„To nie był dobry dzień. Rano nie poznaliśmy Magdalensfiordu. Całą dolinę szczelnie wypełniały nisko wiszące chmury. Od czasu do czasu padał deszcz. Gdzie się podział wczorajszy sielski klimat?? Barometr spadał w zawrotnym tempie. Trzeba było jak najszybciej wypłynąć, nim pogoda popsuje się na dobre.
Popłynęliśmy do Virgohamna. W planie mieliśmy zwiedzanie pozostałości bazy, w której w swój tragiczny lot w stronę bieguna północnego w 1897 roku wyruszył Andree. Chcieliśmy też zdesantować się pontonem na drugą stronę cieśniny, tam gdzie znajdują się pozostałości Smeerenburga. Na początku XVII wieku zbudowano tu największą osadę wielorybniczą. W okresie swojego rozkwitu w Smeerenburgu mieszkało ponad 1200 osób – był kościół, piekarnie oraz wszystko co niezbędne do obsługi prawie stu statków wielorybniczych, polujących na północ od Spitsbergenu. Do dziś ocalały tylko fundamenty kilku budynków i.. kości wielorybów.
Niestety pogoda miała dla nas inne plany. Barometr opadł już o ponad dwadzieścia kresek i to w ciągu niespełna dwunastu godzin. Będzie wiało. I to mocno. Już gdy wpływaliśmy do zatoki, wiatr mocno gwizdał w takielunku – i dopiero się rozkręcał. Znaleźliśmy w miarę osłonięty kawałek zatoki z głębokością idealną do kotwiczenia, czyli ciut ponad 6 metrów. Dla pewności rzuciliśmy 50 metrów łańcucha – w połączeniu z masywną, sześćdziesięciokilową kotwicą powinny zapewnić nam bezpieczny postój.
Po obiedzie gwizdnęło na dobre. Wiatr ślizgał się po kamienistych zboczach wyspy i co chwila atakował z innej strony. Raz dmuchał wprost z południowego zbocza, po chwili robi sobie rynnę z doliny i, szarpiąc jachtem, dął ze wschodu. Ale najniebezpieczniejsze były zachodnie podmuchy, bo spychały nam rufę na ostre zęby skalistej wysepki. Jacht tańczył na kotwicy, a kolejni wachtowi dzielnie trwali na posterunku na dziobie, pilnując czy kotwica trzyma. Zmieniali się co godzina, bo w zimnym wietrze trudno byłoby wytrzymać choć pięć minut dłużej. A pilnować trzeba było, bo tylko to dawało szanse na odpalenie sinika i uniknięcie wyrzucenia na brzeg.
I to właśnie uratowało nam życie. Siedzieliśmy w mesie i graliśmy w karty, na zewnątrz wiatr wył coraz głośniej. Co jakiś czas przychodził mocniejszy szkwał i czuliśmy, jak jacht szarpie się na łańcuchu kotwicznym. Zazwyczaj podmuch trwał tylko kilka sekund, a potem trochę odpuszczał. Ale za którymś razem przyszedł szkwał, który trwał, i trwał.. aż w pewnym momencie przebiło się przez to wycie wołanie Mariusza. Biegiem ruszyłem przez kambuz. Wystarczył rzut oka na komputer i było jasne, że wleczemy kotwice – i dryfujemy na skały.
Silnik odpalił od razu, bez żadnego kapryszenia. Wrzuciłem bieg do przodu i.. nic się nie wydarzyło. No tak, olej w przekładni musi się najpierw zagrzać… Tu, w wodzie o temperaturze zera stopni zajmuje to dłuższą chwilę. Na dziobie chłopaki powoli, ręcznie wybierają łańcuch kotwiczny. Jacht powoli odsuwa się od skał. Czyżby kotwica znów złapała..? Kolejny szkwał zdmuchnął ten optymizm. Skały za rufą po prostu rosły w oczach.
I w tym momencie dało się słyszeć miarowe skrzypienie przekładni. Jacht powoli, jakby otrząsając się z lodowatego snu ruszył do przodu. Metr po metrze. Niewiele brakowało.
Kotwica wyszła z wody z olbrzymim pękiem wodorostów. A my ruszyliśmy szukać nowego kotwicowiska bardziej osłoniętego od wiatru – który zmów zmienił kierunek na zachodni.”