Foxe Basin. Olbrzymi, długi na ponad 350 mil zbiornik leżący na północ od Zatoki Hudsona. Zakończony – niby korkiem – Cieśniną Hecla and Fury, wypełnioną nigdy nietopniejącym wieloletnim lodem. Jedyna dostępna mapa zawiera w większości białe plamy. Brak sondowań głębokości zupełnie nie dziwi – tutaj nikt nie pływa jeśli nie musi. Pływają za to wspaniałe białuchy, morsy i foki. Na końcu zatoki istnieją dwie Inuickie osady – Sanirajak oraz Igloolik w których kultywuje się klasyczny styl życia i Inuickie tradycje… Tak właśnie narodził się kilka lat temu w mojej głowie plan na wyprawę.
Lód na Foxe Basin zazwyczaj topił się wyjątkowo późno. Z napięciem obserwowaliśmy mapy lodowe i wyglądało na to, że mamy dużo szczęścia – już pod koniec sierpnia zatoka była praktycznie wolna od lodu, pogoda była dobra. Mogliśmy płynąć. Do tego ostatnim dniom sierpnia towarzyszyły wciąż dodatnie temperatury, a nocą niebo rozświetlały zorze polarne. Było aż podejrzanie sielankowo… I wtedy na północy zatoki dały znać o sobie silne wiatry, momentalnie przepychając przez Heclę zbite masy starego lodu, który pchany prądami morskimi zaczął sunąć nam na spotkanie. Spotkaliśmy się 40 mil od Igloolik. Sielankowa żegluga przekształciła się w walkę z lodowym pakiem – jacht sunął z minimalną prędkością klucząc i szukając kanałów pomiędzy dużymi i mniejszymi lodowymi krami. Niektóre z nich miały ponad sto metrów długości. Zaczął padać deszcz, temperatura spadła do +2C. Ciekawe, ile razy każdy z nas zadawał sobie pytanie po co właściwie my się tu pchamy… Lód skończył się na trzy mile przed leżącym w dobrze osłoniętej zatoce Igloolik. W końcu byliśmy u celu!
Osada na pierwszy rzut oka niczym nie różniła się od pozostałych osiedli Nunavut – drewniane domy, dwa sklepy, błotniste ulice. Był nawet szyld M&R Cafe z neonem krzyczącym „open”. Neon tutaj? Wrodzona ciekawość kazała nam to sprawdzić i zajrzeć do środka. Ku naszemu zaskoczeniu wnętrze kryło mini barek z kawą i kanapkami, stoisko z lodami, lokalny sklepik spożywczy oraz… pizzerię! Pizza na końcu świata? Naprawdę? Po to tutaj przypłynęliśmy???
Staliśmy na plaży i obserwowaliśmy jak grupa mężczyzn przygotowuje łódź do drogi. Zaciekawiony, podszedłem i zapytałem gdzie się wybierają.
– Jutro płyniemy na polowanie – odparli z dystansem. Nagle jeden z nich zainteresował się naszym jachtem.
– Skąd przypłynęliście?
– Z Polski. W Europie.
– Tak, wiem, gdzie jest Polska. Widziałem ją na mapie – odparł z dumą.
Bariera obojętności tubylców momentalnie pękła. Zostałem zasypany milionem pytań. Największe zdumienie wywołało wyznanie, że wyruszyliśmy z Polski w połowie maja i przypłynęliśmy tu by poznać ich kulturę oraz styl życia. Teraz ja przystąpiłem do pytań:
– Ile paliwa zabieracie na polowanie? Ile pali wasz silnik na godzinę? …i na co właściwie będziecie polować??
Wybierali się na polowanie na morsy.
– Ty jesteś kapitanem?
– Tak – odparłem.
– Miło mi Cię poznać. Nazywam się Luis Utek. Ta większa łódź jest moja, tą drugą pokieruje mój syn – dodał z dumą.
Jak się poluje na morsy i dlaczego właśnie na nie? Luis wyjaśnił mi, że morsy, białuchy i foki stanowią większość ich diety, chociaż polują także na karibu i łowią ryby.
Podszedł do stojącego obok łodzi pick-upa i wyjął z paki harpun. – Tym właśnie polujemy. – Pokazał mi jak zakłada się mosiężny grot, który następnie odpada w ciele ofiary, obraca się i blokuje. Do niego przywiązana była długa linka z bojką. Wyjaśnił, że najlepsze linki robi się z foczej skóry. Gdy zapytałem czy używa jeszcze takich, uśmiechnął się szeroko i już po chwili jechaliśmy razem z Ewą samochodem w stronę jego domu.
Wewnątrz było gorąco, dobre 25 stopni. Na kuchennym stole stały resztki obiadu. Coś, co z daleka wyglądało jak arbuz, okazało się być tłuszczem z narwala – Inuici jedzą go na surowo, jedynie czasami maczając w sosie sojowym. Nad stołem wisiał przepiękny róg narwala. Okazało się, że to najnowsze trofeum syna Luisa zdobyte przez niego raptem kilka dni wcześniej w Arctic Bay. Narwale w tej okolicy przestały pojawiać się kilka lat temu, więc teraz Inuici muszą zmieniać tereny łowieckie. W pewnym momencie Luis otworzył wielką skrzyniową zamrażarkę i zaczął wyjmować ze środka dziwne rzeczy. Najpierw głowę morsa z kłami, następnie różne elementy stroju myśliwskiego.
– To są moje spodnie, a to parka mojego syna. Tutaj mamy specjalne buty na słoną wodę, a te tutaj są na śnieg. Wszystko to uszyła z foczej skóry moja żona.
Okazało się, że ubrania ze skór muszą być trzymane w mrozie, bo inaczej tracą właściwości i zaczynają pękać.
– Jeśli chcecie, to mój syn założy strój w którym poluje. – Siedzący na kanapie nastolatek bez słowa zdjął klapki i zaczął zakładać wyjęte właśnie z zamrażarki, trzeszczące jeszcze od lodu, skórzane ubrania. W poszukiwaniu rękawic Luis otworzył lodówkę. Tam na jednej z półek stały jogurty, a na sąsiedniej leżały rękawice. Dolna szuflada lodówki skrywała skarby pani domu – ścięgna karibu i białuchy, rzemyki z foczej skóry, a do tego mnóstwo organicznych rzeczy, których nawet nie potrafię nazwać. To wszystko miało posłużyć do szycia kolejnych ubrań. Szukając swojej foczej linki na polowanie, Luis przetrząsnął jeszcze dwie szuflady dolnej zamrażarki.
– O, tutaj mam jeszcze bat do psiego zaprzęgu, tu mięso karibu, a tu specjalny przysmak. Słyszeliście o fermentowanym mięsie morsa? Kiedy złowimy dużo morsów, formujemy z ich mięsa wałki, zawijamy w tłuszcz wraz ze skórą, zaszywamy, a następnie zakopujemy w ziemi. Jedna rolka może ważyć nawet 250 funtów. Zostawiamy je pod ziemią gdzie fermentują do listopada, aż zamarzną. Niektórzy mówią, że nie pachną najlepiej, ale za to jak smakują… Na szczęście Luis okazał się na tyle taktowny, że nie proponował nam degustacji.