„W poniedziałek tuż przed północą zdążyliśmy wrócić do Tasiilaq. Rzuciliśmy kotwicę – i padliśmy spać. Arktyczne białe noce są bardzo zwodnicze – jeśli wiele się dzieje i jest dużo pracy, niemal nie zauważa się zmęczenia. Ale po dwóch, trzech dobach, gdy spało się ledwie po 3-4 godziny w końcu przychodzi taki moment, gdy organizmu nie da się już oszukać widokiem kolejnej góry lodowej – i potrzebna jest po prostu koja i ciepły śpiwór…
10 godzin później, przy śniadaniu ustaliliśmy plan na wtorek: po pierwsze paliwo, po drugie woda, po trzecie broń, po czwarte grill. Zatem po kolei:
Z ropą poszło najszybciej: w porcie w Tasiilaq jest stacja. Oczywiście Barlovento jest zdecydowanie zbyt mocno zanurzone, żeby podejść do jej pomostu, ale od czego mamy baniaki na paliwo. Wiadomo, że kilka kursów pontonem rozwiąże sprawę. A że ropa na Grenlandii kosztuje ledwie 6 koron duńskich za litr – nie minęło południe, a Barlovento zaczęło przypominać mały tankowiec…
Potem trzeba było pójść do dużego supermarketu i kupić strzelbę na misia (nie mylić z kapitanem..!!).
Zarówno trasa naszego etapu jak i dwóch kolejnych przebiega w okolicach, w których białe niedźwiedzie czują się u siebie. Niestety nie są to najżyczliwsi gospodarze – i chodź zdecydowanie wolą polować na foki, głodny, zdenerwowany niedźwiedź polarny zaatakuje również człowieka. Dlatego poza miejscowościami schodzenie na brzeg zarówno na Grenlandii jak i na Spitsbergenie – bez broni – uchodzi za nierozsądne.
Siłą rzeczy w regionach polarnych stosunek do broni jest zupełnie inny niż w Europie: w Tasiilaq sztucer czy śrutowego shotguna można kupić w supermarkecie (ok, tylko tym większym) gdzieś między szczoteczkami do zębów w promocji, a najnowszą dostawą kanap…
Tylko który z ośmiu czy dziesięciu modeli wybrać? Ile sztuk amunicji kupić? Czy ten kaliber da radę zniechęcić polarnego misia przed zawieraniem z nami bliższej znajomości? Kilku lokalnych myśliwych zdążyło w międzyczasie uzupełnić zapasy amunicji a nawet dobrać nową lunetę, nim myśmy w końcu zdecydowali się na całkiem poręczny sztucer. Nikt z nas dotąd nie kupował broni, więc emocji było sporo… ale największym zdziwieniem było to, że przy kasie nikt nie poprosił nawet o pokazanie paszportu.!
Kiedy sztucer został już zaształowany głęboko w kapitańskiej kabinie – w końcu to nie zabawka, trzeba oddać go pod opiekę najbardziej odpowiedzialnej osoby na pokładzie – zajęliśmy się poszukiwaniem mięsa na grilla. Karkówka występowała tylko w wersji mrożonej, za to przed sklepem, wprost z kartonowego straganu sprzedawano – świeże mięso wieloryba! Czyli plotka, którą od rana powtarzano w miasteczku, że wczoraj ktoś upolował dwa wieloryby, zmaterializowała się w sposób bardzo dosłowny. I znów dysonans – trudno oburzać się na miejscowe zwyczaje, ale polować? na wieloryby..? No i czy wypada kupić takie steki – na spróbowanie? W końcu życia zwierzakowi nie wrócimy, a jedyny sens takiego polowania jest wtedy, gdy mięso rzeczywiście zostanie zużyte do cna…
Największym wyzwaniem było zatankowanie wody:
Kierownik stacji paliw zdecydowanie odradził nam zatankowanie wody z kranu przy nabrzeżu statkowym. Troszkę było to dla nas niezrozumiałe (po co woda na nabrzeżu, której nie można natankować do zbiornika??) ale woleliśmy nie ryzykować. Tylko co dalej? W żadnym z dwóch sklepów nie widzieliśmy pięciolitrowych butelek z wodą, a mineralną po 19 koron za litr raczej nie będziemy napełniać zbiornika…
Z kłopotu wybawił nas Hans – operator portowego dźwigu (dźwig niewielki, do 25 ton, Barlovento by nie podniósł – ale do przestawiania kontenerów w sam raz). Hans, mimo że ma duńskie imię, jest rodowitym Grenlandczykiem, bardzo dumnym z tego, że pochodzi właśnie ze Wschodniej Grenlandii. Mieszka w szarym domku tuż przy kotwicowisku, więc w zasadzie jesteśmy sąsiadami. Hans zaoferował nam, że jeśli znajdziemy jakieś bańki na wodę, możemy napełnić je u niego w mieszkaniu. Cudownie!
Turystyczne, składane, pięciolitrowe baniaki znalazły się w tutejszym supermarkecie – leżały miedzy woblerami na dorsza a moskitierami przeciw komarom (ten sklep jest po prostu genialny! znajdzie się tu wszystko, co tylko może być potrzebne w tej dzikiej okolicy!). Kupiliśmy ich… dwanaście. W sam raz, żeby pięcioma kursami pontonem przywieźć na jacht 300 litrów wody – a na 300 litrach można już naprawdę daleko dopłynąć! Tym bardziej że nasze zbiorniki wcale nie były aż tak puste, jak się nam wydawało
Rozciągnięta w czasie wizyta u Hansa miała jeszcze jedną zaletę – nasz gospodarz mówi na tyle dobrze po angielsku, że mogliśmy podpytać go, jak to naprawdę żyje się tutaj, na końcu świata? Usłyszeliśmy, że żyje sie całkiem normalnie, latem sporo osób pracuje w obsłudze ruchu turystycznego, inni łowią ryby i polują na foki. A zimą wszyscy polują na foki przy ich otworach oddechowych, łowią ryby w przeręblach, rzeźbią w kościach wieloryba czy rogach renifera – albo tak jak Hans, malują…
I choć z początku trudno było uwierzyć, że rzeczywiście każdy zajmuje się tu łowiectwem i rzemiosłem, nie można było zaprzeczyć faktom: Kiedy Hans pokazywał nam swoje narzędzia, do opowieści dołączył przechodzący opodal jego znajomy, który pochwalił się nowym fragmentem rogu narwala, z którego ma zamiar wyrzeźbić tradycyjną figurkę (one mają swoją nazwę, ale jak wszystkie słowa z języka inuickiego – bardzo trudną do zapamiętania…). A na schodzących do fiordu skałach dwie stateczne i bardzo europejsko wyglądające panie zaczęły oprawiać fokę…
Grillowana kolacja była przemiłym akcentem na koniec bardzo pracowitego wtorku. A dziś od rana grzejemy silnik (Barlovento, stojąc w lodowatej wodzie, też marznie – tak samo jak załoga na zimnie!). Zaraz podniesiemy kotwicę, żeby odwiedzić Kulusuk i – jeśli się uda – Sermiligaq Fiord.”