Grenlandzkie urodziny

Zatrzymaliśmy się na chwilę w niedużej osadzie Ukkusissat. Piękny lipcowy dzień i licząca raptem sto osób osada tętniła życiem. Większość zajęć skupiała się wokół łodzi lecz nie brakowało też osób, które po prostu wystawiły twarze do słońca robiąc po prostu NIC 😃 My w sumie też robiliśmy nic – ot, spacerowaliśmy pomiędzy domami…

Aż w jednej chwili zostaliśmy gośćmi na urodzinach! Tak po prostu: z jednego z kolorowych domków wyszła gospodyni i zgarnęła naszą gromadkę, tłumacząc, że musimy być gośćmi na jej urodzinach.

Jak wyglądają grenlandzkie urodziny? Przygotowujesz dużo, ale naprawdę dużo jedzenia – a następnie zapraszasz dosłownie wszystkich. Goście przychodzą i wchodzą kiedy chcą, niektórzy wracają kilka razy w ciągu dnia. Im więcej osób się przewinie, tym lepsze urodziny. Wszyscy jedzą na stojąco, z papierowych je talerzyków i sami się obsługują: Nikt nikogo nie namawia do dokładki, ale jeść można do woli. Ba, nawet zabrać trochę ze sobą.! A najedzeni goście po prostu wychodzą – nikogo się nie żegna i nie odprowadza do drzwi.

Serwowane potrawy można podzielić na dwie grupy: Stół w przedpokoju oraz sąsiednią zamrażarkę zajmowały lokalne specjały. Królował oczywiście Maktaq czyli surowa skóra z wieloryba (najchętniej narwala albo biełuchy) wraz z warstwą tłuszczu. To dla ludzi północy nie tylko rarytas lecz także cenne źródło witamin oraz mikroelementów. Tuż obok dumnie prezentowały się ogon narwala, suszony wieloryb i suszona ryba. Jedynym daniem pieczonym było mięso woła piżmowego które i tak podawane było na zimno 😃
Ale najciekawsze były dwie nietypowe jak na te Grenlandię potrawy: Pierwszą było sushi… tak, z maktaqiem, a drugą sałatka ryżowa z krewetkami – i oczywiście maktaqiem. Gospodyni wyjaśniła, że w zeszłym roku podróżowała po Azji i to jej próba połączenia lokalnej tradycji z kuchniami świata. Trzeba przyznać że zestawienie smaków było dość intryujące 😉

Zupełnie inne doznania smakowe oferował drugi stół, który wprost uginał się od ciast. I ten cieszył się największym powodzeniem. Wszak wieloryba czy rybę jada się tu codziennie – a ciasto jest tylko od święta.

Ruszając naprzeciw przygodzie

Zaokrętowanie załogi udało się całkiem sprawnie. Skontaktowaliśmy się z kapitanem portu. Zapewniliśmy go, że szanujemy nowe prawo. Nie bedziemy próbować zostawać przy nabrzeżu na noc. Nie będziemy tu krążyć w okolicy i wymieniać załóg co kilka dni. Jesteśmy tu tylko po to by zaprowiantować jacht wypływający na Przejście Północno-Zachodnie. W tym momencie uśmiechnął się, popatrzył w grafik zajętości nabrzeża i powiedział, że oczywiście pomoże. Dostałem pozwolenie na postój przez 5 godzin!!

Wpłynąłem planowo, udało się nawet zatankować wodę. Później na przemian patrzyłem w niebo i na telefon. Przylecą? Nie przylecą? Zegar tykał a samolotu na niebie wciąż nie było widać. Lot miał być po 13stej więc poranna mgła nie powinna być przeszkodą. W końcu usłyszałem dźwięk silników. Nadlatują…

Zameldowali się na jachcie po 14. Nawet nie wnosiliśmy bagaży do środka. Opuściliśmy je tylko na pokład rufowy. Teraz do zadań. Karolina, Maciek i Marek – zakupy spożywcze. Ola i Kacper zakupy papierowo techniczne. Andrzej wymiana butli z gazem…
Minęło kolejne półtora godziny. Przy jachcie wyrosły sterty kartonów z świeżym prowiantem. A wraz z nimi – celnicy. Odprawa przebiegła sprawnie. Kontrola dokumentów. Kilka pytań i szeroki uśmiech na wieść, że płyniemy aż na Alaskę. Na koniec uścisk dłoni i życzenia spokojnego morza. Przydadzą się.

Spojrzałem na zegarek. Dochodziła 17:00. Wyznaczony czas właśnie upłynął. Trudno, ształowanie zrobimy w morzu. Sprawnie przestawiliśmy się do keji paliwowej. O 18:00 byliśmy już w drodze pomiędzy labiryntem gór lodowych. Zmęczeni, ale w komplecie. Zaprowiantowani i zatankowani wodą oraz paliwem 😃

Kotwicowisko wśród lodu

Wyprawy planuje się całkiem prosto. Siada się przy kominku, rozkłada mapy i zaczyna wyobrażać sobie miejsca które odwiedzimy. Jeszze trzeba ułożyć to wszystko w harmonogram. Porty wymian załogi, daty…a bogowie patrzą na to z góry uśmiechając się z politowaniem.

Na 31 lipca zaplanowaliśmy rozpoczęcie wyprawy przez North West Passage. Wcześniej miał być mały postój techniczny dla Inatiz – żeby mieć czas przeserwisować mechanizmy, powymieniać olej, posprawdzać wszystko. Zrobić pranie i spokojnie się wyspać. Przez dobę miałem być na jachcie sam.

Tymczasem władze portu w Ilulissat postanowiły zamknąć na stałe port dla jachtów. Zamiast osłoniętego miejsca do cumowania jachty są odsyłane na kotwicowisko, po którym ogromne lodowe growlery przetaczają się w lewo i prawo gnane prądami przypływu. Dopóki jest kompletna załoga, jeszcze da się żyć. Ciepło ubrani wachtowi uzbrojeni w czterometrowe tyczki lodowe bronią bronią jachtu odpychając bryły lodu na boki. Czasem lód waży więcej niż 40 ton naszego jachtu. Wtedy odpychają jacht od lodu 😃 Ważne by growler nie powiesił się na łańcuchu kotwicznym bo mógłby go zerwać…

Gorzej, gdy na jachcie zostałem sam. Ciężko jest jednocześnie pilnować jachtu, spać i jeszcze coś zrobić. Dobrze, że mamy kominek, zamkniętą sterówkę – i że udało się uruchomić kamerę na maszcie. Po kilku godzinach wypracowałem sobie względnie efektywny rytm: 10 min pracy, wyjscie z maszynowni, żeby spojrzeć na kamerę, kolejne 10 min pracy, spojrzenie na kamerę, odepchnięcie growlera, dorzucenie opału do kominka, 10 min pracy… i tak w kółko.

W nocy na kotwicowisku zapadła taka cisza, że przez burtę słychać było dzwięki topiącego się lodu. Tylko co jakiś czas coś uderzało burtę któregoś z jachtów. Wtedy zrywały się odgłosy pośpiesznych kroków, w ruch szły metalowe tyczki. Każdy z sześciu zakotwiczonych tu jachtów walczył w totalnej ciszy. Na szczęście wiatru prawie nie było. Nawet podczas flauty, zabawa z lodem dała mi w kość. Wolę nie myśleć, co byłoby przy sztormowej pogodzie.

(Nie taki) bezpieczny port

W Grenlandzkich osadach nie ma pomostów ani nawet nabrzeży dla jachtów. Chcąc zacumować należy porozumieć się z lokalnymi rybakami. Zazwyczaj są życzliwi lecz pojawia się bariera językowa. Nikt z nas nie mówi po Grenlandzku a dla nich angielski jest dopiero trzecim językiem.

Nawet kiedy uda się porozumieć to odpowiedź na pytanie, kiedy planują wypłynąć brzmi ” nie wiem” Trudno się dziwić. Trwa dzień polarny i słońce nie zachodzi. Nie muszą więc żyć według zegarka. Pora wejścia na połów jest wtedy gdy mgła się podniesie, albo gdy zacznie się odpływ. Pora wyjścia w morze jest…kiedy jest. Dlatego zawsze na jachcie trzymamy wachty portowe aby byc gotowi przecumować Inatiza i umożliwić rybakom manewry.
I ta czujność uratowała nam życie.

Kilka dni temu stojąc w malowniczej osadzie Umaannaq staliśmy związani w tratwę. Ustaliliśmy z rybakami, że wypływają dopiero nastepnego dnia, po południu. Cumowaliśmy pomiedzy kutrami. Czuliśmy się bardzo bezpiecznie. Jednak na wszelki wypadek całą noc kolejne wachty czuwały.
Nad ranem pojawił się gwałtowny wiatr od lodowca. W ciągu kilku chwil z totalnej ciszy urósł do siły sztormu. Kutry od razu zaczęły wypływać w morze. Podczas manewrów jednego z nich pękła cuma rufowa pierwszej jednostki od brzegu i cała tratwa dosłownie w moment obróciła się o 90 stopni.

Ze snu wyrwał mnie krzyk Roberta. Wybiegłem do sterówki odruchowo uruchamiając silnik. Na pokładzie zobaczyłem, że do skał przed dziobem zostało już tak niewiele, że Robert próbuje odepchnąć nas od nich tyczką lodową. Dałem wsteczny, pomogłem trochę strumieniem. Sąsiedni szyper pomachał mi ze sterówki – robiąc silnikiem dokładnie to samo. Jednostki powoli zaczęly się cofać. Na wiatromierzu było 27 węzłów.

Dopiero wtedy poczułem jak lodowaty jest ten wiatr. Stałem boso i tylko w bieliźnie termicznej. Pojawiła się reszta naszej załogi. Podaliśmy swoją cumę rufową na ląd. Byliśmy bezpieczni. Wreszcie można było się ubrać. Ale i to w biegu bo w porcie już budowała się spora fala. Najwyższy czas wyjść w morze.

Na północ! Tam musi być jakaś – kopalnia…

Żeglując wzdłuż zachodniego wybrzeża, na północ od zatoki Disko, Maciek zakotwiczył naszą pomarańczową dziewczynę na przeciw porzuconej osady, w której do 1972 roku działała jedyna na Grenlandii kopalnia węgla kamiennego. Qullissat, bo tak nazywa się to miejsce, miało całkiem niesamowitą historię – i powstania, i opuszczenia przez ludzi!
Większość osad na Grenlandii powstawała albo wokół tradycyjnych obozowisk Inuitów, w miejscach gdzie było łatwo polować lub łowić ryby, albo w dobrze osłoniętych zatokach fiordów, gdzie statki duńskich kolonizatorów mogły bezpiecznie schronić się przed wymagającą arktyczną pogodą.
Jednak Qullissat powstało w 1924r od razu jako przemyślany projekt rządu w Kopenhadze – kopalnia i obsługująca ją osada miały być sztandarowym dowodem na to, że na Grenladnii da się stworzyć „nowoczesną kolonię”, której gospodarka będzie oparta nie na pozyskiwaniu skór, tranu czy ryb – ale na przemyśle zapewniającym pracę autochtonicznym mieszkańcom.
Początkowo projekt okazał się sukcesem: Stosunkowo łatwo dostępne pokłady węgla można było skutecznie wydobywać prostymi technikami, Inuici chętnie podejmowali pracę, przybywając do osady całymi rodzinami, a duńskie władze zapewniały nowoczesne – jak na tamte czasy i rejon – domy i infrastrukturę. W efekcie w latach 30tych XXw kopalniane miasteczko było najszybciej rosnącą społecznością na całej Grenlandii.
Gdy wybuchła II wojna światowa i Dania została zajęta przez hitlerowskie Niemcy, Qullissat tylko zyskało na znaczeniu: jedyna kopalnia węgla na Grenlandii podwoiła wydobycie i pozwoliła mieszkańcom wyspy uniezależnić się od dostaw z zewnątrz. I to mimo, że praca odbywała się bez pomocy maszyn, a sztolnie nie miały nawet elektrycznego oświetlenia.
Podczas gdy warunki pracy w kopalni były prymitywne, w osadzie żyło się raczej wygodnie i nowocześnie: w 1943 roku powstało kino, dwa lata później otwarto dobrze wyposażony szpital, który miał służyć społeczności całego regionu. W domach zainstalowano połączone z bojlerami kaloryfery.
Jednak gdy opadła euforia po zakończeniu wojny, perspektywy dla kopalni i osady stały się mniej różowe: Górnicy grozili strajkiem, bo wciąż nie zapewniano im nowoczesnych narzędzi, jednocześnie śrubując planowane wydobycie. Otwierane przez prywatne firmy kopalnie kryolitu proponowały lepsze pensje, co wymusiło podwyżki płac – i sprawiło, że wydobycie węgla stało się deficytowe.
A co chyba najgorsze, zyskujący coraz większą autonomię rząd Grenlandii w strategicznym planie rozwoju wyspy na lata 50te i 60te XXw postanowił, że gospodarka wyspy ma opierać się na rybołówstwie. Wydobycie surowców ma być ograniczane, a kopalnia i osada Qullissat mają zostać zlikwidowane.
Nie bacząc na odgórne decyzje osada kwitła: w 1952 roku liczyła blisko tysiąc mieszkańców i była trzecim co do wielkości miastem Grenlandii. Mistrzostwo Grenlandii w piłce nożnej 1960 zdobyła drużyna Nanok Idraetslag – jedna z kilku, w których grali pracownicy kopalni. W infrastrukturę kopalni wciąż nie inwestowano, więc produkcja balansowała na (lub poniżej) granicy opłacalności, ale mimo to 1966r kopalnia wydobywała już 40 000 ton węgla, a społeczność osady liczyła już ponad 1400 mieszkańców, nie tylko Grenlandczyków i Duńczyków – ale i Szwedów, Norwegów i Szkotów…
Wreszcie w 1968 roku rząd autonomicznej już Grenlandii zorientował się, że plan stopniowego wygaszania osady się nie powiódł – i aby zrealizować uchwaloną blisko 20 lat wcześniej strategię trzeba podjąć drastyczne kroki: Górników zaczęto intensywnie nakłaniać, by przekwalifikowali się na rybaków, mimo że połowy dorsza dramatycznie spadały już od kilku lat. Zakazano remontowania mieszkań i naprawiania infrastruktury – co w ciągu 4 lat nakłoniło do wyprowadzki wszystkich obcokrajowców i około 700 Grenlandczyków.
Wreszcie 4 października 1972 roku ostatecznie zamknięto kopalnię, a pozostałych 500 mieszkańców przymusowo relokowano do innych miejscowości. Jeszcze w tym samym roku opuszczona już osada została sprzedana prywatnemu przedsiębiorcy, który miał ją rozebrać i zlikwidować wszelkie ślady po jej istnieniu.
Na nasze szczęście zatarcie śladów po czasach świetności Qullissat również się nie udało: choć część budynków rozebrano, wciąż wiele znajduje się w całkiem niezłym stanie. Pod szkieletami tuneli osłaniających kiedyś przed arktyczną pogodą wciąż można odnaleźć tory, po których transportowano urobek. W dawnym szpitalu stoją resztki aparatu Roentgena, z którego sprowadzenia w 1946r społeczność była bardzo dumna. Wannę w szpitalnej łaźni starczyłoby w zasadzie umyć…
Prywatne domy, które ocalały są w zaskakująco dobrym stanie – i są zamknięte. Służą za letnie mieszkania dla dzieci i wnuków tych, którzy pięćdziesiąt lat temu zostali stąd wysiedleni. Ich kolorowe ściany w postapokaliptycznym krajobrazie tylko pogłębiają poczucie absurdu historii tej osady.

Żeglarstwo wyprawowe, czyli praca zespołowa

Ile widzi kapitan? wypływając z portu zabiera ze sobą najświeższą prognozę, która daje wiarygodną orientację, co będzie działo się w pogodzie na góra trzy dni naprzód. Potem, z dala od brzegu, zostaje obserwacja barometru i chmur na horyzoncie. Jeśli są nadawane dla danego regionu, można próbować wsłuchiwać się w prognozy nadawane na falach HF, współcześnie można też wznosić modły do wszelkich sił wyższych, by na rozfalowanym oceanie, pod ołowianym niebem, ten czy inny satelitarny serwis meteo pozwolił ściągnąć GRIBa (nie wiedzieć czemu, transmisja zrywa się zazwyczaj na poziomie 90-95% i – najczęściej trzeba zaczynać od nowa…). Na wodach, gdzie grozi spotkanie z górami lodowymi można obserwować też (szczególnie we mgle) temperaturę wody i ekran radaru. I być przygotowanym na wszystko.
Można też mieć zespół brzegowy 🙂 Doświadczonych przyjaciół, którzy będą monitorować wszystkie zmiany modeli pogodowych, ściągną każdą najświeższą mapę lodową, złożą wszystkie informacje w całość – i w jednym satelitarnym SMSie (no czasem trzech 😉 ) zasugerują rozwiązanie zagadki nawigacyjnej, której kapitan wypływając z portu nie by w stanie przewidzieć.
„Przy Grenlandii będzie niż. Ciekawy. Jeśli będziecie na 58 46N 043 20W w pon o 1200 UTC, ale nie szybciej, przepuścisz wiatr przodem”... A jest piątkowe popołudnie, Inatiz żegluje niespiesznie pod pełną genuą w łagodnym baksztagu, a załoga cieszy się pierwszymi od czterech dni przebłyskami słońca. Do wyznaczonego punktu jeszcze 300 mil – więc trzeba przerwać tą sielankę. Ale doświadczenie nasze konsekwentnie uczy, że z brzegu po prostu widać – więcej.
Jak bardzo „więcej” kapitan zazwyczaj dowiaduje się w porcie, gdy zobaczy mapy pogodowe ze swojego przelotu 😉
Podobnie z sytuacją lodową. Ta w okresie topnienia lodu i silnych sztormów zmienia się istotnie nawet z dnia na dzień. Mapa lodowa sprzed 9 dni w momencie dopływania do wybrzeża Grenlandii ma umiarkowaną wartość, ale znów – w naszym projekcie kapitan nigdy nie zostaje sam 🙂
„Nowa mapa lodowa: po poniedziałkowym sztormie: wszystko poniżej Paamiut zabite lodem. Uważaj na jęzor lodu N-S do 60 30N 49 30W”
I nawet jeśli wiatr i dryf nieco przesuną pole lodowe, gdy bryły lodu pojawia się się na rozfalowanym morzu, wiadomo z której strony je omijać. Bo rzeczywistość czasem rozmija się z prognozami, a koniec końców decyzje podejmuje zawsze kapitan. Ale jeśli na bieżąco przekaże na brzeg to co widzi, za chwilę otrzyma lepsze wsparcie.
To wszystko tylko z pozoru wydaje się proste: Trzeba stale pracować razem, budując wzajemne zaufanie, tworząc wspólny język szybkiej i zrozumiałej komunikacji. Na wodzie trzeba umieć przyjmować rady, na lądzie podporządkować rozkład dnia potrzebom kapitana, który żegluje gdzieś na końcu świata, często w innej strefie czasowej. Nasz zespół pracuje razem przez cały czas trwania projektu – bez względu na to, gdzie akurat się znajdujemy. Mocno wierzymy, że dzięki udaje się bezpiecznie realizować śmiałe plany 🙂
..a że czasami któryś z kapitanów powie ekipie na brzegu, że jest skuteczniejsza niż osławiony Pegasus? To tylko taki skutek uboczny 😉

Świętowanie po Grenlandzku

Kiedy najlepiej dotrzeć na Grenlandię? Oczywiście w święto narodowe! 🙂
Po przeczekiwaniu sztormowej pogody na Wyspach Owczych i pośpiesznej wymianie załogi w Reykjaviku żegluga w kierunku Grenlandii miała być już miła i spokojna – a okazała się całkiem emocjonującym lawirowaniem między głębokimi niżami, mgłą i polami lodowymi szczelnie otulającymi całą południowy koniec tej arktycznej wyspy.
Załoga 3 etapu zostawiła za rufą ponad 1000 mil i dziewięć dni żeglugi nim w końcu Inatiz dotarła do brzegów Grenlandii – w zacisznym porcie Paamiut. Ale za to jakie czekało na nas powitanie! Trafiliśmy do osady w dniu święta narodowego Grenlandii – ustanowionego w najdłuższy dzień roku, by uczcić tak cenne w Arktyce światło i początek lata przyjaznego ludziom lata.🌞🌼🌸 Jeszcze nim na dobre podaliśmy cumy, już przyjmujący nas do burty swojego kutra rybacy zaprosili nas do wspólnego świętowania.
Jak się świętuje na Grenlandii? Przede wszystkim: elastycznie. Ponieważ pogoda okazała się mało letnia (mówiąc wprost – lało), pani burmistrz osady zdecydowała o przeniesieniu festynu z udekorowanego grenlandzkimi flagami centralnego placu osady do hali sportowej.
Po drugie: wspólnie. W szybkie przenosiny nagłośnienia, grilli i stołów zaangażowali się po prostu wszyscy. Grille ktoś przewiózł wózkiem widłowym, głośniki przejechały pickupem lokalnej firmy budowanej, a nawet demonstracyjnie zblazowane nastolatki pomagały przenosić ławki 😉
Po trzecie: tradycyjnie. Dla Inuitów, również tych żyjących na Grenlandii świętowanie nieodłącznie związane jest z dzieleniem się jedzeniem z całą społecznością. Dlatego food sharing był chyba najważniejszym punktem programu. Serwowano grillowaną fokę, gotowanego woła piżmowego, oraz wieloryba w dwóch postaciach: z grilla oraz w postaci plastrów odcinanych z mrożonej bryły mięsa – coś a la carpaccio 😉 Jedzenia nie mogło zabraknąć, więc gdy przygotowane zapasy się przerzedziły, pewna starsza pani po prostu przyniosła z domu kolejną fokę, podzieliła ją na miejscu i po prostu dorzuciła na grilla.
Po czwarte: z szacunkiem dla duchów natury. Co prawda w Paamiut stoi jeden z najstarszych kościołów na Grenlandii, a misjonarze pojawiali się tu od końca XVIII wieku, wszyscy wiedzą, że złe duchy trzeba odstraszyć nim zacznie się świętować. Było to zadaniem poprzebieranych za czarne, straszliwe stwory dzieci – które swoją rolę traktowały śmiertelnie poważnie.
Po piąte: różnorodnie. wszyscy bawili się równie dobrze przy tradycyjnej muzyce akordeonu wykonywanej przez starszego już wiekiem Kaia Olsena (dowiedzieliśmy się później, że ma status Grenlandzkiego folkowego celebryty), jak i ostrym rocku wykonywanym przez rodzinną kapelę 😉
Wreszcie: grając w piłkę. Na koniec festynu, mimo wciąż padającego deszczu,na boisko wyległa chyba połowa osady, zawodników było znacznie więcej niż 22, a podział na drużyny mocno symboliczny. Ale Emocji i pięknych goli nie brakło!
…uff, działo się… a to tylko początek grenlandzkich emocji 🙂

Grenlandia od kuchni

W ekipie Lodowych Krain już dawno przyzwyczailiśmy się, że nasz kapitan Maciek nie gustuje w konserwowym jedzeniu. Ciekawość świata połączona z wrodzonym szczęściem sprawiają, że zaopatruje wyprawy w lokalne – często oryginalne – produkty spożywcze. Od kilku tygodni zasypuje nas zdjęciami a to mięsa z foki, a to z wieloryba. Naliczyliśmy też co najmniej pięć rodzajów ryb. A w końcu doczekaliśmy się obszernej releacji kulinarnej z Grenlandii. Poczytajcie, co opowiada:
Społeczność Grenlandii to tak naprawdę dwa niemal rozłaczne zbiory: Grenlandczycy i Dunowie – jak mówią tu na wszystkich białych mieszkańców. Obie grupy żyją na jednej wyspie – ale zupełnie osobno. Rozmawiałem z wieloma osobami mieszkającymi tu od lat. Ich opowieści mocno mnie zdziwiły. Pracujący w Nuuk Polacy opowiadają, że nawet w jednej brygadzie budowlanej Dunowie witają się tylko ze swoimi. Podobnie Grenlandczycy. Mają osobne szatnie, przerwy śniadaniowe też zawsze spędzają osobno. Na początku – z powodu jasnej karnacji – Polacy zostali przypisani do dunskiej społeczności. Jednak gdy zauważono, że z sympatią odnoszą się do Grenlandczyków i spedzaja z nimi przerwy kawowe, duńscy koledzy przestali ich zauważać, rozmawiać czy nawet się z nimi witać.
Podobnie jest z kuchnią – jest kuchnia duńska i jedzenie grenlandzkie, które również się nie spotykają. Praktycznie całe zaopatrzenie sklepów spożywczych przypływa na wyspę duńskimi statkami – przez co królują produkty mrożone. Nie wszystko jest dostępne przez cały rok, a z powodu opóźnień w transporcie często brakuje warzyw lub owoców. Zeszłej zimy nawet w stolicy Grenlandii Nuuk przez kilka tygodni nie dało się kupić ziemniaków, a kiedy w końcu dopłynęły, cena podskoczyła prawie dwukrotnie. Przy takim systemie dostaw trudno o zdrową kuchnię. Podobno hitem na wyspie jest mrożona pizza. W knajpkach i restauracjach w menu dominują hot dogi i hamburgery,a o kuchnię azjatycką atwiej niż o produkty lokalne.
Równolegle do sieci sklepów działa społeczność grenlandzkich łowców. Polują lub łowią, a następnie sprzedają to, co danego dnia nawinęło się pod muszkę lub na haczyk. W każdej osadzie czy miasteczku funkcjonuje małe targowisko – zadaszone i częściowo obudowane ścianami, żeby osłonić handlujących przed tutejszą pogodą. Tam lokalni łowcy sprzedają swój towar. Pytając o godziny otwarcia usłyszałem: Zazwyczaj otwieramy około 9:00 i jesteśmy tu… aż sprzedamy to, co upolowaliśmy. Kiedy polowanie się opóźni to otwieramy – później. A kiedy na polowanie nie ma pogody, to nie otwieramy wcale 😀
Podobne zasady rządzą dostępnym asortymentem: W Kangamiiut do wyboru był dorsz i łosoś. Pytając o wieloryba usłyszeliśmy, że był… dwa tygodnie temu. W Aasiat rano były tylko foki – różne partie mięsa, podrobów i tłuszczu, lecz gatunek jeden. Po południu przypłynęła motorówka i w ofercie pojawiły się zębacze. Dokładnie 8 sztuk. Bardzo szybko pojawili się kupujący. Skąd wiedzieli kiedy myśliwy wróci z wypatroszonymi rybami? To proste, przecież działa tu bardzo sprawna poczta pantoflowa. W końcu prawie wszyscy są jakoś skoligaceni i przecież mają internet 😀
Nawet w Nuuk, które ma ponad 17 tysięcy mieszkańców, znajduje się takie targowisko. Stanowi osobliwy kontrast ze stojacymi w pobliżu nowoczesnymi blokami. Tu na stoisku pojawił się nawet minkee whale.
Widać wyraźnie, że społeczność grenlandzkich łowców jest doskonale zorganizowana. Polowania organizowane są na mała skalę, tak by całą zdobycz można było szybko sprzedać – i spożytkować na potrzeby społeczności. Obowiązują także urzędowe ceny towarów: kilogram dorsza kosztuje 30 koron, kilogramowa porcja zębacza czy foki to wydatek 50 koron. 60 koron za kilogram stekowego mięsa z wieloryba to prawdziwa okazja. Lokalne rynki oferują praktycznie tylko mięso i ryby. Z warzyw dwa razy widziałem świeży rabarbar. Całą resztę trzeba kupić w sklepie – przywiezioną z Danii.
Buszując po targowiskach udało mi się kupić jeszcze halibuta i karmazyna. Od grenlandzkiej załogi kutra w prezencie dostaliśmy gigantyczne kraby… Na monotonię diety, załogi zdecydowanie nie mogą narzekać. Ale żeby spróbować tutejszej kuchni, zamiast szukać lokalnej gastronomii, trzeba było zaprzyjaźnić się z własnym kambuzem.

W Ilulissat – królestwie lodu

Gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy Inatiz, od razu było wiadomo, że to jacht na wody polarne. Był luty, a my siedzieliśmy w mesie przy cieple wesoło trzaskającego w kominku ognia. Zapytaliśmy Chrisa, jej budowniczego i pierwszego właściciela, dlaczego wybrał kominek właśnie na drewno? – Pomyślałem, że drewno jest dostępne wszedzie na świecie – odparł. A co z Grenlandią? Westchnął tylko: – Tam nie zdążyłem jeszcze dopłynąć z moją Tizzie.
Obiecaliśmy wtedy Chrisowi, że kiedy zaopiekujemy się jego ukochaną „dziewczynką”, to pokażemy jej piękno grenlandzkich krajobrazów pełnych lodowych olbrzymów.
W ostatnich dniach trudno było się doprosić o relację z pokładu Inatiz, bo życie na jachcie toczyło się bardzo intensywnie i załoga zwyczajnie nie miała głowy do pisania. Podczas żeglugi na północ mijali coraz to większe bryły lodu. W dobrej pogodzie widoczne z daleka, ale w pojawiającej się często mgle były najpierw plamami na ekranie radaru. Można wtedy snuć fantazje, jak duże będą i w jakim kształcie – kiedy w końcu wyłonią się z tumanu, piękne i majestatyczne.
Ale kiedy Inatiz przekroczyła koło podbiegunowe i wypłynęła na wody zatoki Disko, załoga stanęła przed poważnym wyzwaniem – jak zachwycać się unikalnym kształtem każdej góry lodowej skoro jednocześnie w zasięgu wzroku jest ich kilkadziesiąt? W końcu to z lodowców otaczających Disko Bay cielą się największe góry lodowe na półkuli północnej. Wrażenia są trudne do opisania, tym bardziej, że jest po prostu ciepło i letnio! Temperatura przekracza +10C, a na skalistych brzegach tu i ówdzie widać połacie trawy i barwne kwiaty.
Załoga Inatiz za cel postawiła sobie dotarcie do Ilulissat, uchodzącego za lodową stolicę Grenlandii. To wszystko za sprawą lodowca Eqi – niezwykle aktywnego, który – cieląc się – nieustannie wysyła Icefjordem do morza zastępy lodowych gigantów. Już na podejściu do portu było dość dużo lodu. Maciek Sodkiewicz stwierdził, że „Było interesująco”. Biorąc pod uwagę, że kapitan Inatiz od lat bawi się z lodem – od rosyjskiej Ziemi Franciszka Józefa aż po Antarktydę – zalodzenie musiało być znaczne.
W końcu Inatiz zacumowała w niedużym, lecz bardzo ruchliwym porcie. Na pierwszy rzut oka wyglądał zacisznie – póki beztroskiej sielanki nie przerwał przypływ, który zgrał się ze zmianą kierunku wiatru. Przez wąskie wejście do przystani prąd zaczął wpychać różnej wielkości growlery, które potem dryfowały swobodnie po całym porcie. Niektórym zdarzało się pukać w rufę Inatiz jakby chciały powiedzieć „posuń się, to nasz port”! Gdy robiły się zbyt nachalne, załoga chwytała za solidne tyczki lodowe i odpychała intruza. Tylko trzeszczenie cum świadczyło o tym, ile ton ważą te „maleństwa”.
Ale gdy zaczął się odpływ, lód wcale nie zamierzał odpłynąć. Zachodni wiatr wciąż spychał nowe bryły w kierunku brzegu. Ze wzgórza nad portem rozciągał się nieziemski widok: Ani skrawka wolnej wody, wszędzie tylko lód w najróżniejszych formach. O robionych dzień wcześniej planach na poranne wypłynięcie Trzeba było zapomnieć. Tutaj to lód rozdaje karty.
Maciek, unieruchomiony na jakiś czas w porcie, poprosił, by w końcu przesłać wiadomość do pierwszego właściciela Tizzy: – Chris, dotrzymaliśmy słowa! Zabraliśmy Twoją dziewczynkę w jej naturalne środowisko. I wiesz co? Stoimy w tratwie pięciu jachtów. Różnych typów, różnych bander. Ale z każdego wystaje komin i o poranku pachnie palonym drewnem…