Widziałeś mapę lodową… to nic nie widziałeś!

Inatiz zbliża się powoli do cieśniny Bellota, samego serca North-West Passage. Ostatnia opublikowana mapa lodowa ostrzegała przed niewielkimi polami lodowymi rozłożonymi w poprzek wejścia w cieśninę Prince Regent Inlet. Do pierwszego z nich podpłynęliśmy rano na żaglach: Było trochę ostrzenia i odpadania ale przeszliśmy gładko. Kolejny pas wymusił już przyjście na silnik, trzeci i czwarty były jeszcze badziej gęste – trzeba było wypatrywać drogi lornetkami, pożeglować wzdłuż bariery ze zbitego falowaniem lodu, by znaleźć wyłom który pozwoli wejść w lodowy labirynt.

Po śniadaniu wypłynęliśmy na otwarte wody. Mapa obiecywała, że dalej lodu już być nie powinno 😃 Wiał ciepły (w porównaniu z ostatnimi kilkoma dniami) wiatr od wyspy Sommerset, wyszło nawet słońce. Postawiliśmy pełen zestaw żagli i delektowaliśmy się wspaniałą żeglugą w ciszy – istna sielanka. I nagle staneliśmy w miejscu. Z chwili na chwilę wiatr się skończył. Przez rzez kilkanaście minut dryfowaliśmy w ciszy taj niesamowitej, że nawet żagle nie łopotały – po prostu zwisały w bezruchu. Trzeba było znów uruchomić silnik.

default

A że świecące słonko przywróciło do życia solary, pomyślałem, że to dobry moment na uruchomienie odsalarki. Uzupełnimy zapady wody i wykąpiemy załogę. Nasza pokładowa fabryka wody jest mocno manualna, co ma swoje wielkie zalety, ale wymaga dużo uwagi. Zająłem się ustawianiem temperatury wody i ciśnienia na membranie, co było dość absorbujące – bo temperatura wody za burta wynosiła 2 stopnie Celsjusza. Nagle temperatura wody zaczęła gwałtownie spadać by po chwili pokazać 0 – tak ZERO – stopni Celsjusza. Przecież tu miało nie być już lodu??

Wystawiłem głowę na zewnatrz. Mijaliśmy lekkim slalomem płaskie kry. Było ich coraz więcej i więcej. Zdążyłem jeszcze wyłączyć odsalarke. Wpłynęliśmy w jakieś pole lodowe, którego nie powinno tu być. Może zaraz się skończy, pomyślałem naiwnie…
Gdy lód po raz kolejny się zagęścił wypuściliśmy drona. Widok z góry nie pozostawiał złudzeń. Biało aż po horyzont. Jedyną opcją w miarę szybkiego uwolnienia się z labiryntu było przebicie się na zachód pod brzeg wyspy. Wystawiliśmy na dziób dwójkę „gondolierów”. Tak żartobliwie nazywamy operatorów ciężkich tyczek lodowych. Później zabawa była już na troje a momentami nawet czworo „gondolierów” Aż chciało by się zaśpiewać ” Jeszcze lodu parę ton tyczką odepchniemy, jeszcze pola parę mil, potem odetchniemy…”😃

Zabawa z gęstym lodem trwała może półtora godziny.W końcu wyszliśmy do otwartą wodę . I w tym momencie przyszła wiadomość o nowej mapie lodowej. Uwaga niespodzianka! W połowie cieśniny pojawiło się nowe pole lodowe 😃

default

default

Miejsce, gdzie zimował Franklin

12 sierpnia okazał się bardzo symbolicznym i pełnym emocji dniem dla naszej wyprawy:
Przez ostatnią dobę nasza Inatiz wytrwale żeglowała na zachód, najpierw gnana sztormowym wiatrem, potem przedzierając się przez mgły tak gęste, że wariowała elektronika. Zeszliśmy trochę z uczęszczanego szlaku (jeśli w tej okolicy w ogóle można użyc takiego określenia), po to by dotrzeć na Beechy Island.
W końcu stanęliśmy w „Erebus i Terror Bay”. To tu zimowały statki ekspedycji Franklina w 1845 roku. I wtedy mgła podniosła się nieco i zobaczyliśmy plażę na Beechy Island – a na niej jedyne znane groby czterech uczestników ekspedycji Franklina. Trudno nie poczuć emocji – wobec namacalnych śladów tragedii, która u brzegów tej wyspy miała swój pierwszy akt.

Szukając informacji o warunkach kotwiczenia w zatoce nazwanej na cześć statków prowadzonych przez Franklina i Croziera ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że prawdopodobnie Inatiz jest pierwszym jachtem pod Polską banderą, który dotarł w to miejsce.
Jednocześnie zanotowaliśmy kilka znaczących momentów: Log wyprawy przekroczył 1000 mil od wypłynięcia z Grenlandii. Dotarliśmy do najwyżej na północ leżącego miejsca naszej wyprawy 74 43N – dalej na północ nie planujemy już płynąć. I tak się składa, że był to ostatni dla nas w tym roku dzień polarny – dziś słońce już schowa się za horyzont.

Nie mieliśmy przesadnie wiele czasu ani na świętowanie, ani na zadumę nad losem wyprawy Franklina. Prognoza zapowiada sztorm, więc trzeba było szybko znaleźć zaciszne kotwicowisko, żeby spokojnie, przy kominku i parującej kawie przeczekać załamanie pogody.

Powrót do Nunavut..!

W ekspresowym tempie udało nam sie pokonać pierwsze 600 mil trasy: Zdążyliśmy na chwilę wpaść do Upernaviku, gdzie uzupełniliśmy zapasy i paliwo – i od razu pognaliśmy dalej. Pojawiło się ciekawe okienko pogodowe, które umożliwiło żeglugę prosto do Pond Inlet – już w Kanadzie.
Plan zadziałał idealnie. Zdążyliśmy w samą porę, za nami przypłynął jeszcze zaprzyjaźniony jacht francuski. A potem okno się zamknęło i jachty, które wypłynęły później, dostały na powitanie 40 węzłów w dziób. Tymczasem Inatiz bezpiecznie stanęła w nowo wybudowanym porcie w Pond Inlet.Port w Pond Inlet jest tak nowy, że jeszcze nie ma go na mapach. Oddano go do użytku niecałe dwa lata temu – i jak na wysoką Arktykę jest naprawdę imponujący: 30 metrów solidnego wysokiego nabrzeża, dwa usypane falochrony i kilka pływających pomostów dla lokalnych łodzi. Olbrzymia inwestycja, która kosztowała  więcej niż budowa olimpijskiej mariny we Francji. Ale w Arktykę wszystkie materiały trzeba było dowieźć, a pracownicy musieli przylecieć z południa.
A jednak w porcie nie ma nawet takich udogodnień jak choćby – drabinka. Skok pływu ma tutaj ponad dwa metry, więc na niskiej wodzie wdrapanie się na nabrzeże stanowi niezłe wyzwanie. Najwyraźniej projektant założył, że żeglarz docierający tak daleko z pewnością musi być super sprawny fizyczie… Ale że stanie przy kei oferuje dostęp do wielu dóbr… Motywacji nie brakuje 😉

Na nabrzeżu powitała nas grupa nastolatków. Najstarszy pewnym głosem oznajmił, że pływa już na polowania, wiele razy był na łodzi, także widział już kuter rybacki… ale na jachcie jeszcze nie gościł! Umówiliśmy się, że zaprosimy całą grupę na zwiedzanie – ale dopiero za pół godziny. Żeby osłodzić oczekiwanie, wręczyliśmy tabliczkę polskiej czekolady. Nasi nowi młodzi znajomi po kwadransie wrócili z kawałkiem płetwy narwala by dzieląc się jedzeniem, przypieczętować naszą znajomość. Teraz byliśmy już swoi 😀

Dzięki temu szybko dowiedzieliśmy się, że paliwo możemy zamówić u managera w CO-OPie. To Nunavut-owska sieć sklepów działających na zasadzie kooperatywy. Mieszkańcy osady mogą tam pracować tyle godzin, ile mają ochotę – a część wynagrodzenia odbiera się w produktach.
Ale gdy przyszło do konkretów, usłyszeliśmy, że ok, paliwo da się zamówić, ale… przyjedzie – kiedy przyjedzie. Z uśmiechem wytłumaczyliśmy, że znamy prawa rządzące Arktyką. Byliśmy nad zatoką Hudsona. Poznaliśmy też managera sklepu w Kimmirut….
-Znacie JP..?! Wow, niesamowite, to mój serdeczny przyjaciel. Znamy się od… Albo wiecie co… Musimy do niego zadzwonić..!! 😀
Po tym odkryciu czas przyspieszył znacznie 🙂 Już po dwóch godzinach na nabrzeżu stała cysterna, a bezcenne w Arktyce paliwo wartko spływało wężem do zbiornika. Co ciekawe, cena paliwa znów była znacznie niższa niż w Polsce. Tankowaliśmy w tym roku w Norwegii, na Islandii i Grenlandii – i wszędzie było taniej niż w naszym pięknym kraju. Lejemy zatem gdzie tylko się da – rozważaliśmy nawet czy nie napełnić ropą wanny 😉

Skoro jest nabrzeże, to powinno dać się załatwić również wodę. Pewnie, jeśli tylko potrzebujecie… Jeszcze nie skończyliśmy tankować paliwa, gdy na nabrzeżu pojawiła się kolejna cysterna  tym razem z wodą. To bardzo dziwne uczucie kiedy cysterny czekają w kolejce do jachtu…
Ale żeby nie było zbyt pięknie, okazało się, że za wodę musimy zapłacić  i to z góry. No i bądź tu człowieku mądry – ile zmieścimy w zbiornikach? No i padła też cena.. 95 centów za litr. Dziewięćdziesiąt pięć..! Przy paliwie za półtora dolara nie wiadomo co lepiej lać – wodę czy diesla?
Jednak postanowiliśmy zaszaleć. Wysłaliśmy Olę, by zamówiła 200 litrów. To będzie luksusowa woda, ale przynajmniej nie z odsalarki. Cysterna pojechałla po wodę i wróciła. Ostrożnie zatankowaliśmy dokładnie 200 litrów drogocennego płynu. Przygotowaliśmy nawet kanistry na to, co nie zmieściłoby się do zbiornika… I wtedy przybiegła Ola z rachunkiem – i okazało się, że woda kosztowała nas nie 190 a ledwie 19 dolarów kanadyjskich. Przecinek w cenie przeskoczył gdzieś na granicy różnych dialektów 😀

Kiedy Inatiz stała juz zatankowana po korki wszystkich zbiorników, w końcu wybraliśmy się na spacer. Czworo z nas żeglowało dwa lata temu po Zatoce Hudsona – i zgodnie stwierdziliśmy, że wróciliśmy w ulubioną część Arktyki. Wszystko tu w Pond Inlet jest takie samo, jak w pozostałych osadach Nunavut. Mały jest ten Świat 😀