„No i zostawiliśmy Grenlandię za rufą… Nie dało się dłużej zwlekać. Żeby być spokojnym, że zdążymy do Akureira na umówiony dzień, Misiek musiał podjąć dziś męską decyzę i zarządzić: – Kierunek wschód! Tam musi być Islandia…
Ale nim decyzja stała się nieodwracalna, środowego wieczora trochę sie wydarzyło.
Po pierwsze dorsze nie chciały brać – nie pomagały prośby i groźby, nie pomagało cierpliwe dryfowanie nad teoretycznie idealną dla dorszy górką… Ryby po prostu nie było! Kiedy Marek z Miśkiem wreszcie pogodzili się z tym faktem, a wachta wchodząca na kambuz odetchnęła z ulgą, Miś podjął decyzję, że spróbujemy przedostać się przez Ikasak i popłynąć do fiordu Sermiligaq i leżącego nad nim miasteczka.
Od początku nie było prosto – lodu w fiordzie było naprawdę dużo, a im dalej na północ, tym gęściej upakowane było morze. Aż trudno uwierzyć, że to ten sam Angmassalik fiord, którym względnie swobodnie (z perspektywy) żeglowaliśmy kilka dni temu. Nie było mowy o dojściu do Ikasak – nie wierzyliśmy tez specjalnie w to, że uda się nam tamtędy przebić. Najwyraźniej ostatnie trzy słoneczne dni sprawiły, że lodowce zaczęły cielić się na potęgę.
O 02:00 zapadła decyzja o odwrocie – mieliśmy odpocząć na kotwicy w Kulusuk, żeby rano pomyśleć co dalej. Ale wejście do Kukusuk zdążył zablokować lód! Nie bardzo wierzyliśmy własnym oczom – przecież kilka godzin temu spokojnie tam staliśmy. Na pewno da się dojść, więc próbujmy! A gdzie tam..! Po kilku manewrach okazało się, że Barlovento trzeba wypychać z lodu tyczkami, bo inaczej po prostu się nie da… Wyczerpani pracą i emocjami przed 06:00 rzuciliśmy kotwicę w Tasiilaq – jedynym, jak się okazuje, spokojnym porcie w okolicy…
Kiedy koło południa w końcu wstaliśmy i zjedliśmy śniadanie, nikt nie chciał nawet schodzić na ląd – troszkę zaczęliśmy mieć dość Tasiilaq. Tym bardziej, że Miś ostatecznie ogłosił, że pora wracać.
I znów okazało się, że jeszcze dużo musimy się o lodzie nauczyć – pola lodowego po prostu nie ma! Słoneczne dni, które spowodowały, że fiordy są zasypane gruzem lodowym, jednocześnie spowodowały, że unoszący się na morzu lód po prostu – stopniał. Po wielkich growlerach zostały tylko śmiech budzące okruchy. Niewzruszone pozostały tylko wielkie jak katedry góry lodowe – pełne majestatu niespiesznie dryfują na południe, niesione zimnym prądem wschodniogrenlandzkim.
Nie dane nam było pożegnać się z Grenlandią przez zabawy w lodzie. Byliśmy świadkami wydarzenia z naszej perspektywy niezwykłego, choć w kategoriach grenlandzkich – najwyraźniej zwyczajnego:
Może 6 a może 8 mil od Tasiilaq, już na otwartym morzu, ale w miejscu dokąd jeszcze sięgały okruchy lodu wypływające z fiordu, Misiek wypatrzył dziwne zgromadzenie małych łódeczek, które służą tu zarówno do komunikacji, połowu – jak i polowania na foki. – Wiecie, oni musieli chyba wieloryba upolować… przecież do jednej foki tylu lodek nie potrzeba…
Kiedy podpłynęliśmy bliżej, okazało się, ze intuicja nie zawiodła kapitana: uwijający się na 6 czy 7 łódkach myśliwi kończyli przygotowywać ogromne zwierzę do transportu w głąb fiordu. Obwiązali wielkie cielsko linami, zawiesili między dwoma łódkami, które znów ciągnięte były przez trzecią. Na koniec, gdy już silniki mieliły wodę na najwyższych obrotach, z trudem holując ogromna zdobycz, wystrzelili kilkanaście razy w powietrze…
A nam przez moment wydawało się, że w tym obrazku zamyka sie cała Grenlandia: ze swoim pięknem i majestatem wieloryba, surowością łódek tak prostych, że prymitywnych i okrucieństwem polowania – które wciąż jest sposobem na przeżycie…
Teraz góry Grenlandii maleją za rufą, a kompas pokazuje kurs niemal prosto na wschód. Wiatr jakieś 4 B pomału odkręca na północny, więc postawiliśmy żagle i wciąż ubezpieczając się silnikiem, wypływamy pomału poza strefę gór lodowych. Wachty wróciły na swoje utarte tory. Pora skończyć eksploracje, trzeba znów zostać żeglarzami!”