aż do samej wody. Padł szybki zestaw komend: – Artur, na górę! Ewka z kamerą do kajaka! wioślarze do kajaka! Barlovento do dziury! – co należało zrozumieć jako kapitańskie życzenie, abyśmy zorganizowali odpowiednio upozowaną sesję zdjęciową…
Cóż, nie trzeba nam było dwa razy powtarzać – ledwie po kilkunastu minutach przebrana w suchary i obładowana wszelakim sprzętem ekipa spuszczała na wodę ponton i kajak. Procedurę desantowania wspinacza na górę lodową opracowaliśmy w niedzielę, więc samo lądowanie przeszło bez historii. Dodatkowy czekan bardzo usprawnił system cumowania pontonu do lodu, dzięki czemu załoga pontonu mogła uwolnić przynajmniej dwie dodatkowe ręce – i w mniejszym chaosie zorganizować sesję zdjęciową. Minimalizacja chaosu – i bezpośrednio związanego z nim hałasu – była o tyle istotna, że hmm… pokrzykiwanie w bezpośredniej bliskości góry lodowej o średnio stabilnym kształcie wydawało się (nawet nam) nieco zbyt nierozsądne 🙂
Kiedy Barlovento miało już zdjęcia na tle góry z dziurką i myśleliśmy, że to będzie koniec zabaw wspinaczkowych na dziś (nie da się ukryć, że po pracowitej i emocjonującej niedzieli wszyscy byli mocno zmęczeni i mało wyspani), Artur kazał sobie podać z pokładu podejrzanie ciężki plecak – i wynegocjował z Miśkiem, że Barlovento stanie w dryf o – o tam, może jakieś 10 metrów od niewielkiego growlera…
Niespełna kwadrans później na czubku growlera pojawiło się pełnowymiarowe stanowisko asekuracyjne na 4 chyb śrubach lodowych, z plątaniną taśm i karabinków przyprawiających laika o ból głowy. A Artur z dna plecaka wyciągnął taśmę – długą na kilkadziesiąt metrów, szeroką – ledwie na 4 centymetry. Po czym poinstruował osłupiałe towarzystwo: – To jest slack line. Po tym się chodzi. W sensie ja po tym przejdę, tylko Misiu, musisz mi ją jachtem naciągnąć…
Jak nam potem Artur opowiedział, slack line to zabawka wspinaczy skałkowych, którzy dla urozmaicenia – zamiast pokonywać pionowe trudności – organizują sobie czasem poziome wyzwania, rozpinając taśmę między dwoma skałami czy drzewami. Śmiałek wchodzi na taśmę w uprzęży, ubezpieczony mniej więcej metrową lążą wpiętą w taśmę i – próbując utrzymać równowagę – stara się dotrzeć jak najdalej. Oczywiście większość prób kończy się malowniczym (ale krótkim i bezpiecznym) lotem, wykonanym przy aplauzie kolegów… Dla początkujących taśmy mają po jakieś 10 cm, ale raz, że to żaden szpan, dwa – czterocentymetrowa jest lżejsza – a to ważne przy bagażu lotniczym…
Taśma, przymocowana do punktu asekuracyjnego na growlerze, została podana na jacht i Miś (wciąż nie do końca pewny czy ciąganie za rufa jachtu góry lodowej ma sens…) spróbował ją naciągnąć. A Artur spróbował na nią wejść…
Slack line, dociążony Arturem, zaczynał działać jak naciśnięta nogą cuma – i obierał growlera do jachtu (albo jacht do growlera, obie wersje mają swoich zwolenników). Artur oczywiście spadał z rozluźnionej liny wprost do lodowatej wody, wychodził na growler i próbował ponownie – bo Miś w międzyczasie oczywiście znów naciągnął linę…
Musimy przyznać, że bezapelacyjnie przyznaliśmy Arturowi miano największego twardziela w załodze – pięciokrotna kąpiel w fiordzie między growlerami (ok, ok w sucharze i neoprenowej kominiarce, ale jednak) nie zrobiła na nim większego wrażenia. Choć możliwe, że to dlatego, że tuż po tym jak wrócił na jacht, wachta kambuzowa podała na obiad naleśniki…
… Niestety na szerokości 65°56,07N musieliśmy odpuścić pchanie się na północ przez Sermilik – Barlovento nie dawało już rady obracać się między growlerami – a dalej było już tylko gęściej. Można by dalej na tyczkach, ale ani nie jechaliśmy po rekord świata żeglugi na północ, ani byśmy się tyczkując nie dostali pod czoło lodowców. Więc zawróciliśmy – w kierunku prysznica 🙂 ”
Jak naszej załodze mija czas na Grenlandii…?
24 lipca 2014
„W poniedziałek tuż przed północą zdążyliśmy wrócić do Tasiilaq. Rzuciliśmy kotwicę – i padliśmy spać. Arktyczne białe noce są bardzo zwodnicze – jeśli wiele się dzieje i jest dużo pracy, niemal nie zauważa się zmęczenia. Ale po dwóch, trzech dobach, gdy spało się ledwie po 3-4 godziny w końcu przychodzi taki moment, gdy organizmu nie da się już oszukać widokiem kolejnej góry lodowej – i potrzebna jest po prostu koja i ciepły śpiwór…
10 godzin później, przy śniadaniu ustaliliśmy plan na wtorek: po pierwsze paliwo, po drugie woda, po trzecie broń, po czwarte grill. Zatem po kolei:
Z ropą poszło najszybciej: w porcie w Tasiilaq jest stacja. Oczywiście Barlovento jest zdecydowanie zbyt mocno zanurzone, żeby podejść do jej pomostu, ale od czego mamy baniaki na paliwo. Wiadomo, że kilka kursów pontonem rozwiąże sprawę. A że ropa na Grenlandii kosztuje ledwie 6 koron duńskich za litr – nie minęło południe, a Barlovento zaczęło przypominać mały tankowiec…
Potem trzeba było pójść do dużego supermarketu i kupić strzelbę na misia (nie mylić z kapitanem..!!).
Zarówno trasa naszego etapu jak i dwóch kolejnych przebiega w okolicach, w których białe niedźwiedzie czują się u siebie. Niestety nie są to najżyczliwsi gospodarze – i chodź zdecydowanie wolą polować na foki, głodny, zdenerwowany niedźwiedź polarny zaatakuje również człowieka. Dlatego poza miejscowościami schodzenie na brzeg zarówno na Grenlandii jak i na Spitsbergenie – bez broni – uchodzi za nierozsądne.
Siłą rzeczy w regionach polarnych stosunek do broni jest zupełnie inny niż w Europie: w Tasiilaq sztucer czy śrutowego shotguna można kupić w supermarkecie (ok, tylko tym większym) gdzieś między szczoteczkami do zębów w promocji, a najnowszą dostawą kanap…
Tylko który z ośmiu czy dziesięciu modeli wybrać? Ile sztuk amunicji kupić? Czy ten kaliber da radę zniechęcić polarnego misia przed zawieraniem z nami bliższej znajomości? Kilku lokalnych myśliwych zdążyło w międzyczasie uzupełnić zapasy amunicji a nawet dobrać nową lunetę, nim myśmy w końcu zdecydowali się na całkiem poręczny sztucer. Nikt z nas dotąd nie kupował broni, więc emocji było sporo… ale największym zdziwieniem było to, że przy kasie nikt nie poprosił nawet o pokazanie paszportu.!
Kiedy sztucer został już zaształowany głęboko w kapitańskiej kabinie – w końcu to nie zabawka, trzeba oddać go pod opiekę najbardziej odpowiedzialnej osoby na pokładzie – zajęliśmy się poszukiwaniem mięsa na grilla. Karkówka występowała tylko w wersji mrożonej, za to przed sklepem, wprost z kartonowego straganu sprzedawano – świeże mięso wieloryba! Czyli plotka, którą od rana powtarzano w miasteczku, że wczoraj ktoś upolował dwa wieloryby, zmaterializowała się w sposób bardzo dosłowny. I znów dysonans – trudno oburzać się na miejscowe zwyczaje, ale polować? na wieloryby..? No i czy wypada kupić takie steki – na spróbowanie? W końcu życia zwierzakowi nie wrócimy, a jedyny sens takiego polowania jest wtedy, gdy mięso rzeczywiście zostanie zużyte do cna…
Największym wyzwaniem było zatankowanie wody:
Kierownik stacji paliw zdecydowanie odradził nam zatankowanie wody z kranu przy nabrzeżu statkowym. Troszkę było to dla nas niezrozumiałe (po co woda na nabrzeżu, której nie można natankować do zbiornika??) ale woleliśmy nie ryzykować. Tylko co dalej? W żadnym z dwóch sklepów nie widzieliśmy pięciolitrowych butelek z wodą, a mineralną po 19 koron za litr raczej nie będziemy napełniać zbiornika…
Z kłopotu wybawił nas Hans – operator portowego dźwigu (dźwig niewielki, do 25 ton, Barlovento by nie podniósł – ale do przestawiania kontenerów w sam raz). Hans, mimo że ma duńskie imię, jest rodowitym Grenlandczykiem, bardzo dumnym z tego, że pochodzi właśnie ze Wschodniej Grenlandii. Mieszka w szarym domku tuż przy kotwicowisku, więc w zasadzie jesteśmy sąsiadami. Hans zaoferował nam, że jeśli znajdziemy jakieś bańki na wodę, możemy napełnić je u niego w mieszkaniu. Cudownie!
Turystyczne, składane, pięciolitrowe baniaki znalazły się w tutejszym supermarkecie – leżały miedzy woblerami na dorsza a moskitierami przeciw komarom (ten sklep jest po prostu genialny! znajdzie się tu wszystko, co tylko może być potrzebne w tej dzikiej okolicy!). Kupiliśmy ich… dwanaście. W sam raz, żeby pięcioma kursami pontonem przywieźć na jacht 300 litrów wody – a na 300 litrach można już naprawdę daleko dopłynąć! Tym bardziej że nasze zbiorniki wcale nie były aż tak puste, jak się nam wydawało
Rozciągnięta w czasie wizyta u Hansa miała jeszcze jedną zaletę – nasz gospodarz mówi na tyle dobrze po angielsku, że mogliśmy podpytać go, jak to naprawdę żyje się tutaj, na końcu świata? Usłyszeliśmy, że żyje sie całkiem normalnie, latem sporo osób pracuje w obsłudze ruchu turystycznego, inni łowią ryby i polują na foki. A zimą wszyscy polują na foki przy ich otworach oddechowych, łowią ryby w przeręblach, rzeźbią w kościach wieloryba czy rogach renifera – albo tak jak Hans, malują…
I choć z początku trudno było uwierzyć, że rzeczywiście każdy zajmuje się tu łowiectwem i rzemiosłem, nie można było zaprzeczyć faktom: Kiedy Hans pokazywał nam swoje narzędzia, do opowieści dołączył przechodzący opodal jego znajomy, który pochwalił się nowym fragmentem rogu narwala, z którego ma zamiar wyrzeźbić tradycyjną figurkę (one mają swoją nazwę, ale jak wszystkie słowa z języka inuickiego – bardzo trudną do zapamiętania…). A na schodzących do fiordu skałach dwie stateczne i bardzo europejsko wyglądające panie zaczęły oprawiać fokę…
Grillowana kolacja była przemiłym akcentem na koniec bardzo pracowitego wtorku. A dziś od rana grzejemy silnik (Barlovento, stojąc w lodowatej wodzie, też marznie – tak samo jak załoga na zimnie!). Zaraz podniesiemy kotwicę, żeby odwiedzić Kulusuk i – jeśli się uda – Sermiligaq Fiord.”
Ostatnie chwile na Grenlandii….
25 lipca2014
Wygląda na to, że załoga powoli szykuje się do powrotu na Islandię…:
„Trzeba się w końcu przyznać – kupiliśmy wczoraj mięso wieloryba. Wątpliwości etyczne wątpliwościami, ale ciekawość przeważyła. W końcu przypłynęliśmy tu dowiedzieć się, jak się żyje na tym końcu świata – a 3 czy 4 kilogramy mięsa, które kupiliśmy nie wpłyną raczej na decyzję mieszkańców Grenlandii czy upolować kolejnego wielkiego ssaka?
Troszkę gorzej poczuliśmy się z tą decyzją, gdy odwiedziliśmy miejsce, w którym na brzegu leżały resztki sprawionych wielorybów. Wszyscy byliśmy zszokowani rozmiarami rzeźni, która tam się odbyła. Tylko Magda, która jest lekarzem, podeszła do krwawych widoków na chłodno, fachowo objaśniając nam anatomię wielkiego ssaka:
– Zobaczcie, nie zostawili ani grama mięśni – całe mięso wypreparowano bardzo czysto. W ogóle jak na zwierzaka tej wielkości to niewiele z niego zostało… A w zasadzie z niej – bo to była wielorybica – to tutaj, to wielorybi płód… Małe nie urośnie, szkoda… Za to spójrzcie na fiszbiny! Te płatki, te włoski – ten system filtracyjny jest po prostu genialny..!
Cóż, minęła noc, przyszła pora przygotowania obiadu – i na wielki połeć mięsa znów patrzyliśmy jak na potencjalne steki… W kolorze wołowiny, ma strukturę gdzieś między polędwicą a rozbefem – i tylko niewiarygodnie grube błony i ścięgna przypominają, że zwierzę to było znacznie większe od krowy. No i ta rybna(? – przecież wieloryb nie jada ryb…) nuta w zapachu, wołowina nigdy tak nie pachnie.
Kwestia rybnej nuty zdominowała również dyskusje nad usmażonymi już stekami – Magda twierdziła, że zdecydowanie czuć posmak ryby, Artur zaś, że raczej przypomina mu to wątróbkę… cóż, jutro będziemy kontynuować dysputę – renifer to to nie jest, ale grzechem byłoby pozwolić mu się zmarnować!
Obiad wypadł nam tuż po tym, jak rzuciliśmy kotwicę w Kulusuk – niewielkiej miejscowości oddalonej od Tasiilaq o jakieś 15 mil. Osada jest wyraźnie mniejsza niż Tasiilaq, ale ma na Grenlandii Wschodniej ugruntowaną pozycję – to tu udało się wygospodarować na tyle długi pas płaskiej przestrzeni, by urządzić lotnisko. Tak, lotnisko na którym mogą lądować nie tylko helikoptery, ale nawet kilkunastoosobowe samoloty!
Kulusuk okazało się bardzo malowniczym miejscem, ale spacer po nim przebiegł bez większych emocji. Pomału przyzwyczajamy się do tego, że upolowane foki trzyma się w porcie – przymocowane do swojej łodzi – po prostu w lodówce. Za to prawdziwe zainteresowanie wzbudziły piękne, dorodne dorsze wypakowywane z jednej z niewielkich łódek. Dorsze! a więc jednak ryba tutaj chodzi! Od rybaka dowiedzieliśmy się, w którym miejscu można spodziewać się takich połowów – i teraz krążymy obok cypelka, nad dorszową 'górką’ (ot, takie wypłycenie do raptem 40 m głębokości) a Misiek i Marek pracowicie usiłują coś złowić…
…zobaczymy jutro jak to z tymi połowami będzie na razie planujemy, że po zakończeniu wędkowania będziemy starali sie dotrzeć fiordami do Sermiligaq – ostatniej nieodwiedzonej jeszcze przez nas miejscowości w tym regionie.”
W międzyczasie dotarła do nas jeszcze jedna krótka notka:
„W nocy wróciliśmy do Tasiilaq, bo z Kusuluk nie dało się dało się przejsć do Sermiligaq. Przez ostatnie 3 dni było ciepło i lodowce walą lodem jak głupie….
Noc była ciężka, bo nie dość, ze pchanie się na północ było trudne, to powrót był jeszcze trudniejszy więc jak o 05:20 kotwica poszła w dół, wszyscy padli spać – i życie zaczęło wracać na jacht koło 11:00. W tej chwili wołają na śniadanie(?)… Po śniadaniu kotwica w górę i płyniemy – raczej już prosto na Islandię…”
Wyruszyli na wschód!
25 lipca 2014
„No i zostawiliśmy Grenlandię za rufą… Nie dało się dłużej zwlekać. Żeby być spokojnym, że zdążymy do Akureira na umówiony dzień, Misiek musiał podjąć dziś męską decyzę i zarządzić: – Kierunek wschód! Tam musi być Islandia…
Ale nim decyzja stała się nieodwracalna, środowego wieczora trochę sie wydarzyło.
Po pierwsze dorsze nie chciały brać – nie pomagały prośby i groźby, nie pomagało cierpliwe dryfowanie nad teoretycznie idealną dla dorszy górką… Ryby po prostu nie było! Kiedy Marek z Miśkiem wreszcie pogodzili się z tym faktem, a wachta wchodząca na kambuz odetchnęła z ulgą, Miś podjął decyzję, że spróbujemy przedostać się przez Ikasak i popłynąć do fiordu Sermiligaq i leżącego nad nim miasteczka.
Od początku nie było prosto – lodu w fiordzie było naprawdę dużo, a im dalej na północ, tym gęściej upakowane było morze. Aż trudno uwierzyć, że to ten sam Angmassalik fiord, którym względnie swobodnie (z perspektywy) żeglowaliśmy kilka dni temu. Nie było mowy o dojściu do Ikasak – nie wierzyliśmy tez specjalnie w to, że uda się nam tamtędy przebić. Najwyraźniej ostatnie trzy słoneczne dni sprawiły, że lodowce zaczęły cielić się na potęgę.
O 02:00 zapadła decyzja o odwrocie – mieliśmy odpocząć na kotwicy w Kulusuk, żeby rano pomyśleć co dalej. Ale wejście do Kukusuk zdążył zablokować lód! Nie bardzo wierzyliśmy własnym oczom – przecież kilka godzin temu spokojnie tam staliśmy. Na pewno da się dojść, więc próbujmy! A gdzie tam..! Po kilku manewrach okazało się, że Barlovento trzeba wypychać z lodu tyczkami, bo inaczej po prostu się nie da… Wyczerpani pracą i emocjami przed 06:00 rzuciliśmy kotwicę w Tasiilaq – jedynym, jak się okazuje, spokojnym porcie w okolicy…
Kiedy koło południa w końcu wstaliśmy i zjedliśmy śniadanie, nikt nie chciał nawet schodzić na ląd – troszkę zaczęliśmy mieć dość Tasiilaq. Tym bardziej, że Miś ostatecznie ogłosił, że pora wracać.
I znów okazało się, że jeszcze dużo musimy się o lodzie nauczyć – pola lodowego po prostu nie ma! Słoneczne dni, które spowodowały, że fiordy są zasypane gruzem lodowym, jednocześnie spowodowały, że unoszący się na morzu lód po prostu – stopniał. Po wielkich growlerach zostały tylko śmiech budzące okruchy. Niewzruszone pozostały tylko wielkie jak katedry góry lodowe – pełne majestatu niespiesznie dryfują na południe, niesione zimnym prądem wschodniogrenlandzkim.
Nie dane nam było pożegnać się z Grenlandią przez zabawy w lodzie. Byliśmy świadkami wydarzenia z naszej perspektywy niezwykłego, choć w kategoriach grenlandzkich – najwyraźniej zwyczajnego:
Może 6 a może 8 mil od Tasiilaq, już na otwartym morzu, ale w miejscu dokąd jeszcze sięgały okruchy lodu wypływające z fiordu, Misiek wypatrzył dziwne zgromadzenie małych łódeczek, które służą tu zarówno do komunikacji, połowu – jak i polowania na foki. – Wiecie, oni musieli chyba wieloryba upolować… przecież do jednej foki tylu lodek nie potrzeba…
Kiedy podpłynęliśmy bliżej, okazało się, ze intuicja nie zawiodła kapitana: uwijający się na 6 czy 7 łódkach myśliwi kończyli przygotowywać ogromne zwierzę do transportu w głąb fiordu. Obwiązali wielkie cielsko linami, zawiesili między dwoma łódkami, które znów ciągnięte były przez trzecią. Na koniec, gdy już silniki mieliły wodę na najwyższych obrotach, z trudem holując ogromna zdobycz, wystrzelili kilkanaście razy w powietrze…
A nam przez moment wydawało się, że w tym obrazku zamyka sie cała Grenlandia: ze swoim pięknem i majestatem wieloryba, surowością łódek tak prostych, że prymitywnych i okrucieństwem polowania – które wciąż jest sposobem na przeżycie…
Teraz góry Grenlandii maleją za rufą, a kompas pokazuje kurs niemal prosto na wschód. Wiatr jakieś 4 B pomału odkręca na północny, więc postawiliśmy żagle i wciąż ubezpieczając się silnikiem, wypływamy pomału poza strefę gór lodowych. Wachty wróciły na swoje utarte tory. Pora skończyć eksploracje, trzeba znów zostać żeglarzami!”
Wiatr w żagle!
26 lipca 2014
Wczoraj późnym wieczorkiem dostaliśmy kolejną relację:
„W nocy wiatr szybko osłabł i Barlovento bujało się na martwej fali z boku na bok – niczym śpiący w fiordzie wieloryb. Tyle ze wieloryba z pewnością obudziłby miarowy odgłos pracującego silnika. Na nocne wachty za sterem dźwięk ten działał zgoła inaczej – wszyscy najchętniej natychmiast by posnęli…
Ale sen na wachcie zarówno dziś w nocy jak i do południa był bardzo niewskazany: późnym wieczorem siadła lepka, wilgotna mgła i tylko czasem podnosiła się odsłaniając więcej niż 5-7 kabli wody. A potem, gdy już wydawało się, ze widnokrąg przetarł się na tyle, ze można zdjąć z dziobu zziębnięte 'oko’, nadchodził kolejny mleczny tuman. I znów trzeba wpatrywać się w przestrzeń, mając niemal pewność, że nic istotnego się przecież nie zobaczy.
A jednak nie można zrezygnować z obserwacji – niesione prądem wschodniogrenlandzkim olbrzymie góry lodowe czuja się jak u siebie nawet tu gdzie teraz jesteśmy – ponad 120 mil od Tasiilaq, 80 mil w linii prostej od brzegu Grenlandii. Każda kolejna wydaje się tą ostatnią, którą zobaczymy w tym rejsie – a potem zza horyzontu wyłania się kolejna – i kolejna…
Na szczęście w porze obiadu mgła siadła na dobre, wyszło słońce – a koło 16:00, na zmianę wachty pojawił się wiatr. Łagodne 10-15 węzłów z południa pozwoliło w końcu postawić wszystkie żagle i Barlovento w ciszy(!!) pędzi prawie 6 węzłów. To wielka odmiana po dobie monotonnego dźwięku silnika.
Do północno-zachodniego krańca Islandii mamy w tej chwili jakieś 240 mil – jeśli wszystko pójdzie sprawnie – dwie doby dobrej żeglugi. Oby tylko wiatr się utrzymał!
PS: wieloryb w sosie musztardowym jest super, choć niektórzy (w tym o dziwo kapitan) wybrali jarską wersję obiadu – czyli ryż z jabłkami… Dobrze, że wielorybina już się skończyła, bo kwestia jej jadalności i ewentualnego posmaku rybnego mogłaby trwale podzielić załogę na dwa obozy…”
Islandzki Horn zdobyty!
28 lipca 2014
„Dziś, w niedzielę 27 lipca 2014, dokładnie o godzinie 21:02 UTC s/y Barlovento dowodzone przez kpt. Tomasza Kulawika przecięło z zachodu na wschód południk 022°28.44 W i tym samym opłynęło Horn..! Ten islandzki, ma się rozumieć…
Islandzki przylądek Horn leży na skrajnie wschodnim ramieniu charakterystycznego grzebienia, którym od północnego zachodu zakończona jest wyspa. Jeszcze w latach 60tych, gdy pola lodowe nawet latem sięgały praktycznie północnych brzegów Islandii, opłynięcie również tego Hornu stanowiło nie lada wyczyn. Jako pierwszy z polskich jachtów dokonał tego – i to na samych żaglach, bez silnika pomocniczego! – słynny Euros, który kilka lat później, w 1974 opłynął również ten południowy Przylądek Horn. Kto wie, może i Barlovento kiedyś wybierze się na Dalekie Południe? Ale na razie płyniemy na północ!
..choć w zasadzie nie tyle na północ, co niemal dokładnie na wschód – kurs 100 towarzyszył nam praktycznie przez cały dzień, dopiero po minięciu Hornu skręciliśmy łagodnie na południe, wzdłuż brzegu Islandii. Nim dotrzemy do Akureira, chcemy przyjrzeć się z bliska islandzkim fiordom.
Dzień na jachcie – jak przystało na niedzielę – minął leniwie i spokojnie, czemu sprzyjała słoneczna, aż do późnego popołudnia, pogoda. Brzeg Islandii, rano widoczny tylko na radarze, z czasem urósł i w porze podwieczorku jacht płynął już w cieniu wyrastających dosłownie z morza 600-700metrowych gór. Na pierwszy rzut oka trudno było uwierzyć mapie, że naprawdę są tak wysokie – a jednak! Na ich stokach, mimo że to już koniec lipca, wciąż leżą wielkie płaty śniegu.
Do wydarzeń znaczących (przynajmniej w skali dzisiejszego dnia) trzeba zaliczyć ciasto z brzoskwiniami, upieczone i podane na podwieczorek przez wachtę kambuzową. Miś, swoim kapitańskim autorytetem stwierdził, że w kategorii 'deser rejsu’ może ono godnie rywalizować z budyniem z soczkiem, który wachta I podała na pokład gdy płynęliśmy przez pole lodowe. Wachta II (dzisiejsza kambuzowa) czuje się uhonorowana!
Niestety z dzisiejszym podwieczorkiem wiąże się bardzo przykre dla nas wydarzenie – po raz pierwszy w historii tego rejsu złamana została solidarność w załodze! Nieznany skrytożerca zakradł się do kambuza i wyżarł jedną trzecią kawałka ciasta, który (po sprawiedliwie dokonanym pod kapitańskim okiem podziale) czekał, aż wachta III skończy popołudniową drzemkę… Zdarzenie zostało uznane jednogłośnie (khem… ciekawe jak to możliwe?) za skandaliczne i Miś zapowiedział przeprowadzenie kapitańskiego dochodzenia. Natomiast wachta III oświadczyła, że przyjmie przeprosiny w postaci butelki Capitana Morgana…
I tak to upłynął kolejny dzień rejsu.”
Przystanek w Holmavik…
29 lipca 2014
„Poniedziałek wyszedł nam jakoś… mało żeglarski, za to bardzo wodny:
Północno-zachodnia Islandia nie obfituje ani w miasta, ani w dogodne porty. Więc kiedy na podstawie locji i przewodnika po wyspie zidentyfikowaliśmy w końcu miejscowość, w której 1) da się zaparkować Barlovento do nabrzeża 2) locja jasno informuje, ze da się zatankować wodę 3) przewodnik twierdził, ze znajduje się w niej basen – załoga była gotowa podnieść bunt, w wypadku gdyby kapitan odmówił zawinięcia do tego portu.
Na całe szczęście Misiek z własnej woli wytyczył routę na Holmavik – i niedługo po południu stanęliśmy wygodnie burtą do nabrzeża. W porcie tylko trzy niewielkie kutry rybackie i kilka motorówek. Pojawienie się masztów Barlovento wywołało – jak na miejscowe standardy – nielichą sensację: chyba każdy z mieszkańców Holmavik, który akurat przejeżdżał w okolicy portu przystawał, żeby przyjrzeć się naszemu jachtowi i przywitać z nami. A że miejscowość liczy chyba z 80 domów – wydaje się, że poznaliśmy co najmniej połowę tutejszej populacji…
Liczne wizyty miały tę ogromną zaletę, że ledwie po kilku minutach wiedzieliśmy już, to, co dla nas dziś było najistotniejsze: ten szary dach, o tam, na lewo od portu – to basen! I jest tam sauna.! i tak, jest czynny – od 0900 aż do 2100..! Nie trzeba mówić, że Barlovento zostało sklarowane w ekspresowym tempie, a cala załoga stawiła się na burcie obładowana pakunkami – i poganiała Misia, żeby szybciej zamykał ten jacht – żeby w końcu można było udać się we wskazanym kierunku…
Kto nie był zmuszony obyć się bez prysznica przez dwa tygodnie (albo dłużej) ten nie zrozumie, jak wielką frajdę sprawia widok nieprzerwanych potoków słodkiej, cieplej wody lejącej się gdzieś spod sufitu..! Pod takim prysznicem można by spędzić wieczność – skoro nareszcie szampon pieni się na włosach a sól z wody nie szczypie w oczy…
Czyści i słodcy postanowiliśmy sprawdzić jak działa islandzki basen odkryty – pod zachmurzonym niebem, przy temperaturze powietrza rzędu 16-17 stopni Celsjusza. Byliśmy przekonaniu, że po formalnym zaliczeniu trzech długości (mocno krótkiego) basenu ten punkt programu zostanie odhaczony i udamy się na dalsze zwiedzanie. ale ku naszemu zaskoczeniu woda w basenie miała na pewno ponad 28 stopni.! Było ciepło.! A tuż obok były małe baseniki, w których woda miała odpowiednio 34, 39 i 42 stopnie! Sauna może się schować…
…wystarczająco wymoczeni poczuliśmy się dopiero po solidnych trzech godzinach.
Kiedy w końcu dotarliśmy na jacht, a wachta kambuzowa wzięła się za przygotowywanie obiadu (nareszcie..!!) Miś ściągnął najnowszą prognozę pogody. A więc jednak, prognoza zapowiadana tydzień temu – nadal jest aktualna. Sztormowy wiatr, przed którym tak dzielnie uciekaliśmy przez całą drogę z Grenlandii, właśnie dotarł do wybrzeży Islandii. W Holmavik wieje ledwie 15 węzłów, w głównym fiordzie już 25, na zewnątrz – pewnie ponad 30. Barlovento da sobie radę z takim wiatrem bez większego problemu, ale… Myśmy nie chcieli płynąć prosto do Akureira! Miała być jeszcze wycieczka do skały w kształcie trolla pijącego wodę (no dobrze, to wersja islandzka – Miś twierdzi ze to po prostu słoń z trąbą)…
Ale przy takim wietrze nie będziemy dla zabawy stawać na kotwicy i spuszczać pontonu na wodę. Trudno, nie zawsze wszystko dzieje się idealnie zgodnie z planem – szczególnie na morzu. Postanowiliśmy być rozsądni i w zamian odpocząć trochę w Holmavik. Do jutra może się trochę przewieje, a my trochę odeśpimy. Może. Na razie emocji dostarcza wachta kambuzowa, która najpierw dłuuugo broniła się przed podaniem kolacji – a teraz, na ochotnika, smażą frytki..!!”
Wymiana załóg… w Skagastroend
1 sierpnia 2014
„Jest czwartek, na Islandii już po 22, a pod burtę stojącego w Skagastroend Barlovento podjechały właśnie dwa wielkie, terenowe samochody wyładowane niemal po dachy zakupami. Bagaże III etapu już od południa lezą na kei, pomału topnieją sterty worków żeglarskich przywiezione przez załogę etapu IV. Wymiana załogi pomału dobiega końca…
Jesteśmy w Skagastroend, bo po raz kolejny sprawdziło się stare porzekadło, że lepsze jest wrogiem dobrego.
We wtorek rano, gdzieś ze środka islandzkiego interioru zadzwonił Maciek Sodkiewicz i zadał z pozoru niewinne pytanie:
– Skoro już sobie stoicie w tym Holmavik, to zmieniliście już olej w przekładni?
– Chyba wypadałoby spełnić życzenie naszego admirała… – Zarządził Miś. W końcu to zadanie wisiało nad nami od początku naszego etapu. Na naprawdę północnych wodach przekładnia musi działać bez zarzutu. No i się zaczęło…
Gdzie nasza przekładnia ma spust oleju wiedzieliśmy z rysunku technicznego – i opowieści zaprzyjaźnionego mechanika. Ale to, że na rysunku śrubka (klucz 36, ale wciąż śrubka) znajduje się na dole po środku, oznacza, że w rzeczywistości dostępu do niej praktycznie nie ma. To znaczy jest, ale wybiórczy: albo można coś widzieć, albo operować dłonią (byle szczupłą) gdzieś w szczelinie między przekładnią a wałem. a jeśli juz uda się obrócić klucz – jak to zrobić, żeby poluzowana śrubka nie wpadła do bezdennej w praktyce zęzy silnikowej? Przecież bez niej nigdzie nie popłyniemy… Nie nie nie, taka operacja byłaby zdecydowanie zbyt ryzykowna.
Innym sposobem na wyciągniecie oleju z przekładni jest pompka do oleju. Mamy na pokładzie ze dwie zapasowe pompy zęzowe, mamy awaryjną pompę dużej mocy, mamy pompkę paliwową do ogrzewania Eberspachera – ale pompki do oleju brak. Wizyta w 'Hardware shop’ w Holmavik (taki supermarket techniczny w miniaturze) też nie pomogła – miła pani bardzo starała sie znaleźć coś odpowiedniego – ale nic nie spełniało naszych wymagań. Zostało – po południu pójść na pożyczki. Na szczęście w porciku remontowano właśnie jeden z kutrów. Mechanik co prawda nie miał pompki na kutrze, ale sam zaproponował że przyniesie z domowego warsztatu – w końcu to tylko 400 metrów w prawo.
Pompka jest (na szczęście wężyk pasuje), puste butelki na stary olej też się znalazły, więc można przystąpić do działania! Teraz już będzie z górki – o ile precyzyjne operacje wymagające zgrania dwóch osób w ciasnym przedziale silnikowym Barlovento (czytaj: pod podłogą w nawigacyjnej) w ogóle mogą być łatwe…
Wreszcie koło 18 nowy olej znalazł się w przekładni i już, już Misiek miał ogłosić odejście na 2000, kiedy… z przerażeniem stwierdziliśmy, że WAŁ SIĘ NIE KRĘCI. Ani na biegu naprzód, ani na wstecznym. Ani na wolnych obrotach – ani wtedy, gdy przygazować – po prostu nic. Przekładnia najzwyczajniej w świecie obraziła się na nas…
Myśleliśmy pół nocy, telefonami wyciągaliśmy z łóżek zaprzyjaźnionych mechaników. Od każdego obudzonego słyszeliśmy najpierw mniej więcej to samo:
– A po co ruszaliście, skoro działało??
Jak to po co..? Przecież drodzy przyjaciele mechanicy sami radziliście, że warto to zrobić, nim pójdziemy naprawdę wysoko na północ… No ale żadna z teorii podpowiadanych przez telefon nie pomagała – wał stał jak wmurowany. Zostawiliśmy draństwo. I tak już było dobrze po północy.
W środę rano otwieraliśmy silnik niemal z obrzydzeniem. Skąd weźmiemy kolejny pomysł? Gdzie na Islandii znaleźć mechanika, który będzie się znał na przekładniach z Zakładów Mechanicznych w Pucku, rok produkcji 1988..??
– ..panowie, ale czy cięgno, to od manetki, nie powinno być przypadkiem przymocowane do sterowania przekładni..??
Istotnie, cięgno wisiało sobie swobodnie, a przekładnia pokazywała na luz niezależnie od tego, jak sie ustawiło manetkę silnika. Musieliśmy wypiąć cięgno przy okazji wczorajszych manewrów z olejem. Po założeniu na przekładnię – i zabezpieczeniu solidną zawleczką – wał oczywiście zaczął się obracać…
Przez nieuwagę straciliśmy – prawie dobę. Co powiedzieliśmy sobie nawzajem o naszej zbiorowej inteligencji – to na szczęście zostanie między nami.
Strata czasu była ty bardziej bolesna, że północny wiatr nie miał wcale zamiaru ucichnąć i nawet w naszym zacisznym porcie wiatromierz uparcie mówił 20 węzłów. Przy takim kierunku wiatru wyhalsowanie się z fiordu zajmie nam – 18 godzin? A potem jeszcze kolejnych 20? w drodze do Akureira? Wygląda na to, ze mamy szanse spotkać się z załogą czwartego etapu dopiero w piątek koło południa…
Szybka konsultacja między Miśkiem i Maćkiem – i zapadła decyzja o zmianie planów. Na wietrze ponad 30 węzłów Barlovento przecięło fiord niemal jednym halsem – 40 mil w nieco ponad 7 godzin – i stanęło w Skagastroend. Dla etapu III padło: tak stoimy.
Teraz pałeczkę przejmuje etap IV.”