Graffiti

Wędrując przez osadę napotkaliśmy przepięknie pomalowany dom, który wzbudził naszą ogromną ciekawość. Zagadnęliśmy więc przechodzącego mieszkańca i po chwili usłyszeliśmy historię widniejącego na ścianie graffiti.

Przez ponad sto lat Inuitom zabraniano połowu niektórych gatunków wielorybów – dopiero piętnaście lat temu osada otrzymała przywilej połowu wielorybów grenlandzkich (bowhead whale). Pierwszego udało się złowić w 2007 roku, następnego rok później, a trzeciego dopiero 3-4 lata temu. Upolowanie wielkiego wieloryba, z małej łodzi, harpunem to nie lada wyczyn. Zauważone przez was graffiti przedstawia twarze wszystkich naszych łowców, którzy wzięli udział w pierwszym polowaniu. Do tej pory jesteśmy jedyną osadą w Nunavik, której udało się upolować wieloryba grenlandzkiego!

 

A co mieści się w tym domu? To tak zwany bezpieczny dom. Jednym z problemów Inuickich społeczności jest przemoc domowa. W małych, zamkniętych i odizolowanych społecznościach jej ofiary nie mają dokąd uciec. Komuna stworzyła więc miejsce, aby te osoby mogły znaleźć schronienie. Mogą tu zamieszkać na jakiś czas, mają także zapewnioną pomoc psychologa…

Co Inuita trzyma w zamrażarce

Foxe Basin. Olbrzymi, długi na ponad 350 mil zbiornik leżący na północ od Zatoki Hudsona. Zakończony – niby korkiem – Cieśniną Hecla and Fury, wypełnioną nigdy nietopniejącym wieloletnim lodem. Jedyna dostępna mapa zawiera w większości białe plamy. Brak sondowań głębokości zupełnie nie dziwi – tutaj nikt nie pływa jeśli nie musi. Pływają za to wspaniałe białuchy, morsy i foki. Na końcu zatoki istnieją dwie Inuickie osady – Sanirajak oraz Igloolik w których kultywuje się klasyczny styl życia i Inuickie tradycje… Tak właśnie narodził się kilka lat temu w mojej głowie plan na wyprawę.

Lód na Foxe Basin zazwyczaj topił się wyjątkowo późno. Z napięciem obserwowaliśmy mapy lodowe i wyglądało na to, że mamy dużo szczęścia – już pod koniec sierpnia zatoka była praktycznie wolna od lodu, pogoda była dobra. Mogliśmy płynąć. Do tego ostatnim dniom sierpnia towarzyszyły wciąż dodatnie temperatury, a nocą niebo rozświetlały zorze polarne. Było aż podejrzanie sielankowo… I wtedy na północy zatoki dały znać o sobie silne wiatry, momentalnie przepychając przez Heclę zbite masy starego lodu, który pchany prądami morskimi zaczął sunąć nam na spotkanie. Spotkaliśmy się 40 mil od Igloolik. Sielankowa żegluga przekształciła się w walkę z lodowym pakiem – jacht sunął z minimalną prędkością klucząc i szukając kanałów pomiędzy dużymi i mniejszymi lodowymi krami. Niektóre z nich miały ponad sto metrów długości. Zaczął padać deszcz, temperatura spadła do +2C. Ciekawe, ile razy każdy z nas zadawał sobie pytanie po co właściwie my się tu pchamy… Lód skończył się na trzy mile przed leżącym w dobrze osłoniętej zatoce Igloolik. W końcu byliśmy u celu!

Osada na pierwszy rzut oka niczym nie różniła się od pozostałych osiedli Nunavut – drewniane domy, dwa sklepy, błotniste ulice. Był nawet szyld M&R Cafe z neonem krzyczącym „open”. Neon tutaj? Wrodzona ciekawość kazała nam to sprawdzić i zajrzeć do środka. Ku naszemu zaskoczeniu wnętrze kryło mini barek z kawą i kanapkami, stoisko z lodami, lokalny sklepik spożywczy oraz… pizzerię! Pizza na końcu świata? Naprawdę? Po to tutaj przypłynęliśmy???

Staliśmy na plaży i obserwowaliśmy jak grupa mężczyzn przygotowuje łódź do drogi. Zaciekawiony, podszedłem i zapytałem gdzie się wybierają.
– Jutro płyniemy na polowanie – odparli z dystansem. Nagle jeden z nich zainteresował się naszym jachtem.
– Skąd przypłynęliście?
– Z Polski. W Europie.
– Tak, wiem, gdzie jest Polska. Widziałem ją na mapie – odparł z dumą.
Bariera obojętności tubylców momentalnie pękła. Zostałem zasypany milionem pytań. Największe zdumienie wywołało wyznanie, że wyruszyliśmy z Polski w połowie maja i przypłynęliśmy tu by poznać ich kulturę oraz styl życia. Teraz ja przystąpiłem do pytań:
– Ile paliwa zabieracie na polowanie? Ile pali wasz silnik na godzinę? …i na co właściwie będziecie polować??
Wybierali się na polowanie na morsy.
– Ty jesteś kapitanem?
– Tak – odparłem.
– Miło mi Cię poznać. Nazywam się Luis Utek. Ta większa łódź jest moja, tą drugą pokieruje mój syn – dodał z dumą.
Jak się poluje na morsy i dlaczego właśnie na nie? Luis wyjaśnił mi, że morsy, białuchy i foki stanowią większość ich diety, chociaż polują także na karibu i łowią ryby.
Podszedł do stojącego obok łodzi pick-upa i wyjął z paki harpun. – Tym właśnie polujemy. – Pokazał mi jak zakłada się mosiężny grot, który następnie odpada w ciele ofiary, obraca się i blokuje. Do niego przywiązana była długa linka z bojką. Wyjaśnił, że najlepsze linki robi się z foczej skóry. Gdy zapytałem czy używa jeszcze takich, uśmiechnął się szeroko i już po chwili jechaliśmy razem z Ewą samochodem w stronę jego domu.

Wewnątrz było gorąco, dobre 25 stopni. Na kuchennym stole stały resztki obiadu. Coś, co z daleka wyglądało jak arbuz, okazało się być tłuszczem z narwala – Inuici jedzą go na surowo, jedynie czasami maczając w sosie sojowym. Nad stołem wisiał przepiękny róg narwala. Okazało się, że to najnowsze trofeum syna Luisa zdobyte przez niego raptem kilka dni wcześniej w Arctic Bay. Narwale w tej okolicy przestały pojawiać się kilka lat temu, więc teraz Inuici muszą zmieniać tereny łowieckie. W pewnym momencie Luis otworzył wielką skrzyniową zamrażarkę i zaczął wyjmować ze środka dziwne rzeczy. Najpierw głowę morsa z kłami, następnie różne elementy stroju myśliwskiego.
– To są moje spodnie, a to parka mojego syna. Tutaj mamy specjalne buty na słoną wodę, a te tutaj są na śnieg. Wszystko to uszyła z foczej skóry moja żona.
Okazało się, że ubrania ze skór muszą być trzymane w mrozie, bo inaczej tracą właściwości i zaczynają pękać.
– Jeśli chcecie, to mój syn założy strój w którym poluje. – Siedzący na kanapie nastolatek bez słowa zdjął klapki i zaczął zakładać wyjęte właśnie z zamrażarki, trzeszczące jeszcze od lodu, skórzane ubrania. W poszukiwaniu rękawic Luis otworzył lodówkę. Tam na jednej z półek stały jogurty, a na sąsiedniej leżały rękawice. Dolna szuflada lodówki skrywała skarby pani domu – ścięgna karibu i białuchy, rzemyki z foczej skóry, a do tego mnóstwo organicznych rzeczy, których nawet nie potrafię nazwać. To wszystko miało posłużyć do szycia kolejnych ubrań. Szukając swojej foczej linki na polowanie, Luis przetrząsnął jeszcze dwie szuflady dolnej zamrażarki.
– O, tutaj mam jeszcze bat do psiego zaprzęgu, tu mięso karibu, a tu specjalny przysmak. Słyszeliście o fermentowanym mięsie morsa? Kiedy złowimy dużo morsów, formujemy z ich mięsa wałki, zawijamy w tłuszcz wraz ze skórą, zaszywamy, a następnie zakopujemy w ziemi. Jedna rolka może ważyć nawet 250 funtów. Zostawiamy je pod ziemią gdzie fermentują do listopada, aż zamarzną. Niektórzy mówią, że nie pachną najlepiej, ale za to jak smakują… Na szczęście Luis okazał się na tyle taktowny, że nie proponował nam degustacji.

Jachty na Zatoce Hudsona

Wody Zatoki Hudsona przez prawie dziewięć miesięcy w roku pokryte są lodem. Mapy Zatoki są fragmentaryczne i bardzo niedokładne, a dodatkowo większość tych wód stanowi poligon wojskowy Kanadyjskiej Marynarki Wojennej. Połączenie tych czynników sprawia, że każdy jacht pojawiający się na tych niegościnnych wodach stanowi nie lada sensację. Rozmawiając z Harbour Masterem w Churchill wypytywaliśmy o jachty, które przybyły tu przed nami. Irvin przyznał, że nie pamięta kiedy był poprzedni. Na pewno nie w ciągu ostatniej dekady – pracuje w tym porcie od 1977 roku, ale jachty może policzyć dosłownie na palcach ręki – doskonale je pamięta i od razu pokazał nam ich zdjęcia. W 1986 roku pojawił się tu amerykański jacht Palawan II należący do założyciela IBMa, a mniej więcej dziesięć lat później francuski Lotus, który próbował zimować na północy Hudsona. Uszkodził wał i konieczne było wyjęcie go z wody oraz naprawa w Churchill. Był jeszcze czeski jacht, który trafił na tak ciężką pogodę na Zatoce, że właściciel zdecydował się go wyjąć z wody i wysłać do Europy statkiem. Dodatkowo Churchill odwiedził także duży jacht regatowy, ale jak się nazywał, tego już Irwin nie pamięta.

Po odwiedzinach polskiej Zjawy IV w 2005 roku w pamięci mieszkańców Churchill nie pozostał żaden ślad. Widocznie nic nie zbroili 😉

W innych osadach – a do tej pory odwiedziliśmy ich siedem – tylko manager sklepu w Kimmirut pamiętał jeden jacht – przypłynął w 2016 roku. To musiał być jeden z trzech, którym do tej pory udało się pokonać cieśninę Hecla and Fury. Nigdzie indziej, nikt jachtów żaglowych nie pamiętał.

Dwa lata temu do osad Nunavut zawitało LTE i teraz każda społeczność porozumiewa się przez swoją grupę na Facebooku. Dzięki rozlicznym koligacjom rodzinnym, wieść o pomarańczowym polskim jachcie Inatiz płynie przed nami od osady do osady 😊

Rzeczy niemożliwe robimy od ręki. Na cuda trzeba poczekać… do jutra

Kotwica z pluskiem opadła do morza. Jacht stanął. Światła Salliq, niewielkiej inuickiej osady, oznaczały, że jesteśmy względnie bezpieczni. Maszt wytrzymał, złamany w trzech miejscach roler leżał spokojnie na burcie. Ucichł dźwięk fal i warkot silnika. W głowie pozostała gonitwa myśli, które przeszukiwały wirtualnie każdy zakamarek jachtu w poszukiwaniu części i narzędzi przydatnych do jutrzejszej naprawy. Gdzie ja, cholera, upchnąłem Norsemana? I czy to na pewno była dwunastka???

Zaczęliśmy rysować wstępny plan. Sztag i roler są dłuższe niż pokład, trzeba będzie wywieźć je na plażę. Tam rozprostować, zabezpieczyć końcówki połamanego profilu i zdjąć genuę. Następnie zakuć na nowo linę. Stworzyć nowy profil z trzech połamanych łącząc je jakoś. Całość dostarczyć na jacht. Dopasować, zamontować, założyć genuę… W pierwszej chwili brzmiało to tak abstrakcyjnie, że chyba sam nie wierzyłem w możliwość sukcesu. Popatrzyłem na siedzącą w mesie załogę i ich zmęczone twarze. Z Markiem i Darkiem robiliśmy trepanację obudowy alternatora w drodze w Rosyjską Arktykę w 2013 roku. Z Markiem Baranem przeżyliśmy urwanie boi koło Hornu rok później. Ewa, Monia, Marek, Darek i Artur zdobyli ze mną rekord świata… jachtem z dziurą w kadłubie, walcząc wcześniej o życie. Tak, mieliśmy tu zgrany i doświadczony zespół. Potrzebowaliśmy tylko odrobiny szczęścia i pomocy lokalnej społeczności.

Od momentu awarii całą drogę spędziłem szukając możliwych kontaktów w Salliq. Napisałem do wszystkich osób poznanych w trakcie poprzedniego etapu. I nagle stał się cud – dostałem informację, że poznany w Whale Cove lider misji katolickiej Mike Panika ma tu wuja, Pata. Informacja o naszych kłopotach już poszła i osada czeka. Wypatrzyli nawet światła naszego jachtu!

Poranek zaczęliśmy od ciekawej akcji rozprostowania i opuszczenia rolera na ponton i dwa kajaki. Stworzony w ten sposób zaprzęg wyglądał pociesznie, ale okazał się bardzo skuteczny i już przed dziesiątą roler dotarł na plażę. Podzieliliśmy się na cztery zespoły. Pierwszy, topowy, wciągnął Artura by zdjął zerwane okucie i wymienił fał (Pamiętacie jak TVNie Romek Paszke łowił fał w maszcie widelcem? My mieliśmy profesjonalny drut 😉). Drugi, plażowy, zajął się demontażem genuy, rozebraniem rolera i wymyśleniem jak to później złożyć w jedną całość. Do tego konieczne było pospawanie nowego okucia oraz dorobienie aluminiowych łączników połamanych profili – to zadanie otrzymał zespół terenowy. Pomyśleliśmy także o najważniejszym – jeśli mieliśmy pracować intensywnie, to ktoś musiał dostarczać ciepłą herbatę, ugotować obiad, czy upiec chleb na kolejne dni. Tak powstał czwarty zespół.

Co było dalej ciężko mi opisać. Spędziłem pół dnia jeżdżąc z Patem i szukając elektrod do pospawania nierdzewki, a następnie spawacza, który przeistoczy nowego Norsemana i stare walcowane okucie w jedną całość. Nie było łatwo, ale powoli, małymi krokami udało się osiągnąć sukces. Tymczasem na plaży wyrósł obóz – ponton regularnie kursował przywożąc narzędzia. Przydał się zapasowy agregat dzięki któremu zasililiśmy nie tylko elektronarzędzia, ale także czajnik elektryczny, by rozgrzać się gorącą herbatą. Lokalna społeczność wykazała olbrzymią empatię – co chwilę ktoś się pojawiał. Niektórzy z dobrym słowem, inni z małym upominkiem, czy na przykład ze świeżo upieczonymi cynamonowymi bułkami. Zespół plażowy pracował non stop. Nawet obiad dostali pontonem na plażę. Gdy wreszcie wróciliśmy z gotowymi okuciami, części rolera były gotowe do próby ponownego montażu. Ostatnie promienie zachodzącego słońca odbiły się w zmontowanym rolerze, który wisiał już na maszcie. To był bardzo intensywny dzień…

Kolejny poranek wzbudzał dużo więcej optymizmu. Musieliśmy już „tylko” zespawać pęknięcie na dolnym okuciu. Niby nieduże, ale lepiej było to zrobić skoro już wiedzieliśmy gdzie i jak. Następnie skręciliśmy sztag i wyregulowaliśmy takielunek. Maszt był bezpieczny! Próbę wciągnięcia żagla musieliśmy odłożyć na wieczór, czekając aż wiatr całkowicie ucichnie. Wolny czas wykorzystaliśmy na zwiedzanie osady i grzecznościową wizytę z podziękowaniami u rodziny Pata. Jacht odwiedził także ojciec Daniel, polski misjonarz, który dzień wcześniej wsparł nas swoimi narzędziami.

Wydawało się, że tylko wciągniemy genuę i będzie można ogłosić sukces. Ta z pozoru prosta operacja przeciągnęła się jednak prawie do północy. Naprowadzenie liku żagla w łączenie połamanych profili wymagało ogromnego wysiłku i precyzji od wiszącego przy sztagu Artura. Centymetr po centymetrze genua pięła się w górę, by tuż przed końcem zerwać dwa nity jednego z łączników… Profil rozszedł się blokując żagiel, który nie chciał się ruszyć ani w górę, ani w dół. Pracowaliśmy w świetle halogenów. Skostniałego z zimna Artura zmienił Marek i wreszcie, po kilku godzinach walki, udało się nam zrolować żagiel! Wszyscy byli tak przemarznięci, że plany sprzątnięcia lin, narzędzi czy pontonu musiały poczekać do rana.

Wygląda na to, że wyszliśmy z tej przygody z tarczą. Mamy założony sztag i działający roler. Trzeba będzie go oszczędzać i nie rozwijać do końca genuy lecz to niewielka cena za możliwość kontynuowania naszej przygody.

Urodziny

Wiało przyjemne 6B. Sztorm, który przeszedł, już się wywiał. Nawet w kambuzie nie trzeba było szczególnych akrobacji by coś ugotować… Jacht wspinał się na kolejne fale, niskie słońce oświetlało postawione żagle, nieśliśmy genuę i grota – obydwa na drugich refach. Nagle, w sumie nie wydarzyło się nic wielkiego, po prostu usłyszałem trzask. Pierwsza myśl? Uderzyliśmy w jakiś kawałek lodu. Wybiegłem na pokład i na sekundę zamarłem… Straciliśmy sztag genuy! 😔 Żagiel wisiał wydęty niczym genaker trzymany jedynie przez fał. Dalej sprawy potoczyły się błyskawicznie – odpadliśmy, włączyliśmy silnik, by był gotowy do użycia i rozpoczęliśmy walkę o zwinięcie i uratowanie naszego największego żagla. Nie było łatwo! Profil rolera przełamał się i nie wykazywał chęci współpracy. Wiatr targał żaglem. Szoty strzelały niczym bat. Powoli, małymi krokami, udało się nam w końcu zwinąć genuę. Uff, na szczęście maszt wytrzymał. Teraz pozostało tylko zabezpieczyć go od przodu wszystkimi możliwymi fałami. Rzut okiem na mapę – do najbliższego miejsca schronienia mamy ponad 120 mil. Po rozfalowanym morzu. W głowie kłębiły się pytania – czy maszt wytrzyma bez topowego sztagu? Co jeszcze może się wydarzyć? Dopiero w tym momencie usłyszałem jak wali mi serce. Wcześniej wszystko toczyło się jakby to był zwykły manewr – bez krzyków i ani odrobiny paniki. Każdy członek załogi odnalazł się na swoim miejscu, zadziałaliśmy jak dobrze naoliwiony mechanizm. Mieliśmy pracę do wykonania i każdy czuł, że w tym momencie od tego zależy nasze życie. Spojrzałem na zegarek – za pięć godzin zaczną się moje urodziny… Pięknie… Nad ranem pękł także fał na którym wisiał pokiereszowany roler.

Piszę te słowa. To znaczy, że przeżyliśmy. Dotarliśmy bezpiecznie do Salliq. Nie ma tu portu, więc stoimy na kotwicy przed osadą – pośrodku Arktyki, z zerwanym sztagiem i połamanym rolerem. Pamiętacie jak mówiłem, że „żeglarstwo ekspedycyjne to możliwość naprawiania jachtów w najpiękniejszych miejscach świata”? Zaczynamy nowy rozdział tej przygody. Nie poddamy się łatwo! Trzymajcie kciuki!!!

Co naprawdę jedzą Inuici

Załoga Lodowych Krain odwiedziła już kilka osad Inuickich, dzięki czemu powoli zaczął się nam rysować obraz życia ich mieszkańców. Surowy klimat, zalegający przez wiele miesięcy śnieg i temperatury dochodzące zimą do -50°C wykluczają jakąkolwiek uprawę nawet w przydomowych ogródkach. Wszystko trzeba kupić przywiezione z cieplejszych miejsc lub… upolować.

W każdej osadzie znajdują się dwa takie same sklepy. Ich zaopatrzenie na pierwszy rzut oka nie wygląda źle. To jednak tylko pozory, bo odwiedziliśmy je tuż po pierwszych, sierpniowych dostawach „supplierami”. Inuici żyją bardzo rodzinnie, ale mają także wbudowane poczucie odpowiedzialności za swoją społeczność. Dlatego jeśli do sklepu dostarczonych zostanie na przykład 20 paczek chipsów, to nikt nie kupi więcej niż jednej. Albo gdy kobieta idzie po mleko do kawy i widzi, że na półce zostało mało, to też nie weźmie więcej niż jednego – tak by zostało też dla innych. Ale nawet jeśli produkty w sklepach są – kogo na nie stać, biorąc pod uwagę astronomicznie ceny? Jak przeżyć w świecie, gdzie paczka ręczników papierowych kosztuje niemal 40 dolarów?

Najwięcej o życiu w tutejszych osadach dowiedzieliśmy się w Whale Cove, gdzie społeczność przywitała nas wyjątkowo serdecznie, a mieszkańcy zaprosili do swoich domów, pokazali jak żyją i ugościli typowymi Inuickimi potrawami. Usłyszeliśmy od nich, że przyjezdni pracujący na kontraktach zarabiają wystarczająco dużo, by kupować w sklepie, ale rdzenni mieszkańcy opierają swoją dietę w większości na tym, co upolują. Na szczęście na tych terenach żyje wiele karibu, biełuch, morsów, fok oraz oczywiście można łowić ryby.

Na biełuchy poluje się sezonowo. Myśliwi, gdy wypatrzą stado, wypływają motorówkami na polowanie. Złowione białe wieloryby są ćwiartowane i rozdzielane pomiędzy osady. Mięso oraz tłuszcz ze skórą przechowuje się we wspólnych, dużych chłodniach, skąd mieszkańcy odbierają je w miarę potrzeby. Najsmaczniejsze – według tutejszego rozumienia – kąski przeznaczone są na specjalne okazje. Za największy przysmak uchodzi „makdak” – drobno krojona surowa skóra biełuchy wraz z tłuszczem. Często serwowana jest bezpośrednio na położonym na podłodze kartonie, a każdy odkraja nożem swój kawałek i długo żuje. Szczególnie długo, jeśli robimy to my – przyjezdni – za żadne skarby nie chcący urazić naszych gospodarzy… Niektórym z nas smakował trochę jak słonina, innym bardziej przypominał sashimi z ryby maślanej. Na pewno ukłonem dla naszych nienawykłych do takich specjałów kubków smakowych było podanie makdaka z sosem sojowym.

Co ciekawe, w innej osadzie usłyszeliśmy, że prawo do polowań jest dziedziczone. Rdzenni mieszkańcy mają prawo polować na biełuchy, niedźwiedzie polarne czy morsy. Biały, jeśli poślubił Inuitkę, nabywa prawa do polowań na foki, ale już do niedźwiedzi czy biełuch strzelać mu nie wolno. Wszyscy za to do woli mogą łowić ryby. Nad ochroną największych gatunków wielorybów czuwa lokalna administracja, która wydaje Inuitom określoną ilość pozwoleń rocznie.

Nie wszystkie rodziny są jednak wystarczająco zamożne, by posiłki odbywały się regularnie. Bywa, że jednego dnia jedzą dorośli, a następnego karmi się dzieci. To skutek biedy, ale i nie zawsze racjonalnego gospodarowania pieniędzmi. Łatwo zauważyć, że zarobione pieniądze szybko się rozchodzą, nałogi nie są rzadkie i nawet tym, którzy pracują na etacie często nie starcza do następnej wypłaty.

Jak nie umrzeć z głodu, czyli zaopatrzenie osad w Kanadyjskiej Arktyce

Nunavut to 25 osad rozsianych na olbrzymim obszarze. Największa z nich liczy kilka tysięcy osób, najmniejsze zaledwie kilkadziesiąt. Łączy je totalne odizolowanie od świata. Nie istnieje ani jedna droga, która łączyłaby choćby dwie z nich. Cały transport odbywa się drogą powietrzną, a zaopatrzenie przypływa statkami w czasie krótkiego lata. Mieliśmy szczęście – zobaczyliśmy jak do jednej z osad przypływa pierwszy w tym roku “supplier”. Było to początkiem sierpnia, ledwo dwa tygodnie po tym jak lody puściły. Statek o długości niemal 140 metrów zatrzymał się na kotwicy kilka mil od osady. Na bliższe podejście nie pozwalała skalista linia brzegowa oraz płycizny. Własnym dźwigiem statek zwodował dwa małe holowniki oraz dwa zestawy barek. Barki pchane czerwonymi holownikami zaczęły rytmicznie kursować między statkiem a plażą. Po dobiciu do brzegu zbudowano szybko rampę wyładowczą i kontenery z zaopatrzeniem zaczęły wypełniać plażę. Cała operacja była precyzyjnie wyliczona by trafić w odpowiednią fazę przypływu. Skok pływu wynosił tego dnia ponad dziewięć metrów, a plaża była dostępna wyłącznie podczas wysokiej wody.

Pierwszy na plażę wyjechał kontener z napisem OFFICE. Zaraz po nim przewoźny agregat prądotwórczy. Wytłumaczono nam, że rozładunek potrafi zająć nawet kilka dni, a że pogoda bywa kapryśna, muszą mieć miejsce schronienia, odpoczynku oraz punkt wydawania przesyłek. Gdy woda zaczęła opadać barki wycofały się do burty statku, a mniejsze sztaplarki zaczęły rozładunek kontenerów. Wtedy w okolicach biura zaczęły pojawiać się samochody mieszkańców czekających na zamówione towary. Mimo, że był środek nocy, odbiór towarów szedł pełną parą. Tutaj to pora wysokiej wody wyznacza godziny pracy. Manager lokalnego sklepu opowiedział nam potem, że musiał wypłacić pracownikom dodatek za pracę w nocy – karton puszek coca-coli dla każdego. Większość odbierających zamówienia była bardzo zadowolona – czekali na rzeczy często po kilka miesięcy. Jednak byli też rozczarowani klienci, których zamówienia nie przypłynęły. Trudno się dziwić ich rozgoryczeniu – taki statek pojawia się w ich osadzie tylko trzy razy w roku: w sierpniu, we wrześniu, a ostatni tuż przed nowym lodem – w październiku. Wodą przypływa tu wszystko począwszy od produktów spożywczych, aż po materiały do budowy domu, czy zamówiony dawno temu nowy skuter śnieżny lub samochód. Następnego dnia wybór asortymentu w lokalnym sklepie zaczął stopniowo rosnąć – pojawiły się nawet nieduże ilości warzyw i owoców.

Podczas odwiedzin w kolejnej osadzie spotkaliśmy inny statek zaopatrzeniowy. Jego kapitan, Cédric Goyette, był zdumiony widząc w tych stronach jacht żaglowy. Zaprosił nas na kawę i zwiedzanie statku (część załogi miała nawet okazję zobaczyć jak wygląda załadunek powracających barkami pustych kontenerów). Nasz ponton cumujący do burty 140metrowego statku wyglądał na jego tle jak kropeczka. Nie zabrakło też rozmów o nawigacji. Kapitan przyznał, że nawet oni nie mają dostępu do dokładnych map elektronicznych – królują tradycyjne, papierowe mapy wzbogacone o adnotacje z poprzednich dostaw. Tutejsze wody są tak niegościnne, że statki pływają tylko po swoich stałych, sprawdzonych trasach. Arktykę Kanadyjską obsługują dwie firmy – kompania Cédrica posiada cztery statki, które w ciągu krótkiego lata pokonują liczącą kilka tysięcy mil trasę z Montrealu by dowieźć do osad Nunavut wszystko czego potrzebują mieszkańcy.

Życie w osadach Arktyki Kanadyjskiej

Wpłynęliśmy na wody Arktyki Kanadyjskiej w idealnym momencie. Dosłownie deptaliśmy po piętach ustępującemu po zimie pakowi lodowemu. Co prawda to już pierwsze dni sierpnia, ale lato w tej części świata przychodzi strasznie późno i jest bardzo krótkie. Obawialiśmy się, że lód może nie wpuścić nas na wody Cieśniny Hudsona. Patrząc na mapy lodowe wybieraliśmy miejsca, gdzie lodu miało być najmniej. A gdy tam docieraliśmy, okazywało się, że lodu w rzeczywistości jest jeszcze mniej niż w prognozach. Kolejny raz sprawdziło się powiedzenie: “widziałeś mapę lodową czyli niczego nie widziałeś”. Mapy tak naprawdę pokazują nam to, co już było jakiś czas temu.
Jednym z celów naszej wyprawy są odwiedziny w ilu tylko się da osadach inuickich na terytorium Nunavut. Obszar tej prowincji to ponad dwa miliony kilometrów kwadratowych – i na tej ogromnej przestrzeni rozsiane jest dwadzieścia pięć osad, w których mieszka łącznie około trzydziestu tysięcy osób. Jak żyje się na dalekiej północy? Postanowiliśmy dowiedzieć się u źródła.
Pierwszą osadą, do której trafiliśmy, było Kimmirut leżące na północnym brzegu Cieśniny Hudsona. Mieliśmy ogromne szczęście, bo spotkaliśmy Jean Pierra Gouleta – lokalnego managera zajmującego się zarządzaniem chyba tuzinem różnych gałęzi “biznesu” w osadzie. J.P. wyraźnie brakowało towarzystwa – przez niemal dwa dni opowiadał nam o każdym aspekcie życia ich niespełna pięćset osobowej społeczności.
To, co rzuca się w oczy przy pierwszej wizycie w Kimmirut, to mnóstwo biegających wszędzie dzieci. W osadzie mieszka ich ponad 140. Nasz rozmówca śmieje się, że to efekt długich, mroźnych i ciemnych zim. W osadzie jest szkoła, ale dzieciaki chodzą do niej niezbyt chętnie. To problem systemowy – trudno zmotywować inuickie dzieci do nauki, bo w rozumieniu ich rodziców i dziadków zdobycie wykształcenia nie wiąże się z poprawą jakości życia. Zresztą poziom w szkołach jest dużo niższy niż w innych częściach Kanady. Jeśli nauczyciel zbytnio podniesie wymagania – dzieci po prostu przestaną przychodzić na zajęcia. – I co im zrobisz? – J.P. rozkłada ręce.
Po ukończeniu 12 klas w lokalnej szkole uczniowie mają możliwość wyjazdu do Arctic Collage, którego główny kampus mieści się w Iqaluit, stolicy Nunavut. Collage oferuje różne ścieżki edukacji: można zrobić licencjat z pielęgniarstwa, pedagogiki czy zarządzania biznesem, lecz tutejsza młodzież przeważnie wybiera programy edukacji zawodowej. Wybrane kursy kończy mniej niż połowa uczestników – reszta rezygnuje z nauki przed uzyskaniem dyplomu.
A przecież na wyjazd do Iqaluit decydują się tylko nieliczni i najbardziej zdeterminowani. Kimmirut to bardzo zamknięta społeczność i młodzi ludzie, aby wyjechać na studia czy do pracy poza osadę, potrzebują zgody “starszyzny” osady. Ale nawet gdy dostaną taką zgodę, opuszczają społeczność praktycznie bez możliwości powrotu. Usłyszeliśmy, że albo jest się częścią społeczności, albo się wyjeżdża – a o takich co wyjechali, osada po prostu zapomina.
Zresztą wyjechać nie jest łatwo. W osadzie funkcjonuje nieduże lotnisko z szutrowym pasem startowym. J.P. zaproponował nam samochodową przejażdżkę po nim. Ale jak to? Nie będziemy przeszkadzać??
– Ależ skąd! Mamy tu tylko trzy loty w tygodniu. Zresztą to moja firma odpowiada za utrzymanie techniczne pasa. Pojedziemy na… inspekcję.
J.P. nie ukrywa, że czuję się w Kimmirut trochę samotny – jego żona i córka mieszkają w Montrealu. Gdy pytamy jak często się widują, odpowiada, że dwa razy w roku. Loty są tu bardzo drogie Nawet z managerskiej pensji nie może sobie pozwolić na częstsze podróże. A innych możliwości wydostania się z osady praktycznie nie ma. Drogi lądowej po prostu nie ma. Nie kursują też żadne promy, a zaopatrzenie przypływa statkiem tylko trzy razy w roku.
Wracając z lotniska mijamy cmentarz. Proste groby z białymi krzyżami położone są na jednym z niewielu fragmentów gleby. Dowiadujemy się, że pochówki organizowane są tylko latem,a i wtedy groby kopie się tylko na 3-4 stopy – głębiej jest skała. A co, jeśli ktoś umrze zimą? J.P. w odpowiedzi pokazuje nam niebieską chłodnię. Kontener ustawiono tuż przy stacji agregatów zasilających osadę.
– Tu mamy kostnicę. Zwłoki czekają na pogrzeb nieraz i po kilka miesięcy.

Welcome to Canada

– So that would be it… Welcome to Canada and have a great voyage!
I to by było na tyle… Witamy w Kanadzie, życzę wspaniałej podróży! Ton głosy oficera CBSA – kanadyjskiej służby granicznej świadczył o tym, że wypowiedziane zdanie szczerze go cieszyło. Trudno stwierdzić, czy dotarł do niego łoskot lawiny kamieni spadających z serc całej naszej ekipy. Przecież przez długie miesiące wcale nie było pewne, czy nasza wyprawa w ogóle do Kanady wpłynie…
Przez lata procedura wpływania na wody Kanady była znana i stosunkowo prosta: wpłynąć do jednego z setek „port of entry”, zadzwonić pod ogólnokrajowy numer, przedyktować dane paszportowe załogi, poczekać godzinę albo dwie na wizytę przedstawiciela lokalnej policji, który sprawdzi papierowe dokumenty – i na tym sprawa się kończyła. Przynajmniej przed Covid-19.
Gdy wybuchła pandemia, Kanadyjczycy potraktowali ją bardzo poważnie – i bardzo ograniczyli ruch na swoich granicach. Najostrzejsze restrykcje objęły Terytoria Północne, których mieszkańcy byli szczególnie zagrożeni nową chorobą – ze względu na brak zaplecza medycznego w małych osadach. Rządowe rozporządzenie zakazało jakiegokolwiek ruchu jednostek obcych bander na terenie Manitoby i Nunavut – dwóch prowincji otaczających wody Hudson Bay.
Rozporządzenie wygasało z końcem lutego – i wiedząc o tym, zaczęliśmy na poważnie planować naszą wyprawę. Skoro nie będzie zakazu, sprawa miała być prosta – przypłyniemy do któregoś z „ports of entry”, zadzwonimy na znany numer, spotkamy się z lokalnym policjantem i po wypełnieniu kilku formularzy usłyszymy: Welcome to Canada! Rzeczywistość okazała się dużo bardziej skomplikowana…
Co prawda zakaz żeglugi w Arktyce Kanadyjskiej już nie obowiązuje, ale administracja Kanady nadal stanowczo odradza wyprawy w tym rejonie. A jeśli już ktoś chciałby spróbować żeglować na północ od równoleżnika 55N – to musi się zapowiedzieć na kilka miesięcy naprzód. Oczywiście wysłaliśmy taki wniosek do ministerstwa transportu.
I wtedy na długie tygodnie zapadła cisza. Jakiejkolwiek odpowiedzi – brak.
Mijał czas, trzeba było kupować bilety lotnicze i kolejowe przez kanadyjskie pustkowia – a my nie wiedzieliśmy, czy w ogóle wpuszczą nas do Kanady! Co gorsza, nie mieliśmy nawet z kim o naszych planach rozmawiać…
Co dalej? Zrezygnować z odwiedzenia Hudson Bay i zadowolić się eksploracją Północnej Grenlandii? Czy liczyć na łut szczęścia? Za dużo serca włożyliśmy w przygotowania do wyprawy, żeby się poddać – ale na wszelki wypadek wszystkie bilety kupowaliśmy w taryfach flex…
Jednocześnie – skoro oficjalne kanały milczały – szukaliśmy innych możliwości kontaktu z administracją Kanady. Ambasada w Warszawie życzy powodzenia, ale pomóc nie może, sprawa jest w gestii ministerstwa transportu i służby granicznej. W ministerstwie transportu urzędniczka jest współczująca i rozumie nasze zaniepokojenie, ale może powiedzieć jedynie, że odpowiedź na nasz wniosek uzyskamy „in due time” – w stosownym czasie. Urzędnicy służby granicznej w Ottawie są bardzo uprzejmi, ale stanowczy – skoro na liście „ports of entry” nie ma żadnego portu w Nunavut czy Manitobie, to oni zapraszają do przeprowadzenia odprawy w Goose Bay – tylko 700 mil żeglugi na południe (w jedna stronę!)…
W maju rozpoczęliśmy naszą wyprawę – Inatiz wyruszyła z Gdańska, a my wciąż mieliśmy w głowach wielki znak zapytania. Dokąd dopłyniemy? Najwyżej spędzimy całe lato na Grenlandii…
Wreszcie w połowie czerwca, po prawie pięciu miesiącach oczekiwania, przyszła odpowiedź z ministerstwa transportu: Jeśli nadaj jesteście zainteresowani żeglugą w rejonie Arktyki Kanadyjskiej, dostarczcie proszę szczegółowe informacje o planowanej podróży.
Ruszyła lawina pytań: Lista załogi, dane paszportowe, dane rejestracyjne jachtu – to dość oczywiste. Plan rejsu z dokładnością do dnia i godziny – po żeglowaniu w lepszych czasach w Rosyjskiej Arktyce mamy pewną wprawę w jasnowidzeniu i tworzeniu takich dokumentów. Dowód ubezpieczenia jachtu – drobiazg, ale opis doświadczenia załogi w żegludze na wodach polarnych stanowił wyzwanie, bo jak zwięźle opisać to, że od ponad dziesięciu lat włóczymy się po wszystkich zimnych końcach świata? Skończyło się wielką tabelą w Excelu. Informacje o konstrukcji i wyposażeniu jachtu – co najmniej jakbyśmy szykowali się do inspekcji PRS!
Na koniec pytania o szczepienia przeciw Covid: kto, kiedy przyjął którą dawkę – wraz z prośbą o dowody wykonania szczepień i numery seryjne przyjmowanych dawek… Wszyscy oczywiście w pełni zaszczepieni, więc to tylko uciążliwa formalność – i kolejnych kilkadziesiąt dokumentów do przesłania. Ostatecznie skończyło się na przesłaniu 225 różnych dokumentów, które skompletowaliśmy w mniej niż tydzień – uff…
Ku naszemu zaskoczeniu już trzy dni później na mailu czekało oficjalne pismo, w którym ministerstwo transportu Kanady oficjalnie zezwala na przeprowadzenie naszej wyprawy! Zatem wolno nam żeglować po Hudson Bay!
Tylko jak się w tej Kanadzie odprawić? Wycieczka na południe do Goose Bay zupełnie się nam nie uśmiechała. To może zamiast z centralą CBSA w Ottawie – porozmawiać z praktykami? Ludźmi, którzy na co dzień odbierają telefony i odprawiają jachty? W końcu jak nie drzwiami to oknem…
Pani oficer, która odebrała telefon była zaskoczona, ale dużo mniej kategoryczna niż koledzy z centrali. Po konsultacji z szefem poprosiła, aby opisać naszą prośbę w mailu. Oczywiście – na wszelki wypadek od razu dołączyliśmy pozwolenie z ministerstwa transportu…
Znów posypały się pytania o dane załogi, jachtu, szczepienia przeciw Covid – tym razem uzupełnione o pytania o to, czy na pokładzie jest broń i kto ile gotówki będzie przewoził. Na wszystkie odpowiadaliśmy cierpliwie, ale z coraz większym niepokojem – bo wciąż nie powiedziano nam, czy będziemy mogli odprawić się na północy…
Wreszcie 20 lipca zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się Nicolas, starszy rangą oficer CBSA, który został przypisany do opieki nad naszą sprawą. Potwierdził wszystkie informacje z przesłanych dokumentów i stwierdził: – To kiedy ruszacie z Grenlandii do Kanady? Za cztery dni? Ok, to zadzwońcie tak na 24h przed wejściem na wody Nunavut, bezpośrednio do mnie, na ten numer.
Zadzwoniliśmy. Kiedy Nicolas zadał już wszystkie wymagane procedurą odprawy granicznej pytania, powiedział tylko:
– So that would be it… Welcome to Canada and have a great voyage!
Inatiz dokonała odprawy granicznej – mailem i jest pierwszym od trzech lat małym jachtem, który pojawi się na wodach Hudson Bay!
Później już w swobodnej rozmowie Nicolas przyznał, że trafiliśmy w proceduralne limbo:
– Stare przepisy sprzed pandemii nie zostały przywrócone, nowe – dopiero powstają. Zaczęliśmy od dużych statków komercyjnych, gdybyście byli cruiserem z tysiącem turystów – byłoby łatwiej…
Cała historia kosztowała nas mnóstwo nerwów i dosłownie nieprzespanych nocy. Aż trudno uwierzyć, że tak dobrze się skończyła – a może raczej: dopiero zaczyna
Na początek naszej przygody z Arktyką Kanadyjską Maciek wybrał odwiedziny w Zatoce Frobishera. Duży skok pływu i towarzyszące mu prądy morskie powodują wymianę ogromnych mas wody – dzięki czemu foki mają idealne warunki łapania ryb. A tam gdzie foki, będą też niedźwiedzie polarne. Naszą załogę postanowiła przywitać w Kanadzie niedźwiedzia mama z dwojgiem dzieci. Obrzuciła jacht z daleka badawczym spojrzenie, ale że nie przypominał foki – odpłynęła zająć się swoimi sprawami. My liczymy na więcej takich spotkań – w końcu niedźwiedzie stanowią 1/3 populacji Nunavut – pozostali mieszkańcy to ludzie.

Grenlandia od kuchni

W ekipie Lodowych Krain już dawno przyzwyczailiśmy się, że nasz kapitan Maciek nie gustuje w konserwowym jedzeniu. Ciekawość świata połączona z wrodzonym szczęściem sprawiają, że zaopatruje wyprawy w lokalne – często oryginalne – produkty spożywcze. Od kilku tygodni zasypuje nas zdjęciami a to mięsa z foki, a to z wieloryba. Naliczyliśmy też co najmniej pięć rodzajów ryb. A w końcu doczekaliśmy się obszernej releacji kulinarnej z Grenlandii. Poczytajcie, co opowiada:
Społeczność Grenlandii to tak naprawdę dwa niemal rozłaczne zbiory: Grenlandczycy i Dunowie – jak mówią tu na wszystkich białych mieszkańców. Obie grupy żyją na jednej wyspie – ale zupełnie osobno. Rozmawiałem z wieloma osobami mieszkającymi tu od lat. Ich opowieści mocno mnie zdziwiły. Pracujący w Nuuk Polacy opowiadają, że nawet w jednej brygadzie budowlanej Dunowie witają się tylko ze swoimi. Podobnie Grenlandczycy. Mają osobne szatnie, przerwy śniadaniowe też zawsze spędzają osobno. Na początku – z powodu jasnej karnacji – Polacy zostali przypisani do dunskiej społeczności. Jednak gdy zauważono, że z sympatią odnoszą się do Grenlandczyków i spedzaja z nimi przerwy kawowe, duńscy koledzy przestali ich zauważać, rozmawiać czy nawet się z nimi witać.
Podobnie jest z kuchnią – jest kuchnia duńska i jedzenie grenlandzkie, które również się nie spotykają. Praktycznie całe zaopatrzenie sklepów spożywczych przypływa na wyspę duńskimi statkami – przez co królują produkty mrożone. Nie wszystko jest dostępne przez cały rok, a z powodu opóźnień w transporcie często brakuje warzyw lub owoców. Zeszłej zimy nawet w stolicy Grenlandii Nuuk przez kilka tygodni nie dało się kupić ziemniaków, a kiedy w końcu dopłynęły, cena podskoczyła prawie dwukrotnie. Przy takim systemie dostaw trudno o zdrową kuchnię. Podobno hitem na wyspie jest mrożona pizza. W knajpkach i restauracjach w menu dominują hot dogi i hamburgery,a o kuchnię azjatycką atwiej niż o produkty lokalne.
Równolegle do sieci sklepów działa społeczność grenlandzkich łowców. Polują lub łowią, a następnie sprzedają to, co danego dnia nawinęło się pod muszkę lub na haczyk. W każdej osadzie czy miasteczku funkcjonuje małe targowisko – zadaszone i częściowo obudowane ścianami, żeby osłonić handlujących przed tutejszą pogodą. Tam lokalni łowcy sprzedają swój towar. Pytając o godziny otwarcia usłyszałem: Zazwyczaj otwieramy około 9:00 i jesteśmy tu… aż sprzedamy to, co upolowaliśmy. Kiedy polowanie się opóźni to otwieramy – później. A kiedy na polowanie nie ma pogody, to nie otwieramy wcale 😀
Podobne zasady rządzą dostępnym asortymentem: W Kangamiiut do wyboru był dorsz i łosoś. Pytając o wieloryba usłyszeliśmy, że był… dwa tygodnie temu. W Aasiat rano były tylko foki – różne partie mięsa, podrobów i tłuszczu, lecz gatunek jeden. Po południu przypłynęła motorówka i w ofercie pojawiły się zębacze. Dokładnie 8 sztuk. Bardzo szybko pojawili się kupujący. Skąd wiedzieli kiedy myśliwy wróci z wypatroszonymi rybami? To proste, przecież działa tu bardzo sprawna poczta pantoflowa. W końcu prawie wszyscy są jakoś skoligaceni i przecież mają internet 😀
Nawet w Nuuk, które ma ponad 17 tysięcy mieszkańców, znajduje się takie targowisko. Stanowi osobliwy kontrast ze stojacymi w pobliżu nowoczesnymi blokami. Tu na stoisku pojawił się nawet minkee whale.
Widać wyraźnie, że społeczność grenlandzkich łowców jest doskonale zorganizowana. Polowania organizowane są na mała skalę, tak by całą zdobycz można było szybko sprzedać – i spożytkować na potrzeby społeczności. Obowiązują także urzędowe ceny towarów: kilogram dorsza kosztuje 30 koron, kilogramowa porcja zębacza czy foki to wydatek 50 koron. 60 koron za kilogram stekowego mięsa z wieloryba to prawdziwa okazja. Lokalne rynki oferują praktycznie tylko mięso i ryby. Z warzyw dwa razy widziałem świeży rabarbar. Całą resztę trzeba kupić w sklepie – przywiezioną z Danii.
Buszując po targowiskach udało mi się kupić jeszcze halibuta i karmazyna. Od grenlandzkiej załogi kutra w prezencie dostaliśmy gigantyczne kraby… Na monotonię diety, załogi zdecydowanie nie mogą narzekać. Ale żeby spróbować tutejszej kuchni, zamiast szukać lokalnej gastronomii, trzeba było zaprzyjaźnić się z własnym kambuzem.