Od piątku czekaliśmy na okno pogodowe by przejść cieśninę Bellota. To wąski, długi na ponad 20 mil przesmyk między Półwyspem Murchisona, najdalej na północ wysuniętym fragmentem kontynentu Ameryki Północnej a wyspę Somerset. Występują tutaj bardzo silne prądy pływowe, przez co cieśnina ma tendencję do gwałtownego korkowania się lodem. To tutaj w 2018 roku dwie olbrzymie kry zgniotły jacht Anahita. Nic dziwnego – wielometrowe kry potrafią pędzić cieśniną z prędkością 8 węzłów. Żartów nie ma. To jedno z najtrudniejszych – jeśli nie najtrudniejszy – odcinków na całej trasie wiodącej przez Przejście Północno-Zachodnie.
Początkowo cieśnina wydawała się wolna od lodu, ale hulał nad nią zachodni wiatr o sile sztormu. Skrzyżowany z przeciwnym prądem, mógł być nie tylko nieprzyjemny – ale po prostu niebezpieczny. Trzeba było czekać.
Potem do wiatru dołączył lód, który najpierw ekspresowo zamurował zachodnie wyjście z cieśniny, a następnie zaczął przeciskać się na naszą stronę. Drugi dzień oczekiwania, potem trzeci… Zaczął się prawdziwy test cierpliwości. Ciągłe rozważania: Płynąć? nie płynąć? Może lepiej nie ryzykować..?
W końcu Neptun podjął decyzję za nas. W niedzielę wieczorem większość kotwicowiska wypełniły kry przepchnięte przez cieśninę, skutecznie utrudniając postój. Pół nocy nasi „gondolierzy” doskonalili technikę obsługi tyczek – ale z wolna mieli już dość. Tymczasem prognoza zapowiadała w miarę bezwietrzny i pogodny dzień… Czyli pora płynąć!
Po porannym zwiadzie dronowym, który wypadł względnie optymistycznie, zwinęliśmy ponton, wypiliśmy ostatnią kawę po tej stronie Bellota i ruszyliśmy. Cieśnina przywitała nas deszczem. Później dołączył do niego wiatr o sile do trzydziestu węzłów – na szczęście od rufy. To, że nie było go w prognozie, nikogo nawet nie zdziwiło.
Bardziej absorbowała nas sytuacja lodowa: W ciągu ledwie trzech godzin od zwiadu powietrznego lód przemieścił się tak bardzo, że nie zgadzało się dosłownie nic. Kluczyliśmy sobie radośnie w lekkim deszczu, ciesząc się, że przynajmniej wiatr wieje nam w plecy. To było akurat bardzo miłe, bo niosące mżawkę porywy były przejmująco-wilgotno-nieprzyjemne.
I nagle horyzont wypełniła zwarta biała linia. Tego lodu nie powinno tu być. Miał na nas czekać kilka mil za wyjściem z cieśniny – a nie wychodzić nam naprzeciw! Postanowiliśmy zatem zachować się, jak na gentelmanów przystało: Zwolniliśmy maksymalnie, przepuszczając wiatr i prąd przodem – i pozwoliliśmy, by rozepchnęły trochę kry otwierają c przed nami przesmyki wolnej wody. I tym sposobem daliśmy się przenieść przez cieśninę Bellota nie męcząc się nawet za bardzo 😀