Maciek Sodkiewicz o starcie V etapu

DSC_0317 600pxNiewątpliwą korzyścią z wizyty Barlovento w Longyearbyen (nie licząc możliwości wygodnego podmienienia załogi 😉 ) było to, że kpt. Maciek Sodkiewicz na krótką chwilę uzyskał dostęp do internetu… Odwiedziny na stronie naszej wyprawy chyba nieco zmotywowały go do pisania – bo dziś otrzymaliśmy pierwszą solidną korespondencję…

23 sierpnia

Rejs zaczął się jak zwykle. Przylot załogi w piątek po południu, próba upchnięcia ogromnej sterty bagaży we wnętrzu jachtu. Jak zwykle radosny chaos… Tym razem o tyle ciekawszy, że załoga musiała przepakować bagaże na lotnisku w Oslo, tak by żadna torba nie ważyła więcej niż 20 kilogramów. Zaczęło się wiec wypakowywanie grubych ciuchów, czekanów, raków, suchych kombinezonów… Gdzieś miedzy tym wszystkim znalazło się ponad 30 kilogramów polskich wędlin i serów, składane baniaki na wodę, filtry do silnika i kawa do ekspresu.

Resztę zaopatrzenia przez kilka kolejnych godzin radośnie zgarnialiśmy z polek jedynego w Longyearbyen sklepu spożywczego. To całkiem fajna zabawa: spróbować wejść do jednego sklepu i wynieść wszystko, co będzie potrzebne na kolejne trzy tygodnie… Nam się nie udało – w sobotę rano trzeba było jeszcze dokupić kilka drobiazgów.
Trudniejsze niż same robienie zakupów jest poukładanie tego na jachcie tak, by przetrwało trzy tygodnie – i żeby każdy wiedział, co jest gdzie. A było tego sporo: 50 chlebów, 30 litrów mleka, 20 kilo ziemniaków, 10 kilo maki, nieliczone puszki i słoiki. Wszystkiego – 7 pełnych sklepowych wózków!

W trakcie gdy ludziki w czerwonych kurtkach uwijały się pomiędzy sklepowymi regałami, ja walczyłem z …. czasem.
Aby żeglować po wodach Svalbardu potrzebne jest pozwolenie Sysselmanna – czyli tutejszego gubernatora. Wystąpiliśmy o nie już kilka miesięcy temu, więc teraz powinna wystarczyć krótka wizyta w biurze. Tymczasem okazuje się, że miła pani zagubiła gdzieś maila z naszą polisą! Brakuje jej także numeru naszej pławy alarmowej EPIRB, typu strzelby i kilku innych detali… Słodkim tonem poprosiła bym przyniósł z jachtu odpowiednie dokumenty. Przez przeszkloną ścianę biura spojrzałem na port – ładny kawałek drogi. Jest piątek, czternasta trzydzieści – za godzinę zacznie się weekend i będziemy musieli stać tu do poniedziałku… Zbiec z górki, dotrzeć na jacht, znaleźć wszystkie dokumenty – to jeszcze wykonalne. Ale wrócić pod górę??? Już wyobrażałem sobie miny załogi, zmuszonej do siedzenia przez 3 dni w miasteczku. Strasznie szkoda tych 3 dni…

A może by tak… Zapytałem miłą panią, czy mogę to dosłać mailem. Zgodziła się bez wahania i podała adres mailowy. Większość to drobiazgi, ale musimy udowodnić, że mamy ubezpieczenie obejmujące akcje ratownicze z użyciem śmigłowca. Zadzwoniłem do Ewy i poprosiłem o polisę oraz warunki ubezpieczenia. Będzie dobrze, na szczęście ma komputer pod ręką, zaraz wszystko prześle.

Ale… mijały cenne minuty, a ja wciąż czekałem, aż dziewczyna zaprosi mnie po odbiór zezwolenia – w końcu ile może trwać wydrukowanie strony A4 i podbicie pod nią pieczątki?? W momencie, gdy zaczynałem się już na dobre niecierpliwić, zadzwoniła Ewa: Mail odbił się od skrzynki i wrócił z informacją: „Jeg er ikke på kontoret, men er tilbake 26. august„. Autorespoder? Wracam w poniedziałek..? Co jest grane??

Sorry, to mail koleżanki, faktycznie jej dziś nie ma… – beztroski uśmiech dziewczyny za biurkiem był po prostu obezwładniający – Wyślijcie w takim razie wszystko na ogólnego maila.

Piętnasta trzynaście… Kolejnych kilku minut, które dla mnie były wiecznością, i pytanie:

Przepraszam ale z jakiego maila to wysłaliście? Nie mogę znaleźć…

No to pomieszkamy troszkę w Longer – pomyślałem… Jak skutecznie przeliterować Norweżce polski adres: wyprawa@lodowe-krainy.pl? Na kolejna wyprawę trzeba chyba założyć jakiś brzmiący po angielsku adres email… Trzeba było jakoś ratować sytuację, więc spytałem czy mogę na moment usiąść do jej komputera – no i mail się odnalazł.
O piętnastej trzydzieści opuściłem biuro ściskając w garści nasze pozwolenie 🙂

Przed wypłynięciem czekał nas jeszcze jeden punkt przygotowań – ćwiczenia ze strzelania.
Strzelnica tutaj jest mocno nietypowa (jak chyba wszystko na Spitsbergenie): Wyjeżdżasz taksówka do kotlinki w dolinie za lotniskiem. Oznajmiasz światu, że będzie strzelanie, wciągając na maszt czerwona flagę, ustawiasz sobie tarcze – i już możesz strzelać do woli. Oczywiście broń i naboje trzeba przynieść swoje. Na koniec łuski lądują w jednej z ogromnych, dwustulitrowych beczek, a do skarbonki powinien trafić drobny datek za korzystanie z infrastruktury.

Dla części załogi był to pierwszy kontakt z bronią myśliwską, zresztą wszyscy podeszli do ćwiczeń niezwykle poważnie. Nasza grenlandzka strzelba spisuje się genialnie. Jest bardzo celna i ma niewielki odrzut. Tylko niektórzy wciąż w trakcie strzelania odruchowo zamykają oczy…