Kotwiczenie na żaglach

Żeglowaliśmy pomiędzy wyspami. Wypłynęliśmy z obszaru Nunavut. Jeszcze tylko kawałek North West Territories i otwarte wody północnych wybrzeży Alaski. Myślami już byliśmy tam. Nic dziwnego. Po wodach North West Passage zrobiliśmy już ponad 2000mil. Trudnych mil w lodzie i prądzie. Często w mgle lub śnieżycy. Wiatr dla odmiany znów wiał prosto w twarz. Do foka i grota dołączył zatem silnik. Tu w Arktyce nie ma czasu na halsowanie. Patrząc na meteo postanowiłem odbić nieco na północ i odwiedzić osadę Ulukhaktok. Zamiast cisnąć pod wiatr, zobaczymy co słychać w osadzie. A za dobę półtorej kierunek się odwróci i pomkniemy dalej – pomyślałem.

Malutka osada przycupnęła dookoła niewielkiej zatoki. Nie było portu, lecz kotwicowisko wydawało się całkiem dogodne. Od północnych wiatrów chroniło nieźle. A my przecież wypłyniemy zanim kierunek zdąży się zmienić…

Żeglowaliśmy na dużej martwej fali. Takiej zupełnie nieproporcjonalnej do siły wiatru. Docierały do nas masy wody gnane aż z Alaski przez szalejący tam sztorm. Na wszelki wypadek postanowiłem, że zostawimy postawionego grota aż do czasu rzucenia kotwicy. Ot taki odruch starego kapitana. Wszystko wyglądało bajecznie. Dno morskie podniosło się zmieniając kolor wody na turkus. Na dziobie wachta sprawnie zrzuciła foka. Zmniejszyłem trochę obroty silnika by móc precyzyjniej manewrować jachtem. I w tym momencie silnik zgasł. Tak po prostu. Bez skakania na obrotach, bez krztuszenia się. Po prostu zgasł.

Trzy próby ponownego odpalenia nie przyniosły efektu. Na więcej nie było czasu. Do zatoki wpłynęliśmy elegancko na grocie. Lekkim zygzakiem minęliśmy podwodne skały. Następnie skierowaliśmy się na środek zatoki i grawitacyjnie rzuciliśmy kotwicę. Wszystko odbywało się w idealnej ciszy. Sielankowość sytuacji była jednak mocno pozorna. Każdy z nas zdawał sobie szanse,że jeśli kotwica nie złapie za pierwszym razem to fala wyrzuci nas na brzeg. Złapała! Łańcuch napiął się,zapracował. Dołożyłem jeszcze 10metrów. Ufff… Staliśmy bezpiecznie. Tylko co z silnikiem???

Zmienność Arktyki.

Północna droga wodna nie jest bardzo widokowa. Osady Inuickie występują sporadycznie. Są małe i skromne. Ta trasa to przede wszystkim wielomilowe odcinki pustki. By pokonać North West Passage trzeba przepłynąć ponad 4000mil morskich. Zaczynając od Grenlandii i kończąc na Alasce. Lub odwrotnie. Wielkim zaskoczeniem dla mnie była olbrzymia zmienność pogody tutaj. Wyobraźcie sobie, że te zdjęcia dzieli mniej niż 48 godzin. Najpierw wielogodzinna śnieżyca. Biały puch zacinający pod ostrym kątem. Oblepiający liny żagle i maszty.
Później zmiana kierunku wiatru na południowy. Gwałtowna odwilż, której towarzyszył atak bryłek lodu odpadających z masztów i radarów, następnie lądujących z głośnym hukiem na pokładzie. I tupot sternika próbującego unikać spadającego lodu… Nagle zrobiło się jasno i ciepło. Już po kilku godzinach żeglowaliśmy w pięknym słońcu pod pełnym zestawem żagli. Taka chwila mogła się szybko nie powtórzyć. Postanowiliśmy przewietrzyć genakera. Wyobraźcie sobie zwyczajową kawę o 10 rano pośrodku Arktyki i to pod genakerem. Totalna magia.
To także znak, że tu na północy trzeba wykorzystać każdą chwilę. Bo czas jest tu mocno ulotny…

default

Gry i zabawy mechaniczne

Nasz postój w Cambridge Bay nieco się przedłużył. Zostaliśmy zasypani pytaniami, czy zamierzamy tam zimować? Czy coś się stało? Czy wreszcie raczymy się ruszyć? Aby nie zapeszać nie odpisywaliśmy. Teraz przyszedł już czas opowiedzieć pewną historię.

Zaczęło się jeszcze na Grenlandii. Płynęliśmy kanałem Disko radosnym slalomem między lodowymi gigantami. Pogoda słoneczna, wiatr wziął tego dnia urlop. Idylle przerwał nagle ostry dźwięk alarmu temperatury wydechu. Momentalnie odstawiliśmy silnik. Straciliśmy chłodzenie.
Sprawdziłem drożność poboru wody, w filtrze – oprócz kilku mikro krewetek – też nie znalazłem nic ciekawego. Czyżby wirnik pompy? Oj tak… nasz pacjent posiadał już tylko trzy z ośmiu łopatek…
Wymiana poszła bardzo sprawnie. Zrobiliśmy to zanim najbliższa góra lodowa przydryfowała z pytaniem czy nie potrzebujemy osłony. Odniosłem nawet wrażenie, że Mareczek – trzon naszego pionu technicznego – poczuł się pominięty: miał wachtę nawigacyjną, więc dzielnie obserwował górę, a my, dwa Maćki bawiliśmy się w maszynowni…

Awaria wirnika to niezbyt częsty temat. Zawsze wymieniamy go przed sezonem, bo tak każe dobra praktyka – i to wystarczało. Wypływając z Polski mieliśmy założony nowy oraz 4 zapasowe. Powinny wystarczyć na kilka lat. Zatem wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, gdy sytuacja powtórzyła się po zaledwie dwóch tygodniach! I potem jeszcze raz…
Jak na złość zawsze dzieje się to, gdy jesteśmy pomiędzy lodem, a temperatura wody oscyluje koło zera… Na początku śmialiśmy się, że to motywator dla technicznych, by jak najmniej się pomoczyć przy wymianie. Ale zapas wirników topniał. Coraz mniej było mi do śmiechu. Zakładając przedostatni nie śmiałem się już wcale. Byliśmy jeszcze przed półmetkiem przejścia….
Pojawił się pomysł by dostarczyć dodatkowe wirniki oraz (tak na wszelki wypadek) całą zapasową pompę do Cambridge Bay. Zaprzyjaźniona Nashachata II planowała w tym miejscu wymianę załogi zawrócą w stronę Grenlandii. Na lądzie Ewa momentalnie zdobyła 10 wirników. Wyczarowała gdzieś spod ziemi nową pompę do perkinsa. Po czym rozdała to chłopakom. Niech leci w różnych bagażach – któryś z nich na pewno dotrze 😃

Staliśmy w Cambridge Bay. Cały czas coś niby się działo, ale narastała niepewność: Lato pomału się kończyło. Jachty przypływały, uzupełniały zapasy i natychmiast ruszały dalej – a my czekaliśmy na obiecane wirniki. Każdemu z nas chodziła po głowie ta sama myśl: Wypłynąć! Ruszyć stąd jak najszybciej. Zanim lato się skończy. Nim nastaną jesienne sztormy i lód zacznie zamykać trasę. Każda noc była coraz dłuższa, a myśli coraz bardziej natarczywe: Co jeśli wirniki nie dolecą? Albo loty będą odwołane?

I wtedy zdarzył się cud. Nasz agregat odmówił współpracy. W porze śniadania wyciekł z niego płyn chłodzący i maszyna wyłączyła się sama. Kończą się wirniki do silnika. Padł agregat. W takiej sytuacji cieszy się może tylko wariat… A jednak!
Po pierwsze agregat skoro miał się zepsuć, to stało by się to wcześniej lub później. Więc lepiej, że w porcie, na cumach, gdy wprost narzekamy nadmiar czasu. Po drugie znaleźliśmy zajęcie dla myśli. Mogliśmy skupić się na naprawianiu agregatu, nie myśląc o tym czy wirniki przylecą i za ile dni.

Tym razem działaliśmy pełnym zespołem technicznym 3M: dwa Maćki i Marek. Po wyeliminowaniu wszystkich łatwo dostępnych miejsc potencjalnego wycieku zawęziliśmy listę podejrzanych do pompy chłodzenia. Łożysko miała jak grzechotka i ciekła z uszczelniacza. To już wyglądało poważniej. Konieczna była przerwa na świętą robotniczą kawę.
– Chyba musimy ją zdjąć.
– Pewnie ale jak wymienić łożysko i uszczelniacz tu na końcu świata?
– Może by ją podgrzać na kominku a potem spróbować puknąć…
Chłopaki wyraźnie się rozkręcali. Niestety musiałem zepsuć im zabawę.
– A może wymienimy całą pompę? – podrzuciłem pomysł.
– Taaa… To idź i znajdź sklep z pompami do Vetusa
– Zima przyjdzie zanim zdobędziesz tu taką pompę… – powiało sceptycyzmem.
Nie chcąc znęcać się dłużej nad nimi poszedłem na rufę i wróciłem z nowiutką i błyszczącą pompą.
– Od Vetusa nie mam, ale od Mitsubishi powinna pasować. Proszę 😃
– O Ty!
– O kur….
– Wozisz pompę?
– Ano przez przypadek jedną mam😃
Pozostał nam tylko montaż i temat dorobienia uszczelki. To moment, kiedy trzeba podziękować Mirkowi, Przemkowi i Wojtkowi. To oni nauczyli mnie, że każdą uszczelkę można dorobić. Trzeba mieć tylko z czego i czym. Od tej pory na Inatiz mamy zarówno gambit jak i wybijaki. W ten sposób powstał najpierw szablon a następnie bardzo zgrabna uszczeleczka. Trochę zabawy wymagało jeszcze uszczelnienie rurki łączącej pompę z termostatem. Składaliśmy pompę trzy razy, ale to było nawet całkiem przyjemne. Już o drugiej w nocy nasz agregacik był gotowy na dalszą wyprawę 🙂

No i w tym czasie zupełnie nie myśleliśmy o tym czy wirniki dolecą. Czy może się spóźnią…
Doleciały. Samolot spóźnił się tylko dwie godziny – co tu, w Arktyce, jest zupełnie pomijalne. Czekaliśmy na dostawę już z włączonym silnikiem. Szybki uścisk dłoni. Przejęliśmy paczuszki. Podziękowaliśmy symboliczną butelką Amundsena i już gnaliśmy dalej. Zanim lato się skończy…

Jak prawie poszedłem na ryby

Stoimy w Cambridge Bay. Ta osada, leżąca w samym sercu Arktyki, słynie z polowań na woły piżmowe i połowów arctic char – fantastycznej ryby przyominającej coś jakby skrzyżowanie łososia z strągiem. Choć mieszkańcy północy, niezależnie czy chodzi o polowanie czy połówn, zawsze używają słowa „harvest” – „zbiór”, które w umiarkowanym klimmacie kojarzy się raczej z uprawą zbóż, owoców czy warzyw… Oddaje za to ślicznie sezonowość: Teraz jest pora na ryby, bo wracają strumieniami z oceanu na jeziora, więc nawet nie warto pytać o mięso piżmowoła, bo będzie ono stare. Teraz sie je ryby 😃

Nie jesteśmy zbyt trudni do namówienia. Dobra rybka nie jest zła. Postanowiliśmy więc zdobyć świeżego Arctic Chara. Plan niby prosty. Złowić. Tylko gdzie? Wyspa Victorii, gdzie się znajdujemy to kraina kilkuset jezior. Dróg tu prawie nie ma. Jak więc znaleźć  dogodne łowisko?
Odpowiedzi poszukałem u Inuitów?
– Gdzie łowicie ryby?
– W Ekalluk River, Jaysco River lub Surrey River – odpowiedzieli bez wahania.
– A jak się tam dostać?
– Wodnosamolotem 🙂

Okazuje się, że łowi się tu głównie komercyjnie. Istnieje niewielka lokalna fabryka, zatrudniająca tylko kilka osób przez cały rok i dodatkowych kilkanaście sezonowo. Kontraktuje też około 50 okolicznych myśliwych zaopatrujących ją w ryby, które są codziennie transportowane wodnosamolotem do Cambridge Bay, gdzie są filetowane, mrożone lub wędzone. Stąd ruszają na kanadyjski i amerykański rynek.
Łączna waga odławianych co roku Arctic Charów to około 100 000 funtów. Czyli każdy myśliwy musi złowić około 350ryb. To całkiem sporo biorąc pod uwagę, że łowi się je tylko dwa razy w roku: w lipcu gdy płyną do oceanu, oraz pod koniec sierpnia, gdy wracają na słodkowodne jeziora. Cały ten  biznesik ożywia bardzo lokalną społeczność, dając zatrudnienie i przynosząc dochód powyżej miliona dolarów kanadyjskich. A kiedy sezon na ryby się kończy to można przestawić „produkcję” na woły piżmowe 😃

Być w samym centrum zagłębia rybnego i kupować mrożoną rybę??? Nie. To nie w naszym stylu. Po trzech dniach wrastania w krajobraz osady mieliśmy już tylu znajomych by przypuścić szturm na przetwórnię. Wróciliśmy z smakowitą, prawie czterokilogramową rybką, która właśnie przed chwilą przyleciała samolotem prosto z łowiska. Szykuje się kulinarna uczta

East meets West

W czwartek pod wieczór wróciło do nas słońce.

Gdy śnieg przestał padać poziomo i poprawiła się widzialność, na horyzoncie pojawiły się jachty płynące z naprzeciwka. Pierwsza grupa jachtów płynących z Grenlandii spotkała się na wodzie z jachtami, które wyruszyły przez North-West Passage z Alaski. Milcząca zazwyczaj UKF-ka ożyła i przez kilka chwil rozbrzmiewała pytaniami o sytuację lodową w tym lub innym miejscu – przeplatanymi życzeniami spokojnej żeglugi.

Było w tym krótkim spotkaniu mnóstwo radości i autentycznego szczęścia. Niebywałe, że w wielkiej arktycznej pustyni spotkało się nagle aż siedem jachtów! Dwa udało się nawet sfotografować z pokładu Inatiz.

Najtrafniej spuentował to Tim z żeglujący na jachcie Lumina:
– I hear Canadian Coastgard are proposing traffic separation zone in Victoria Strait for 2025 NWP season 😉

Spotkaliśmy się w miejscu, które zazwyczaj rozmarza jako jedno z ostatnich. W tym, które uwięziło statki Franklina na dobre.

Zima idzie

Minął trzeci tydzień odkąd wyruszyliśmy z Ilulissat, i z pozoru niewiele się dzieje: W czwartek nad ranem Inatiz w końcu złapała korzystny wiatr przez ponad dobę jechała na żaglach w dobrym kierunku.
Na jachcie zrobiło się cicho. Nie słychać miarowego pomruku silnika. Najpierw był baksztag na geni. Musiała być trochę zarefowana, by było pod nią widać kawałki lodu. Było ich jeszcze całkiem sporo, bo lubią występować stadnie. Albo lodu nie ma wcale, albo trafia się zgrupowanie stłoczonych tafli. Padła teza, że grupują się…bo tak im cieplej 😃

Odziani na modę Pi i Sigma wachtowi dzielnie kluczyli pomiędzy tymi krami. Stale czujni, bo czasem z doliny fali wyłaniał się jakiś samotny lodo-odludek. Niby nieduży, lecz ważący ponad tonę. Takich nie wolno lekceważyć. Długo wygrywaliśmy zabawę z lodem i ani razu nie trzeba było uruchomić silnika. Wreszcie wiatr trochę odkręcił i przyszła chwila by dostawić grota. Tylko kogo wysłać by go najpierw odśnieżyć???
Po jakimś czasie nasz poziom chillu wzrósł jeszcze bardziej – zamarzł wiatromierz 😃 Od tej chwili żeglowało się cudownie. Wiało ZERO, a my z tego wyciągaliśmy 4,5 węzła prędkości. Idealny przykład jak zrobić coś z niczego.

Nie dało się jednak nie zauważyć chłodniejszych aspektów zimowej aury. Temperatura pod pokładem zareagowała na odstawienie silnika. Kambuz dłuższą chwilę głowił się, jak tu podnieść morale… Po czym upolował kaczkę i podał ją w pomarańczach. Ot taka prosta marynarska kuchnia. Autora potrawy nie wolno zdradzić… bo jeszcze żona się dowie, że on jednak potrafi gotować 😉

Przez Cieśninę Bellota

Od piątku czekaliśmy na okno pogodowe by przejść cieśninę Bellota. To wąski, długi na ponad 20 mil przesmyk między Półwyspem Murchisona, najdalej na północ wysuniętym fragmentem kontynentu Ameryki Północnej a wyspę Somerset. Występują tutaj bardzo silne prądy pływowe, przez co cieśnina ma tendencję do gwałtownego korkowania się lodem. To tutaj w 2018 roku dwie olbrzymie kry zgniotły jacht Anahita. Nic dziwnego – wielometrowe kry potrafią pędzić cieśniną z prędkością 8 węzłów. Żartów nie ma. To jedno z najtrudniejszych – jeśli nie najtrudniejszy – odcinków na całej trasie wiodącej przez Przejście Północno-Zachodnie.

Początkowo cieśnina wydawała się wolna od lodu, ale hulał nad nią zachodni wiatr o sile sztormu. Skrzyżowany z przeciwnym prądem, mógł być nie tylko nieprzyjemny – ale po prostu niebezpieczny. Trzeba było czekać.
Potem do wiatru dołączył lód, który najpierw ekspresowo zamurował zachodnie wyjście z cieśniny, a następnie zaczął przeciskać się na naszą stronę. Drugi dzień oczekiwania, potem trzeci… Zaczął się prawdziwy test cierpliwości. Ciągłe rozważania: Płynąć? nie płynąć? Może lepiej nie ryzykować..?

W końcu Neptun podjął decyzję za nas. W niedzielę wieczorem większość kotwicowiska wypełniły kry przepchnięte przez cieśninę, skutecznie utrudniając postój. Pół nocy nasi „gondolierzy” doskonalili technikę obsługi tyczek – ale z wolna mieli już dość. Tymczasem prognoza zapowiadała w miarę bezwietrzny i pogodny dzień… Czyli pora płynąć!
Po porannym zwiadzie dronowym, który wypadł względnie optymistycznie, zwinęliśmy ponton, wypiliśmy ostatnią kawę po tej stronie Bellota i ruszyliśmy. Cieśnina przywitała nas deszczem. Później dołączył do niego wiatr o sile do trzydziestu węzłów – na szczęście od rufy. To, że nie było go w prognozie, nikogo nawet nie zdziwiło.
Bardziej absorbowała nas sytuacja lodowa: W ciągu ledwie trzech godzin od zwiadu powietrznego lód przemieścił się tak bardzo, że nie zgadzało się dosłownie nic. Kluczyliśmy sobie radośnie w lekkim deszczu, ciesząc się, że przynajmniej wiatr wieje nam w plecy. To było akurat bardzo miłe, bo niosące mżawkę porywy były przejmująco-wilgotno-nieprzyjemne.
I nagle horyzont wypełniła zwarta biała linia. Tego lodu nie powinno tu być. Miał na nas czekać kilka mil za wyjściem z cieśniny – a nie wychodzić nam naprzeciw! Postanowiliśmy zatem zachować się, jak na gentelmanów przystało: Zwolniliśmy maksymalnie, przepuszczając wiatr i prąd przodem – i pozwoliliśmy, by rozepchnęły trochę kry otwierają c przed nami przesmyki wolnej wody. I tym sposobem daliśmy się przenieść przez cieśninę Bellota nie męcząc się nawet za bardzo 😀

Samotne groby z Beechey Island

To właśnie przy Beechey Island w 1845 roku, po okrążeniu Cornwallis Island, sir John Franklin zdecydował się spędzić pierwszą zimę. Wyspa wraz osuchową groblą stanowiła doskonałą osłonę a płytka zatoka umożliwiła statkom bezpieczne wmarznięcie w lód. im że wszystko wszystko przebiegało zgodnie z planem, życie na skutych lodem statkach nie było sielanką. Trzech spośród 129 członków załóg Erebusa i Terroru nie dotrwało do wiosny. Byli pierwszymi ofiarami tej tragicznej nieudanej ekspedycji w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego. Ich nagrobki do dziś trwają samotnie na pustej, spowitej arktyczną mgłą plaży.

W 1981 roku grupa amerykańskich naukowców dokonała ekshumacji oraz badań zwłok marynarzy pochowanych na Beechy Island. Odkryto, że zmarli oni najprawdopodobniej na zapalenie płuc lub gruźlicę. Jednak w ich kościach zauważono także podwyższone stężenie ołowiu. Tylko skąd się wzięło zatrucie ołowiem? Do tego wątku powrócimy w kolejnym wpisie.

Przez wiele lat po zaginięciu statków Franklina wierzono, że ta najlepiej przygotowana i wyposażona ekspedycja tamtych czasów, ma jeszcze szanse powrócić. Dlatego w latach 1852-1853, czyli aż siedem lat po zimowaniu w Erebus and Terror Bay wzniesiono na Beechey Island skład ratunkowy zwany Northumberland House. Zbudowała go załoga HMS North Star, jednego z pięciu statków biorących udział w ostatniej wyprawie poszukiwawczej wysłanej śladami Franklina.

Northumberland House zbudowano z masztów i drewna odzyskanego z rozbitego statku wielorybniczego. Wzniesiono go na wypadek, gdyby zaginieni członkowie ekspedycji Franklina powrócili na znaną już im wyspę . W budynku pozostawiono pokaźny zapas puszek i beczek z żywnością, a także piecyk oraz zapas opału. Resztki budynku, jak i zapasów do dziś znajdują się na wysuniętym cyplu Beechey Island.

Widziałeś mapę lodową… to nic nie widziałeś!

Inatiz zbliża się powoli do cieśniny Bellota, samego serca North-West Passage. Ostatnia opublikowana mapa lodowa ostrzegała przed niewielkimi polami lodowymi rozłożonymi w poprzek wejścia w cieśninę Prince Regent Inlet. Do pierwszego z nich podpłynęliśmy rano na żaglach: Było trochę ostrzenia i odpadania ale przeszliśmy gładko. Kolejny pas wymusił już przyjście na silnik, trzeci i czwarty były jeszcze badziej gęste – trzeba było wypatrywać drogi lornetkami, pożeglować wzdłuż bariery ze zbitego falowaniem lodu, by znaleźć wyłom który pozwoli wejść w lodowy labirynt.

Po śniadaniu wypłynęliśmy na otwarte wody. Mapa obiecywała, że dalej lodu już być nie powinno 😃 Wiał ciepły (w porównaniu z ostatnimi kilkoma dniami) wiatr od wyspy Sommerset, wyszło nawet słońce. Postawiliśmy pełen zestaw żagli i delektowaliśmy się wspaniałą żeglugą w ciszy – istna sielanka. I nagle staneliśmy w miejscu. Z chwili na chwilę wiatr się skończył. Przez rzez kilkanaście minut dryfowaliśmy w ciszy taj niesamowitej, że nawet żagle nie łopotały – po prostu zwisały w bezruchu. Trzeba było znów uruchomić silnik.

default

A że świecące słonko przywróciło do życia solary, pomyślałem, że to dobry moment na uruchomienie odsalarki. Uzupełnimy zapady wody i wykąpiemy załogę. Nasza pokładowa fabryka wody jest mocno manualna, co ma swoje wielkie zalety, ale wymaga dużo uwagi. Zająłem się ustawianiem temperatury wody i ciśnienia na membranie, co było dość absorbujące – bo temperatura wody za burta wynosiła 2 stopnie Celsjusza. Nagle temperatura wody zaczęła gwałtownie spadać by po chwili pokazać 0 – tak ZERO – stopni Celsjusza. Przecież tu miało nie być już lodu??

Wystawiłem głowę na zewnatrz. Mijaliśmy lekkim slalomem płaskie kry. Było ich coraz więcej i więcej. Zdążyłem jeszcze wyłączyć odsalarke. Wpłynęliśmy w jakieś pole lodowe, którego nie powinno tu być. Może zaraz się skończy, pomyślałem naiwnie…
Gdy lód po raz kolejny się zagęścił wypuściliśmy drona. Widok z góry nie pozostawiał złudzeń. Biało aż po horyzont. Jedyną opcją w miarę szybkiego uwolnienia się z labiryntu było przebicie się na zachód pod brzeg wyspy. Wystawiliśmy na dziób dwójkę „gondolierów”. Tak żartobliwie nazywamy operatorów ciężkich tyczek lodowych. Później zabawa była już na troje a momentami nawet czworo „gondolierów” Aż chciało by się zaśpiewać ” Jeszcze lodu parę ton tyczką odepchniemy, jeszcze pola parę mil, potem odetchniemy…”😃

Zabawa z gęstym lodem trwała może półtora godziny.W końcu wyszliśmy do otwartą wodę . I w tym momencie przyszła wiadomość o nowej mapie lodowej. Uwaga niespodzianka! W połowie cieśniny pojawiło się nowe pole lodowe 😃

default

default

Miejsce, gdzie zimował Franklin

12 sierpnia okazał się bardzo symbolicznym i pełnym emocji dniem dla naszej wyprawy:
Przez ostatnią dobę nasza Inatiz wytrwale żeglowała na zachód, najpierw gnana sztormowym wiatrem, potem przedzierając się przez mgły tak gęste, że wariowała elektronika. Zeszliśmy trochę z uczęszczanego szlaku (jeśli w tej okolicy w ogóle można użyc takiego określenia), po to by dotrzeć na Beechy Island.
W końcu stanęliśmy w „Erebus i Terror Bay”. To tu zimowały statki ekspedycji Franklina w 1845 roku. I wtedy mgła podniosła się nieco i zobaczyliśmy plażę na Beechy Island – a na niej jedyne znane groby czterech uczestników ekspedycji Franklina. Trudno nie poczuć emocji – wobec namacalnych śladów tragedii, która u brzegów tej wyspy miała swój pierwszy akt.

Szukając informacji o warunkach kotwiczenia w zatoce nazwanej na cześć statków prowadzonych przez Franklina i Croziera ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że prawdopodobnie Inatiz jest pierwszym jachtem pod Polską banderą, który dotarł w to miejsce.
Jednocześnie zanotowaliśmy kilka znaczących momentów: Log wyprawy przekroczył 1000 mil od wypłynięcia z Grenlandii. Dotarliśmy do najwyżej na północ leżącego miejsca naszej wyprawy 74 43N – dalej na północ nie planujemy już płynąć. I tak się składa, że był to ostatni dla nas w tym roku dzień polarny – dziś słońce już schowa się za horyzont.

Nie mieliśmy przesadnie wiele czasu ani na świętowanie, ani na zadumę nad losem wyprawy Franklina. Prognoza zapowiada sztorm, więc trzeba było szybko znaleźć zaciszne kotwicowisko, żeby spokojnie, przy kominku i parującej kawie przeczekać załamanie pogody.