Minął trzeci tydzień odkąd wyruszyliśmy z Ilulissat, i z pozoru niewiele się dzieje: W czwartek nad ranem Inatiz w końcu złapała korzystny wiatr przez ponad dobę jechała na żaglach w dobrym kierunku.
Na jachcie zrobiło się cicho. Nie słychać miarowego pomruku silnika. Najpierw był baksztag na geni. Musiała być trochę zarefowana, by było pod nią widać kawałki lodu. Było ich jeszcze całkiem sporo, bo lubią występować stadnie. Albo lodu nie ma wcale, albo trafia się zgrupowanie stłoczonych tafli. Padła teza, że grupują się…bo tak im cieplej 😃
Odziani na modę Pi i Sigma wachtowi dzielnie kluczyli pomiędzy tymi krami. Stale czujni, bo czasem z doliny fali wyłaniał się jakiś samotny lodo-odludek. Niby nieduży, lecz ważący ponad tonę. Takich nie wolno lekceważyć. Długo wygrywaliśmy zabawę z lodem i ani razu nie trzeba było uruchomić silnika. Wreszcie wiatr trochę odkręcił i przyszła chwila by dostawić grota. Tylko kogo wysłać by go najpierw odśnieżyć???
Po jakimś czasie nasz poziom chillu wzrósł jeszcze bardziej – zamarzł wiatromierz 😃 Od tej chwili żeglowało się cudownie. Wiało ZERO, a my z tego wyciągaliśmy 4,5 węzła prędkości. Idealny przykład jak zrobić coś z niczego.
Nie dało się jednak nie zauważyć chłodniejszych aspektów zimowej aury. Temperatura pod pokładem zareagowała na odstawienie silnika. Kambuz dłuższą chwilę głowił się, jak tu podnieść morale… Po czym upolował kaczkę i podał ją w pomarańczach. Ot taka prosta marynarska kuchnia. Autora potrawy nie wolno zdradzić… bo jeszcze żona się dowie, że on jednak potrafi gotować 😉