…na cuda trzeba chwilę poczekać

Plan zakładał, że Ewa weźmie pompę w bagaż podręczny i nie spuści jej z oka. Niestety w Warszawie uprali się, że to za ciężki przedmiot. W dodatku pachnący dieslem. Na nic zdały się tłumaczenia. Pompę trzeba było nadać jako bagaż rejestrowy. I tym właśnie sposobem Ewa przesiadła się w Frankfurcie na lot do Vancouver…a pompa nie. Jak na złość, urządzenie na wagę złota musiało się zapodziać przy przesiadce. Miny naszej załogi, gdy podzieliliśmy się wiadomością były pełne desperacji: Czyli pompa nie przyleci w czwartek. Następny samolot jest dopiero w niedzielę. Kolejne trzy dni oczekiwania, kolejne trzy kroki w stronę nadchodzącej zimy. I jacht unieruchomiony w nie do końca osłoniętej zatoce. Do tego konieczność przebookowania wszystkich dalszych lotów Ewy. Nawet nie chciałem o tym myśleć. Co prawda Ewa miała prawie 12 godzin na przesiadkę w Vancouver, lecz pompa była wciąż we Frankfurcie.
Trudno było usiedzieć na jachcie. Popłynęliśmy pontonem do osady. Jak na nieszczęście wszyscy napotkani mieszkańcy na powitanie pytali czy nasza pompa przyleci jutro. Co powiedzieć? Że mamy nadzieję? Steven na wieść o problemach z transportem tylko westchnął i stwierdził „To Kanada…tu wszystko trwa”. Nie było to pocieszające.
Wpadliśmy do warsztatu Billyego i podpytać czy możemy już coś zrobić. Może coś już rozebrać. Może przygotować. Tak by się chociaż coś działo. Mechanik z tradycyjnym Inuickim stoicyzmem stwierdził, że najpierw poczekamy na pompę. Jego głos brzmiał tak jakby nie był przekonany czy ona się tu kiedykolwiek zmaterializuje. To może chociaż skonsultujemy manual?
– Eeee. Nieee. Najpierw niech pompa przyleci…potem się zobaczy.
Potem zadziały się cuda. Nie mając nic do roboty poszliśmy na spacer na wzgórze. Panorama ze szczytu pokazywała dwa światy. Spokojna zatoka z samotnym jachtem pośrodku kontrastowała z widokiem na drugą stronę gdzie wściekły oceaniczny przybój z hukiem atakował wybrzeże. Przez chwilę wyobraziłem sobie zmianę kierunku wiatru. Nasz jacht, nasz pomarańczowy dom znalazł by się w potrzasku. Miałem co prawda z tyłu głowy plany B,C,D. Rozmawiałem z Inuitami o możliwości próby wyholowania jachtu. Ale to była ostateczność…
Odgoniłem czarne myśli i zobaczyłem przepiękne stworzenie. Olbrzymi biały królik siedział przede mną i patrzył w morze. Był przepiękny. W ogóle się mnie nie bał. Na chwilę spojrzał na mnie po czym ponownie wystawił twarz do zachodzącego słońca. Patrzył dokładnie w kierunku gdzie chciałem popłynąć. Gdy ja podszedłem kilka kroków, to on o kilka się odsunął. Lecz nie uciekł. Cały czas wskazywał drogę na zachód. Wiem. To irracjonalne, lecz zrobiło mi się jakoś raźniej.
Schodząc w kierunku osady przystanęliśmy przy kamiennym kopcu. Coś kolorowego mignęło pośród kamieni. Schyliłem się – kamień pomalowany w barwy tęczy – i napis „Never give up because great things take time”. Chwilę później ktoś podnosi z ziemi drugi „Stay positive, work hard, make it happen”. Nie wiem kto stworzył te kamienie ale dał mi dzięki nim energetycznego kopa. Na jacht wróciliśmy w dużo lepszym nastroju. Gdy tylko telefon sparował się ze starlinkiem odczytałem kolejną wiadomość od Ewy:
„Mam pompę, przyleciała kolejnym samolotem Lufthansy. Zdążyła w ostatniej chwili. Teraz już nie wypuszczę jej z rąk. Za chwilę lot do Yellowknife”
W czwartkowe południe czekaliśmy obaj ze Stevenem w hali mikro lotniska. Hala odlotów wielkości szkolnej klasy.z przeszkloną jedną ścianą. Gdy samolot wreszcie wylądował nawet Stevenowi udzieliły się emocje.
-Chodź do okna. Zobaczymy czy przyleciała….Widzisz ją? Ma pompę?
Miała! Szla przez szutrowe pas lotniska niosąc w ręku coś wyraźnie ciężkiego 😃