Nunavut to 25 osad rozsianych na olbrzymim obszarze. Największa z nich liczy kilka tysięcy osób, najmniejsze zaledwie kilkadziesiąt. Łączy je totalne odizolowanie od świata. Nie istnieje ani jedna droga, która łączyłaby choćby dwie z nich. Cały transport odbywa się drogą powietrzną, a zaopatrzenie przypływa statkami w czasie krótkiego lata. Mieliśmy szczęście – zobaczyliśmy jak do jednej z osad przypływa pierwszy w tym roku “supplier”. Było to początkiem sierpnia, ledwo dwa tygodnie po tym jak lody puściły. Statek o długości niemal 140 metrów zatrzymał się na kotwicy kilka mil od osady. Na bliższe podejście nie pozwalała skalista linia brzegowa oraz płycizny. Własnym dźwigiem statek zwodował dwa małe holowniki oraz dwa zestawy barek. Barki pchane czerwonymi holownikami zaczęły rytmicznie kursować między statkiem a plażą. Po dobiciu do brzegu zbudowano szybko rampę wyładowczą i kontenery z zaopatrzeniem zaczęły wypełniać plażę. Cała operacja była precyzyjnie wyliczona by trafić w odpowiednią fazę przypływu. Skok pływu wynosił tego dnia ponad dziewięć metrów, a plaża była dostępna wyłącznie podczas wysokiej wody.
Pierwszy na plażę wyjechał kontener z napisem OFFICE. Zaraz po nim przewoźny agregat prądotwórczy. Wytłumaczono nam, że rozładunek potrafi zająć nawet kilka dni, a że pogoda bywa kapryśna, muszą mieć miejsce schronienia, odpoczynku oraz punkt wydawania przesyłek. Gdy woda zaczęła opadać barki wycofały się do burty statku, a mniejsze sztaplarki zaczęły rozładunek kontenerów. Wtedy w okolicach biura zaczęły pojawiać się samochody mieszkańców czekających na zamówione towary. Mimo, że był środek nocy, odbiór towarów szedł pełną parą. Tutaj to pora wysokiej wody wyznacza godziny pracy. Manager lokalnego sklepu opowiedział nam potem, że musiał wypłacić pracownikom dodatek za pracę w nocy – karton puszek coca-coli dla każdego. Większość odbierających zamówienia była bardzo zadowolona – czekali na rzeczy często po kilka miesięcy. Jednak byli też rozczarowani klienci, których zamówienia nie przypłynęły. Trudno się dziwić ich rozgoryczeniu – taki statek pojawia się w ich osadzie tylko trzy razy w roku: w sierpniu, we wrześniu, a ostatni tuż przed nowym lodem – w październiku. Wodą przypływa tu wszystko począwszy od produktów spożywczych, aż po materiały do budowy domu, czy zamówiony dawno temu nowy skuter śnieżny lub samochód. Następnego dnia wybór asortymentu w lokalnym sklepie zaczął stopniowo rosnąć – pojawiły się nawet nieduże ilości warzyw i owoców.
Podczas odwiedzin w kolejnej osadzie spotkaliśmy inny statek zaopatrzeniowy. Jego kapitan, Cédric Goyette, był zdumiony widząc w tych stronach jacht żaglowy. Zaprosił nas na kawę i zwiedzanie statku (część załogi miała nawet okazję zobaczyć jak wygląda załadunek powracających barkami pustych kontenerów). Nasz ponton cumujący do burty 140metrowego statku wyglądał na jego tle jak kropeczka. Nie zabrakło też rozmów o nawigacji. Kapitan przyznał, że nawet oni nie mają dostępu do dokładnych map elektronicznych – królują tradycyjne, papierowe mapy wzbogacone o adnotacje z poprzednich dostaw. Tutejsze wody są tak niegościnne, że statki pływają tylko po swoich stałych, sprawdzonych trasach. Arktykę Kanadyjską obsługują dwie firmy – kompania Cédrica posiada cztery statki, które w ciągu krótkiego lata pokonują liczącą kilka tysięcy mil trasę z Montrealu by dowieźć do osad Nunavut wszystko czego potrzebują mieszkańcy.