Kiedy najlepiej dotrzeć na Grenlandię? Oczywiście w święto narodowe!
Po przeczekiwaniu sztormowej pogody na Wyspach Owczych i pośpiesznej wymianie załogi w Reykjaviku żegluga w kierunku Grenlandii miała być już miła i spokojna – a okazała się całkiem emocjonującym lawirowaniem między głębokimi niżami, mgłą i polami lodowymi szczelnie otulającymi całą południowy koniec tej arktycznej wyspy.
Załoga 3 etapu zostawiła za rufą ponad 1000 mil i dziewięć dni żeglugi nim w końcu Inatiz dotarła do brzegów Grenlandii – w zacisznym porcie Paamiut. Ale za to jakie czekało na nas powitanie! Trafiliśmy do osady w dniu święta narodowego Grenlandii – ustanowionego w najdłuższy dzień roku, by uczcić tak cenne w Arktyce światło i początek lata przyjaznego ludziom lata. Jeszcze nim na dobre podaliśmy cumy, już przyjmujący nas do burty swojego kutra rybacy zaprosili nas do wspólnego świętowania.
Jak się świętuje na Grenlandii? Przede wszystkim: elastycznie. Ponieważ pogoda okazała się mało letnia (mówiąc wprost – lało), pani burmistrz osady zdecydowała o przeniesieniu festynu z udekorowanego grenlandzkimi flagami centralnego placu osady do hali sportowej.
Po drugie: wspólnie. W szybkie przenosiny nagłośnienia, grilli i stołów zaangażowali się po prostu wszyscy. Grille ktoś przewiózł wózkiem widłowym, głośniki przejechały pickupem lokalnej firmy budowanej, a nawet demonstracyjnie zblazowane nastolatki pomagały przenosić ławki
Po trzecie: tradycyjnie. Dla Inuitów, również tych żyjących na Grenlandii świętowanie nieodłącznie związane jest z dzieleniem się jedzeniem z całą społecznością. Dlatego food sharing był chyba najważniejszym punktem programu. Serwowano grillowaną fokę, gotowanego woła piżmowego, oraz wieloryba w dwóch postaciach: z grilla oraz w postaci plastrów odcinanych z mrożonej bryły mięsa – coś a la carpaccio Jedzenia nie mogło zabraknąć, więc gdy przygotowane zapasy się przerzedziły, pewna starsza pani po prostu przyniosła z domu kolejną fokę, podzieliła ją na miejscu i po prostu dorzuciła na grilla.
Po czwarte: z szacunkiem dla duchów natury. Co prawda w Paamiut stoi jeden z najstarszych kościołów na Grenlandii, a misjonarze pojawiali się tu od końca XVIII wieku, wszyscy wiedzą, że złe duchy trzeba odstraszyć nim zacznie się świętować. Było to zadaniem poprzebieranych za czarne, straszliwe stwory dzieci – które swoją rolę traktowały śmiertelnie poważnie.
Po piąte: różnorodnie. wszyscy bawili się równie dobrze przy tradycyjnej muzyce akordeonu wykonywanej przez starszego już wiekiem Kaia Olsena (dowiedzieliśmy się później, że ma status Grenlandzkiego folkowego celebryty), jak i ostrym rocku wykonywanym przez rodzinną kapelę
Wreszcie: grając w piłkę. Na koniec festynu, mimo wciąż padającego deszczu,na boisko wyległa chyba połowa osady, zawodników było znacznie więcej niż 22, a podział na drużyny mocno symboliczny. Ale Emocji i pięknych goli nie brakło!
…uff, działo się… a to tylko początek grenlandzkich emocji