Słów kilka o … Tassilaq

DSC02292– No to jak się w końcu nazywa ta metropolia, którą mamy zaraz zwiedzać..? – Tomek trzymał telefon w ręku i próbował wysłać do domu wiadomość, w której najwyraźniej jednoznacznie chciał napisać, gdzie jesteśmy. A to nie takie proste – przynajmniej nie na Grenlandii…

Według duńskiej mapy morskiej kotwiczymy w porcie miasteczka o nazwie Tasillaq. Ale na budynku informacji turystycznej wyraźnie napisano: „Welcome to Ammassaliq’. Największy hotel w miasteczku nazywa się „Angmagssaliq Hotel”. A żeby było jeszcze weselej, duńska mapa turystyczna podpowiada nazwę Angmagtalik… Różne mapy zgadzają się tylko w jednym – miasteczko leży nad fiordem o nazwie Port Króla Oscara (Kong Oscars Havn), który jest odnogą… no właśnie: Angmagssaliq? Ammassaliq? Fiord.

Miasteczko czyli kilkadziesiąt niewielkich drewnianych, kolorowych domków przyklejonych zdawałoby się na słowo honoru do stromych stoków gór schodzących aż do samej zatoki. Domki swoją surową architekturą są zdecydowanie duńskie z ducha i mogłyby równie dobrze stać w jakiejś letniskowej miejscowości nad Sundem.

Jednak ich bezpośrednie otoczenie zupełnie zdecydowanie rozwiewa złudzenie, że jesteśmy w Skandynawii. Pranie suszące się na sznurach rozciągniętych między domami, a czasem wyłożone po prostu na dachu. Zniszczone dziecięce zabawki porzucone gdzieś opodal szutrowej drogi. Taksówka 4×4, której resztki tylnego zderzaka trzymają się tylko na szara taśmę…

Pierwsze wrażenia z wizyty w miasteczku są trudne i niejednoznaczne: Z jednej strony to fascynujące, że w miejscu tak nieprzyjaznym, tak bardzo oddzielonym od reszty świata żyje garść (około tysiąca) osób. Intensywne kolory domów, zieleń traw i porostów i kwiaty – tak, kwiaty! – porastające każdy nasłoneczniony skrawek ziemi są piękne. Ale na każdym kroku widać ślady traktowania Arktyki po macoszemu – po co troszczyć się o zepsuty wózek, skoro można porzucić go za domem, a śnieg i tak ukryje go przed wzrokiem na wiele miesięcy. Tylko latem nie wiadomo, gdzie w zasadzie kończy się to wysypisko śmieci, które urządzono tuz nad brzegiem fiordu?

Z perspektywy turysty osada ma wszystkie cechy małego miasteczka:

Miejska łaźnia jest czynna tylko w poniedziałki, środy i piątki – więc zamiast marzyć o saunie trzeba zacząć grzać na kuchence morską wodę, żeby choć trochę się odświeżyć. Internet? Oczywiście, jest dostępny w bibliotece, tyle tylko, że osoba prowadząca bibliotekę popłynęła dziś żeglować po fiordach… Telefonia komórkowa jest dostępna, a gigantyczna antena przekazuje sygnał przez satelitę zapewne gdzieś do Danii – ale pakiet transmisji danych będzie można kupić dopiero w poniedziałek, gdy otwarty zostanie jedyny punkt sprzedaży. W miasteczku jest też pizzeria – generalnie jest otwarta codziennie, ale lepiej zadzwonić i uprzedzić, że się przyjdzie…

Cóż, skoro w niedzielę nic nie załatwimy (na ropę i wodę też trzeba czekać do poniedziałku) to chyba wybierzemy się sprawdzić, czy okoliczne fiordy są wolne od lodu. Markowi marzy się też wędkowanie – zobaczymy czy uda mu się złowić dla nas obiad… 

Przez pole lodowe do Tassilaq

DSC_0349Prognoza pogody, którą w czwartek w poludnie przekazano nam z Tassilaq była całkiem obiecująca – aż do sobotniego popołudnia miało wiac nie wiecej niż 15 węzłów z północnego-wschodu – a więc czekał na nas dokładnie taki wiatr, jaki właśnie mieliśmy. Czyli nie będzie źle!
Misiek (dla mniej zorientowanych – nasz kapitan 🙂 ) skrzywił się nieco lustrując przez lornetkę morze aż po widoczne na horyzoncie góry Grenlandii – wszędzie wodę pokrywały mniejsze i większe fragmenty lodu – mniej lub bardziej oddalone od siebie.
Jakoś przejdziemy – stwierdził Miś i zaczęliśmy powolną żeglugę przez pole lodowe.

Lód na początku był wyraźnie morski – szarawe, stosunkowo płaskie tafle, nawiane gdzieś z północy. Tylko w oddali widać było masywną kopułe góry lodowej uwięzionej w śród pokruszonego drobiazgu.
Jednak im dalej wgłąb, lód stopniowo zmieniał formę i kolor. Fragmenty stawały się większe i bardziej różnorodne w kształcie, a podmywane wodą brzegi błyszczały niebiesko – mimo że słońce schowane było za grubą warstwą chmur. Na tych bardziej płaskich bryłach tu i ówdzie można wylegiwały się grupli fok – czasem tylko mama z młodym, a czasem całe przedszkole pięciu-sześciu szarawych szczeniaków.

A potem wpłynęliśmy w prawdziwą aleję gór lodowych – wielkie jak domy, o kształtach tak różnorodnych, że trudno znaleźć porównanie – czasem kopulaste, czasem wyrzeźbione wodą i wiatrem na kształt foki? sfinksa? katedry? Czasem bardziej śnieżna, innym razem znów błękitne – zależnie od tego, z której cząści odległego lodowca oderwały się. Nagle jedna z błękitnych gór zaczeła powoli obracać się, a gigantyczne bloki zaczęły odłamywać się od jej korpusu. śmiana środka cięzkości na dobre zdestabilizowała masy lodu.! Z ogromnym hukiem w serii pęknięć? wybuchów? olbrzym rozpadł się na tysiace fragmentów – ledwie dwieście metrów od nas!

Żegluga wśród lodu była bardzo wyczerpująca: Na dziobie dwie lub trzy osoby musiały pełnić wachtę z tyczkami, by w razie co odepchnąć mniejsze lawałki lodu, których nie zdołał ominąć sternik. Na dachy sterowki wystawiony na wiatr nieszczęśnik z lornetką cały czas wypatrywał, który z dziesiątek kanałów podprowadzi nas bliżej upragnionego fiordu. Wachta kambuzowa musiała naprawdę uwijać się przy kuchence, żeby tym wszystkim zmarźlakom dostarczyć a to herbatę, a to zupkę – a czasem nawet budyń z soczkiem.!! Nikt nie narzekał – widoki były tak fascynujące, ze wszycy chętnie zostali by tam dlużej. ale wygral rozsadek – uparcie płynęliśmy (mniej więcej) na zachód, ku Grenlandii…

Wreszcie po ponad 12 godzinach przedzierania się przez lód weszliśmy do fiordu, nad którym leży Tassilaq – największa osada Grenlandii Wschodniej. O dziwo woda tutaj była (przynajmniej jak dla nas) w zasadzie wolna od lodu.! Oczywiście w porciku nie było kei, która mogłaby pomieścić Barlovento – a jedyne nabrzeże zajmował niewelki tankowiec, który dostarczył do osady zapas ropy na kilka miesiecy (może nawet na zimę?). Rzuciliśmy więc kotwicę, wywieźliśmy (kajakiem, bo na dmuchanie pontonu byliśmy zbyt zmęczeni) cumy na ląd – i po wyczekiwanej kolacji dosłownie padliśmy spać..

Dlatego sobota zaczeła się na pokładzie ze sporym poślizgiem – jakoś koło 1200 naszego, jachtowego czasu. Napompowaliśmy ponton i ruszyliśmy na zwiedzanie Tassilaq. Ale o tym następnym razem, bo właśnie w jedynej tutaj restauracji podano nam pizzę..!! 😉

Pierwsze kry lodowe

thumbs_DSC_0347Lektury ciąg dalszy…!

„W czwartek w południe pierwsza góra lodowa przypomniała nam, że zbliżamy się do Arktyki. Wieczorem nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, że JESTEŚMY w Arktyce. Koło 19:00 z lekko zamglonego horyzontu wyłoniły się pierwsze growlery i zmusiły sternika do zmniejszenia prędkości. Koło 19:30 na granicy widzialności pojawił się dziwny biały pas. O 20:10 nie było wątpliwości – jesteśmy na granicy dryfującego pola lodowego, które – jak na złość – zagradza nam drogę do Ammassalik – jedynej większej osady na Grenlandii wschodniej. O 20:30, kiedy wiedzieliśmy już, że pole lodowe ciągnie się na dobrych kilka mil zarówno na północ jak i na południe, a za nim, gdzieś tam na horyzoncie majaczą szczyty grenlandzkich gór – zeszła mgła. Szara, wilgotna, paskudna – i co najgorsze, ograniczająca widoczność ledwie do kilku kabli… Wschodnia Grenlandia już przy pierwszym spotkaniu w pełni potwierdziła, że nie jest gościnną krainą.

Wieczór i noc zeszły nam na przemierzaniu granicy pola lodowego i wypatrywaniu jakiegoś przejścia w dryfującym lodzie. Prognozy lodowe z czwartku stanowczo twierdziły, że lodu na tym obszarze być nie powinno – ale ciasno dryfujące kry nic sobie z tego nie robiły. Z tego natłoku gdzieniegdzie wystawały wielkie góry lodowe – kształtem i wielkością przypominające raczej wielopiętrowe domy niż kawałki lodu.

Na szczęście z czasem widoczność poprawiła się a wiatr nie przekraczał 15 węzłów. Na płaskiej wodzie lód wygląda przepięknie i majestatycznie – i kusi, żeby podpłynąć jak najbliżej… Strach pomyśleć jak takie zwały lodu będą się zachowywać przy zafalowanym morzu! Na szczęście północno-wschodni wiatr wyraźnie spychał pole na południe, dając nadzieję, że otworzy się dla nas droga do portu.

W tym wszystkim prawie nie zauważyliśmy, że zrobiło się naprawdę chłodno: na pokładzie temperatura spadła wczoraj do 2 stopni C, pod pokładem jest trochę cieplej – ale na szczęście nie mamy drugiego termometru, więc nic nie uświadamia nam, jak niewielka jest to różnica 🙂

Z samego rana zadzwoniliśmy do Ammassalik, pytając którędy w zasadzie da się do nich dopłynąć? Ale o 08:00 rano miejscowego czasu uzyskaliśmy tylko odpowiedź, że… nikt jeszcze dziś nie sprawdził..! Cóż, umówiliśmy się na południe na kolejny telefon – wtedy okaże się co dalej.

Na szczęście na razie humory wszystkim dopisują i nawet wachta z tyczkami lodowymi na dziobie wydaje się całkiem atrakcyjna – choć nieco chłodna 🙂

Pozdrowionka od całej załogi!”

My również serdecznie Was pozdrawiamy i z niecierpliwością czekamy na kolejne informacje…

Coraz bliżej Grenlandii

thumbs_DSC_0471Jeżeli chodzi o częstotliwość wysyłanych do nas informacji, to ta załoga zdecydowanie prowadzi! Dzisiejsza wiadomość z pokładu Barlovento brzmiała:

„Czwartek mija nam pod znakiem atrakcji wszelkiego typu:

Monotonię silnikowej żeglugi w prawie bezwietrznej pogodzie przerwał niemal dokładnie o 04:00 bom, znienacka atakując czoło Janusza. Trudno stwierdzić, co ten podstępny manewr miał na celu, pozostawił jednak wyraźny ślad na czole naszego kolegi… Ślad ten został zdezynfekowany i zaopatrzony – a biały plasterek na pół czoła nie wydaje sie wpływać na Januszowe samopoczucie. Pacjent żyje i pozdrawia rodzinę! 🙂

Jako następny w konkursie na atrakcje dnia o 04:30 postanowił wystartować silnik – ni z tego, ni z owego nagle wszedł na obroty i przestał reagować na ruchy manetką. Nie z nami te numery – cięgło gazu, z powodu wibracji wykręciło sie z uchwytu. Na całe szczęście łatwo je dokręcić. O ile tylko znajdzie sie klucz 10 mm – a w zasadzie dwa takie…

Przymusowo odstawiając silnik odkryliśmy, ze wiatr osiągnął niespotykaną dotąd w tym rejsie prędkość 8-10 węzłów z korzystnego (!!) kierunku ESE, więc postanowiliśmy kontynuować żeglugę na żaglach. Dzięki temu o 06:20 mogło dojść do naprawdę niesamowitego spotkania: za rufą Barlovento pojawiły sie wieloryby. Może nie za wielkie – tak 3-4 metrowe, ale za to nie jeden – nie trzy ani nie pięć – tylko całe stado! Najmarniej 30 sztuk! Najpierw zrównały się z jachtem, wyprzedziły, a potem zaczęły po prostu okrążać jacht. Najwyraźniej uznały niebieski kadłub Barlovento za większego kolegę i postanowiły w jego towarzystwie zjeść śniadanie. Było wyraźnie widać, jak wspólnie polują – a potem bawią się z jachtem, popisując się różnymi sztuczkami. Pływanie na grzbiecie? Stójka na ogonie? Piruet? Ależ proszę, wszystko dosłownie ocierając się o nasz kadłub..! Kiedy już się znudziły zabawą (w końcu Barovento zna tylko jedną sztuczkę – pływanie kilem do dołu), odprowadziły nas spory kawałek i pożegnały dokładnie w porze naszego śniadania. Załoga długo nie mogła wyjść z zadziwienia.

Przy takiej konkurencji pierwsza góra lodowa, którą minęliśmy lewą burtą w odległości około 4 mil wypadła niemal blado – ot, kawał lodu bierze sobie i płynie gdzieś tam. No cóż, lepsze to niż gdyby miał skakać na fali tuż obok naszej burty!

Koło 09:00 do zabawy dołączył kapitan, przypominając wszystkim, że na słabe wiatry przy słonecznej pogodzie (tak, nareszcie wyszło słońce!)  najlepiej nadaje się spinaker. Zatem wyciągnięto kolorowy żagielek, postawiono, a on – sklęsł pod własnym ciężarem leciutkiego przecież materiału… Tak więc żagiel zwinięto, sklarowano – i odpalono silnik…

Kiedy wszystkim już sie wydawało, ze limit zdarzeń istotnych na dziś został wyczerpany – o 11:30 siadła mgła. Gęsta jak mleko, wilgotna – niesympatycznie chłodzi i hmm… zdecydowanie utrudnia wypatrywanie pływających lodowych olbrzymów. A przecież widzieliśmy – one gdzieś tu są.! Cóż, od pół godziny Barlovento patrzy na świat również zielonym okiem radaru…

Uff… wobec powyższego strach zgadywać, co kambuz poda nam dziś na obiad!

Pozdrowienia od całej załogi III etapu!

PS: Janusz przekazuje Żonie buziaki z okazji rocznicy ślubu..!!”

Mamy nadzieję, że Janusz czuje się dobrze a Wasz obiad mimo wszystko smakował wyśmienicie! 🙂

 

Najnowsze wieści z Barlovento

10430884_285969678251710_4641659009551350197_nNa kolejną wiadomość od załogi nie trzeba było długo czekać! Dzisiaj napisali do nas tak:

„Płyniemy praktycznie prosto na zachód – niestety również prawie prosto pod wiatr. Na szczęście siła wiatru nie przekracza 6 węzłów i przeciwny wiatr nie daje sie nam we znaki. Za to zaczynamy być zmęczeni monotonnym dźwiękiem silnika. Co prawda silnik na Barlovento ma genialne właściwości usypiające, ale ile można spać??

Pierwsze dwa dni żeglugi upłynęły pod znakiem zapoznania się z jachtem (przynajmniej dla tej części załogi, która na pokład Barlovento weszła po raz pierwszy). Testujemy również nowe rozwiązania, takie jak ekspres do kawy. Czerwony, przypominający kształtem jakby pingwina?? (tak, tak, to okolice innego bieguna, ale co poradzić…) już został najlepszym przyjacielem wszystkich kawoszy na pokładzie. Ba.! zdołał przekonać do siebie nawet kapitana – mimo, że Tomek był z początku nieco sceptyczny… Ale cóż, latte ze spienionym mlekiem czasem potrafi zdziałać cuda!

Teraz czekamy tylko na bardziej korzystny wiatr (prognoza go nie wyklucza) oraz troszkę słońca (szara, solidna warstwa chmur pokrywająca całe niebo nie jest najsympatyczniejsza). Chcielibyśmy również spotkać kolejne stadko waleni – wczoraj pokazały się kilkaset metrów od jachtu… cóż, nie wrócą póki nie odstawimy silnika.

Pozdrowienia od całej załogi etapu III!

PS Właśnie minęliśmy połowę drogi do Grenlandii!”

Za obszerną relację dziękujemy i czekamy na następne…!

 

Barlovento opuściło Reykjavik

imageNowa załoga Barlovento II obiecała często się meldować. Nie zdążyli jeszcze dobrze wypłynąć z Reykjaviku  a już mamy od nich pierwsze informacje: „Żegluga spokojna, wiatru 5-10 węzłów z baksztagu, więc trochę pomagamy silnikiem… Kto nie steruje, odsypia przygotowania 🙂 ”

Odsypiajcie póki możecie!!

Etap III pozdrawia..!

20140714 etap III witaPo niedzielnym zamieszaniu związanym z wymianą załogi, dziś władanie nad stojącym w Reykjaviku  Barlovento II na dobre przejęła załoga etapu III, która pod dowództwem kpt. Tomka – Miśka – Kulawika pożegluje zwiedzać wschodnie wybrzeże Grenlandii.

Dzień minął bardzo pracowicie: Trzeba było posprzątać po swojemu, zrobić zakupy – na wszelki wypadek na całe trzy tygodnie, zatankować jacht, uzupełnić zapasy gazu… Oczywiście przez cały dzień nie było czasu na takie drobiazgi jak jedzenie, więc wachta kambuzowa dopiero po 19:00 kończy zmywać naczynia po obiedzie.

Jak wszystko będzie posprzątane i zaształowane, a z odpowietrzenia zbiorników wody słodkiej poleje się woda wyraźnie pokazując, że więcej niż 800 litrów to one nie pomieszczą – będzie można oddać cumy – i ruszyć w kierunku prawdziwej Arktyki..!

Etap III pozdrawia i obiecuje często się meldować 😉

Barlovento w operze

20140712 harpaPozdrowienia z Reykjaviku! Stoimy w jachtklubie przy operze, od główek w lewo. Tak kulturalnego zakończenia rejsu jeszcze nie miałem!

Taki SMS od kpt. Darka Zubra przyszedł dziś z samego rana. Czyli jutrzejsza wymiana załóg odbędzie się w cieniu wspaniałej architektury – bo islandzka najnowsza sala koncertowa Harpa to budynek, którego nie sposób przeoczyć czy zapomnieć!

Przystanek na Vestmannaeyjar

http://www.flickriver.com/photos/jaari/Jeśli Islandia jest królestwem wulkanów, to Barlovento właśnie zameldowało się na wulkanicznym punkcie odprawy granicznej! – kpt. Darek Zuber dzwoniąc dziś (8 lipca 2014) do nas był w świetnym humorze – Mamy sporo czasu, do Reykjaviku zostało nieco ponad 110 mil, wieje spokojniutkie 10 węzłów, więc zrobiliśmy sobie dziś przystanek na Vestmannaeyjar. Bo być w okolicy i nie sprawdzić, na ile wulkanom udało się w 1973 zasypać ten porcik, to by było ciężkie niedopatrzenie…

Rzeczywiście, zdjęcia z 23 stycznia 1973, gdy na miejscu kamienistej łąki z chwili na chwilę zaczęła wypiętrzać się ognista góra, są niesamowite. Tony popiołu zasypały miasteczko na wysokość kilku metrów, a języki lawy niemal zablokowały wejście do rybackiego porciku. Ponad 5000 mieszkańców w jedną noc ewakuowano na odległą o ledwie 5 mil Islandię. Zbiór zdjęć z wydarzeń z 1973 roku można obejrzeć m.in. tutaj: http://www.flickriver.com/photos/jaari/sets/72157630583983598/

Niewiarygodne, a jednak 2 lata po kataklizmie ludzie znów mieszkali na wyspie. Załoga II etapu naszej wyprawy trafiła w naprawdę niezwykłe miejsce..!

 

W drodze, czyli: się bujamy..!

20140706Dziś dotarła do nas korespondencja z pokładu Barlovento II:

„63°39,44N 012°56,86W – się bujamy..!”

Co prawda ograniczenie do 160 znaków w smsach wysyłanych przez telefon satelitarny wymusza lakoniczność stylu, jednak zwięzłość tej wypowiedzi wydawała się nam przesadna… Przynajmniej do momentu, gdy zaczęliśmy w odpowiedzi opracowywać prognozę pogody: Wiatr średnio 15 węzłów z południowego wschodu oznacza dla naszego jachtu baksztagową żeglugę na długiej, atlantyckiej fali. Mile szybko lecą, tylko ta huśtawka – raz prawa burta, raz lewa, i znów na prawą… Nie da się ukryć, się bujają..!