Prognoza pogody, którą w czwartek w poludnie przekazano nam z Tassilaq była całkiem obiecująca – aż do sobotniego popołudnia miało wiac nie wiecej niż 15 węzłów z północnego-wschodu – a więc czekał na nas dokładnie taki wiatr, jaki właśnie mieliśmy. Czyli nie będzie źle!
Misiek (dla mniej zorientowanych – nasz kapitan 🙂 ) skrzywił się nieco lustrując przez lornetkę morze aż po widoczne na horyzoncie góry Grenlandii – wszędzie wodę pokrywały mniejsze i większe fragmenty lodu – mniej lub bardziej oddalone od siebie.
– Jakoś przejdziemy – stwierdził Miś i zaczęliśmy powolną żeglugę przez pole lodowe.
Lód na początku był wyraźnie morski – szarawe, stosunkowo płaskie tafle, nawiane gdzieś z północy. Tylko w oddali widać było masywną kopułe góry lodowej uwięzionej w śród pokruszonego drobiazgu.
Jednak im dalej wgłąb, lód stopniowo zmieniał formę i kolor. Fragmenty stawały się większe i bardziej różnorodne w kształcie, a podmywane wodą brzegi błyszczały niebiesko – mimo że słońce schowane było za grubą warstwą chmur. Na tych bardziej płaskich bryłach tu i ówdzie można wylegiwały się grupli fok – czasem tylko mama z młodym, a czasem całe przedszkole pięciu-sześciu szarawych szczeniaków.
A potem wpłynęliśmy w prawdziwą aleję gór lodowych – wielkie jak domy, o kształtach tak różnorodnych, że trudno znaleźć porównanie – czasem kopulaste, czasem wyrzeźbione wodą i wiatrem na kształt foki? sfinksa? katedry? Czasem bardziej śnieżna, innym razem znów błękitne – zależnie od tego, z której cząści odległego lodowca oderwały się. Nagle jedna z błękitnych gór zaczeła powoli obracać się, a gigantyczne bloki zaczęły odłamywać się od jej korpusu. śmiana środka cięzkości na dobre zdestabilizowała masy lodu.! Z ogromnym hukiem w serii pęknięć? wybuchów? olbrzym rozpadł się na tysiace fragmentów – ledwie dwieście metrów od nas!
Żegluga wśród lodu była bardzo wyczerpująca: Na dziobie dwie lub trzy osoby musiały pełnić wachtę z tyczkami, by w razie co odepchnąć mniejsze lawałki lodu, których nie zdołał ominąć sternik. Na dachy sterowki wystawiony na wiatr nieszczęśnik z lornetką cały czas wypatrywał, który z dziesiątek kanałów podprowadzi nas bliżej upragnionego fiordu. Wachta kambuzowa musiała naprawdę uwijać się przy kuchence, żeby tym wszystkim zmarźlakom dostarczyć a to herbatę, a to zupkę – a czasem nawet budyń z soczkiem.!! Nikt nie narzekał – widoki były tak fascynujące, ze wszycy chętnie zostali by tam dlużej. ale wygral rozsadek – uparcie płynęliśmy (mniej więcej) na zachód, ku Grenlandii…
Wreszcie po ponad 12 godzinach przedzierania się przez lód weszliśmy do fiordu, nad którym leży Tassilaq – największa osada Grenlandii Wschodniej. O dziwo woda tutaj była (przynajmniej jak dla nas) w zasadzie wolna od lodu.! Oczywiście w porciku nie było kei, która mogłaby pomieścić Barlovento – a jedyne nabrzeże zajmował niewelki tankowiec, który dostarczył do osady zapas ropy na kilka miesiecy (może nawet na zimę?). Rzuciliśmy więc kotwicę, wywieźliśmy (kajakiem, bo na dmuchanie pontonu byliśmy zbyt zmęczeni) cumy na ląd – i po wyczekiwanej kolacji dosłownie padliśmy spać..
Dlatego sobota zaczeła się na pokładzie ze sporym poślizgiem – jakoś koło 1200 naszego, jachtowego czasu. Napompowaliśmy ponton i ruszyliśmy na zwiedzanie Tassilaq. Ale o tym następnym razem, bo właśnie w jedynej tutaj restauracji podano nam pizzę..!! 😉