W zatoce Hambergbukta

zdjęcie 1Załoga Barlovento zakotwiczyła dziś na południowo-wschodnim Spitsbergenie w zatoce Hambergbukta, a kpt. Maciek wysłał dość krótką ale treściwą informację o tym co u nich nowego:

„Skończyliśmy pomiary zasolenia i temperatury wody u czoła lodowca. Stoimy w dryfie. Pływamy kajakami. Lód topi się z trzaskiem. Świeci słońce. Jest pięknie :-)”

Obecnie udają się z powrotem na południe Svalbardu… Przypominamy, że można na bieżąco śledzić ich trasę na stronie https://share.delorme.com/LodoweKrainy

Nam nie pozostaje nic innego jak tylko czekać na zdjęcia z tego udanego dnia .. ! 🙂

 

Droga do Hornsundu

zdjęcie 4
Plany wypłynięcia Barlovento z Longyearbyen pokrzyżowała odrobinę pogoda. Unosząca się gęsta mgła nie dawała za wygraną. Trudno jest żeglować w Arktyce, kiedy nie widzi się dziobu własnej łajby! Niestety trzeba było poczekać….

zdjęcie 2

 

Załoga w tym czasie jednak nie próżnowała. Była to chwila na porządne zakupy, bliższe poznanie jachtu a także możliwość zwiedzania okolicy. Kiedy warunki pogodowe nieco się poprawiły, kpt. Maciek Sodkiewicz postanowił, że czas wyruszyć…., przecież w Hornsundzie czekał ostatni załogant!

„Szaro i mgliście. Lądu nie widać 🙁 Za to puffiny krążą wokół jachtu. Cisza i spokój :-)”  – napisał Maciek z drogi… – rzeczywiście wiatr rzędu 5 kt nie pomagał…

 

zdjęcie 5

 

Kiedy dopłynęli do celu, znaleźli chwilę czasu na odpoczynek, na wizytę w Polskiej Stacji Polarnej a także na kąpiel w dość (!) chłodnej wodzie…! 🙂

 


Mamy nadzieję, że ciąg dalszy opowieści już wkrótce!

Coraz bliżej Jan Mayen

DSC_0128Dostaliśmy wczoraj wieczorem krótką wiadomość od załogi:

„W tej chwili ( 1300 UTC) zostało mi do Jan Mayen 180 mil…

Na razie ciepło, sucho. Wiatru nie ma nic. Dosłownie.

Oleiste morze bez ani jednej zmarszczki…”

Ekipa powinna dopłynąć na Jan Mayen dziś w nocy. Jak tylko dotrą do nas jakiekolwiek wieści, będziemy Was o tym informowali!

Kpt. Maciek donosi!

DSC_0042Dotarł do nas dziś w nocy mail z pokładu Barlovento. Maciek widać od samego początku sumiennie prowadzi dziennik, dzięki czemu możemy dowiedzieć się jeszcze więcej o tym jak wyglądała wymiana załóg oraz pierwszy dzień załogi etapu IV.

31 lipca

„Wymiana oleju zabrała więcej czasu niż się spodziewaliśmy. Jak na złość wiatr także uparł się nie wypuszczać jachtu z fiordów. Wyglądało na to, że Barlovento nie zdąży na wymianę załogi do Akureyri. Dobrze, że mamy na Islandii dwie duże terenówki. Krótka narada przez telefon, rzut okiem na mapę i ustalamy nowy port wymiany, o nazwie równie trudnej do zapamiętania co wymówienia. Taką przysłowiową dziurę na końcu świata.

Wszystko fajnie, ale jak zrobić zaopatrzenie na 22 dni w takim miejscu.. Postanawiamy podzielić załogę na trzy części. W sklepie w Akureyri zostawiamy team zakupowy z grubym plikiem banknotów (400 tysięcy koron to naprawdę niezły stosik) reszta jedzie z rzeczami na jacht. To tylko 150km ale tu wszyscy jeżdżą przepisowo więc zajmuje to dwie godziny. Wreszcie widzimy jacht. Stoi sam jeden samotny przy końcu nabrzeża małego rybackiego portu. Szybko witamy się z poprzednią załogą i… wysypujemy na keję ogromną stertę bagaży. Darek i Jacek terenówkami wracają po prowiant a my zabieramy się do pracy przy jachcie.

Naszym głównym zadaniem jest zainstalowanie ogrzewania Ebersprecher. Dostaliśmy je do firmy Auto+ tuż przed rozpoczęciem wyprawy i na montaż nie było już niestety czasu. Schemat wygląda dość zawile lecz dla naszych złotych rączek nie ma rzeczy niemożliwych. W tym roku mamy nowe talenty techniczne w ekipie. Do Marka, który jest złotą rączką od wszystkiego dołączył drugi Marek, dla odmiany elektronik. Jak dorwał się do lutownicy to zanim doszedł do tematu ogrzewania, zdążył jeszcze w międzyczasie doprowadzić sygnał z gpsa na nowa ukfke, naprawić światło w mesie i lampkę w oficerskiej 🙂  Poczułem się prawie niepotrzebny. Skoro nie zostawili mi już prawie nic do zrobienia to naprawiłem sobie klosz w kabinie i podpiąłem laptopa do stacjonarnego gpsa.

W tym czasie Ewa wyczarowała miejscowego speca od paliw. Pomógł jej zdobyć olej mineralny do silnika. Niestety tylko  4litry. To wszystko co mieli w okolicznej hurtowni. Za to zabrał także nasze kanistry i w ten sposób dociążyliśmy jacht 300 litrami zapasowej ropy i benzyny. Zrobiło się późno a naszych samochodów nie ma. W końcu przyjeżdżają wyładowane solidnie prowiantem. Niestety nie kupili wszystkiego bo zamknęli im sklep. Oddajemy samochody poprzedniej załodze, żegnamy się z nimi serdecznie i… bierzemy się do upychania tego wszystkiego w zakamarkach jachtu…..Skończyliśmy o 3 rano Zmieściło się!!!”

1 sierpnia

„Oj ciężko wstać. Otwieram leniwie oko, nasłuchuję… Nikt na jachcie się nie rusza… No to jeszcze pół godzinki drzemki…

Zebraliśmy się koło dziesiątej i natychmiast zabraliśmy do dalszej pracy. Markom zostało odpowietrzenie i zaizolowanie ogrzewania. Reszcie dokończenie zakupów i zatankowanie wody. Ruszyliśmy do sklepu, który mile zaskoczył nas cenami. Nie było może taniej niż w Bonusie ale nie było drogo. Wiecie jakie to śmieszne uczucie wejść i wykupić cały zapas ogórków konserwowych w sklepie  🙂 W końcu ze sklepu wyjechały 3 pełne wózki smakołyków, pozostało przejechać nimi półtora kilometra do jachtu. Dobrze, że asfaltem 🙂

W końcu mamy wszystko. Jedyny problem, że naszemu pokładowemu kasjerowi, Monice zostało ponad sześćdziesiąt tysięcy koron Islandzkich, które ani w Arktyce ani w Polsce nie mają zbyt dużej wartości. Co by tu z nim zrobić?? W miasteczku jest jeden sklep, który właśnie ogołociliśmy. Jedna stacja benzynowa na której nic nie ma. Jest tez jedna knajpa. Może tym tropem pójść… Pomysł rozbił się o drzwi z napisem „Close for summer”  Ech dziwny ten kraj. Przy okazji spaceru do baru znaleźliśmy za to bank 🙂  Tak w wiosce liczącej 501 mieszkańców znajduje się bank i poczta, w której nie tylko bez problemu wymieniliśmy pieniądze na korony norweskie lecz także zostaliśmy poczęstowani darmową kawą. Ciekawe kiedy Poczta Polska osiągnie ten poziom 🙂

Po powrocie na jacht czekała już na nas jajecznica z grzybami, które Ania nazbierała w okolicach wulkanu. Nieźle się zapowiada ten rejs. Wysoko postawiona poprzeczka…

Zanim opuściliśmy Islandię miałem jeszcze okazję obejrzeć wybuch gejzeru. Ten co prawda był zimny i werbalizował jakieś sentencje na K… Ale sięgał prawie do topu grotmasztu Barlovento. To Jacek próbował wystrzelić Darka w kosmos, zapominając, że w portowym przyłączu strażackiego hydrantu ciśnienie jest… hmmm… odrobinkę wyższe 🙂 Doctore przeżył. Jacek cudem tez 🙂

W końcu oddajemy sznurki i wymykamy się z portu. Wieje lekki wiaterek, więc po chwili pod pełnymi żaglami robimy ponad 7 węzłów. Witaj przygodo!!

Dopiero teraz czuję kilogramy przeniesionych baniaków z ropą i wychodzi zmęczenie ostatnich dni. Czas na drzemkę. Nim zawinąłem się w śpiwór kambuz zapytał czy mogą odpalić sobie agregat i prodiż. Co oni kombinują???

Ze snu wyrwał mnie cudowny zapach. Cos czego nie czułem nigdy wcześniej. Tylko co to jest??? Sprawcą okazały się bataty z kurczakiem duszone w prodiżu. A jak smakowały?? Cóż trzeba się było wybrać z nami…. żałujcie :)”

Wymiana załóg… w Skagastroend

DSC_0024„Jest czwartek, na Islandii już po 22, a pod burtę stojącego w Skagastroend Barlovento podjechały właśnie dwa wielkie, terenowe samochody wyładowane niemal po dachy zakupami. Bagaże III etapu już od południa lezą na kei, pomału topnieją sterty worków żeglarskich przywiezione przez załogę etapu IV. Wymiana załogi pomału dobiega końca…

Jesteśmy w Skagastroend, bo po raz kolejny sprawdziło się stare porzekadło, że lepsze jest wrogiem dobrego.

We wtorek rano, gdzieś ze środka islandzkiego interioru zadzwonił Maciek Sodkiewicz i zadał z pozoru niewinne pytanie:

– Skoro już sobie stoicie w tym Holmavik, to zmieniliście już olej w przekładni?

– Chyba wypadałoby spełnić życzenie naszego admirała… – Zarządził Miś. W końcu to zadanie wisiało nad nami od początku naszego etapu. Na naprawdę północnych wodach przekładnia musi działać bez zarzutu. No i się zaczęło…

Gdzie nasza przekładnia ma spust oleju wiedzieliśmy z rysunku technicznego – i opowieści zaprzyjaźnionego mechanika. Ale to, że na rysunku śrubka (klucz 36, ale wciąż śrubka) znajduje się na dole po środku, oznacza, że w rzeczywistości dostępu do niej praktycznie nie ma. To znaczy jest, ale wybiórczy: albo można coś widzieć, albo operować dłonią (byle szczupłą) gdzieś w szczelinie między przekładnią a wałem. a jeśli juz uda się obrócić klucz – jak to zrobić, żeby poluzowana śrubka nie wpadła do bezdennej w praktyce zęzy silnikowej? Przecież bez niej nigdzie nie popłyniemy… Nie nie nie, taka operacja byłaby zdecydowanie zbyt ryzykowna.

Innym sposobem na wyciągniecie oleju z przekładni jest pompka do oleju. Mamy na pokładzie ze dwie zapasowe pompy zęzowe, mamy awaryjną pompę dużej mocy, mamy pompkę paliwową do ogrzewania Eberspachera – ale pompki do oleju brak. Wizyta w 'Hardware shop’ w Holmavik (taki supermarket techniczny w miniaturze) też nie pomogła – miła pani bardzo starała sie znaleźć coś odpowiedniego – ale nic nie spełniało naszych wymagań. Zostało – po południu pójść na pożyczki. Na szczęście w porciku remontowano właśnie jeden z kutrów. Mechanik co prawda nie miał pompki na kutrze, ale sam zaproponował że przyniesie z domowego warsztatu – w końcu to tylko 400 metrów w prawo.

Pompka jest (na szczęście wężyk pasuje), puste butelki na stary olej też się znalazły, więc można przystąpić do działania! Teraz już będzie z górki – o ile precyzyjne operacje wymagające zgrania dwóch osób w ciasnym przedziale silnikowym Barlovento (czytaj: pod podłogą w nawigacyjnej) w ogóle mogą być łatwe…

Wreszcie koło 18 nowy olej znalazł się w przekładni i już, już Misiek miał ogłosić odejście na 2000, kiedy… z przerażeniem stwierdziliśmy, że WAŁ SIĘ NIE KRĘCI. Ani na biegu naprzód, ani na wstecznym. Ani na wolnych obrotach – ani wtedy, gdy przygazować – po prostu nic. Przekładnia najzwyczajniej w świecie obraziła się na nas…

Myśleliśmy pół nocy, telefonami wyciągaliśmy z łóżek zaprzyjaźnionych mechaników. Od każdego obudzonego słyszeliśmy najpierw mniej więcej to samo:

– A po co ruszaliście, skoro działało??

Jak to po co..? Przecież drodzy przyjaciele mechanicy sami radziliście, że warto to zrobić, nim pójdziemy naprawdę wysoko na północ… No ale żadna z teorii podpowiadanych przez telefon nie pomagała – wał stał jak wmurowany. Zostawiliśmy draństwo. I tak już było dobrze po północy.

W środę rano otwieraliśmy silnik niemal z obrzydzeniem. Skąd weźmiemy kolejny pomysł? Gdzie na Islandii znaleźć mechanika, który będzie się znał na przekładniach z Zakładów Mechanicznych w Pucku, rok produkcji 1988..??

– ..panowie, ale czy cięgno, to od manetki, nie powinno być przypadkiem przymocowane do sterowania przekładni..??

Istotnie, cięgno wisiało sobie swobodnie, a przekładnia pokazywała na luz niezależnie od tego, jak sie ustawiło manetkę silnika. Musieliśmy wypiąć cięgno przy okazji wczorajszych manewrów z olejem. Po założeniu na przekładnię – i zabezpieczeniu solidną zawleczką – wał oczywiście zaczął się obracać…

Przez nieuwagę straciliśmy – prawie dobę. Co powiedzieliśmy sobie nawzajem o naszej zbiorowej inteligencji – to na szczęście zostanie między nami.

Strata czasu była ty bardziej bolesna, że północny wiatr nie miał wcale zamiaru ucichnąć i nawet w naszym zacisznym porcie wiatromierz uparcie mówił 20 węzłów. Przy takim kierunku wiatru wyhalsowanie się z fiordu zajmie nam – 18 godzin? A potem jeszcze kolejnych 20? w drodze do Akureira? Wygląda na to, ze mamy szanse spotkać się z załogą czwartego etapu dopiero w piątek koło południa…

Szybka konsultacja między Miśkiem i Maćkiem – i zapadła decyzja o zmianie planów. Na wietrze ponad 30 węzłów Barlovento przecięło fiord niemal jednym halsem – 40 mil w nieco ponad 7 godzin – i stanęło w Skagastroend. Dla etapu III padło: tak stoimy.

Teraz pałeczkę przejmuje etap IV.”

Przystanek w Holmavik…

DSC_0006„Poniedziałek wyszedł nam jakoś… mało żeglarski, za to bardzo wodny:

Północno-zachodnia Islandia nie obfituje ani w miasta, ani w dogodne porty. Więc kiedy na podstawie locji i przewodnika po wyspie zidentyfikowaliśmy w końcu miejscowość, w której 1) da się zaparkować Barlovento do nabrzeża 2) locja jasno informuje, ze da się zatankować wodę 3) przewodnik twierdził, ze znajduje się w niej basen – załoga była gotowa podnieść bunt, w wypadku gdyby kapitan odmówił zawinięcia do tego portu.

Na całe szczęście Misiek z własnej woli wytyczył routę na Holmavik – i niedługo po południu stanęliśmy wygodnie burtą do nabrzeża. W porcie tylko trzy niewielkie kutry rybackie i kilka motorówek. Pojawienie się masztów Barlovento wywołało – jak na miejscowe standardy – nielichą sensację: chyba każdy z mieszkańców Holmavik, który akurat przejeżdżał w okolicy portu przystawał, żeby przyjrzeć się naszemu jachtowi i przywitać z nami. A  że miejscowość liczy chyba z 80 domów – wydaje się, że poznaliśmy co najmniej połowę tutejszej populacji…

Liczne wizyty miały tę ogromną zaletę, że ledwie po kilku minutach wiedzieliśmy już, to, co dla nas dziś było najistotniejsze: ten szary dach, o tam, na lewo od portu – to basen! I jest tam sauna.! i tak, jest czynny – od 0900 aż do 2100..! Nie trzeba mówić, że Barlovento zostało sklarowane w ekspresowym tempie, a cala załoga stawiła się na burcie obładowana pakunkami – i poganiała Misia, żeby szybciej zamykał ten jacht – żeby w końcu można było udać się we wskazanym kierunku…

Kto nie był zmuszony obyć się bez prysznica przez dwa tygodnie (albo dłużej) ten nie zrozumie, jak wielką frajdę sprawia widok nieprzerwanych potoków słodkiej, cieplej wody lejącej się gdzieś spod sufitu..! Pod takim prysznicem można by spędzić wieczność – skoro nareszcie szampon pieni się na włosach a sól z wody nie szczypie w oczy…

Czyści i słodcy postanowiliśmy sprawdzić jak działa islandzki basen odkryty – pod zachmurzonym niebem, przy temperaturze powietrza rzędu 16-17 stopni Celsjusza. Byliśmy przekonaniu, że po formalnym zaliczeniu trzech długości (mocno krótkiego) basenu ten punkt programu zostanie odhaczony i udamy się na dalsze zwiedzanie. ale ku naszemu zaskoczeniu woda w basenie miała na pewno ponad 28 stopni.! Było ciepło.! A tuż obok były małe baseniki, w których woda miała odpowiednio 34, 39 i 42 stopnie! Sauna może się schować…DSC_0100

…wystarczająco wymoczeni poczuliśmy się dopiero po solidnych trzech godzinach.

Kiedy w końcu dotarliśmy na jacht, a wachta kambuzowa wzięła się za przygotowywanie obiadu (nareszcie..!!) Miś ściągnął najnowszą prognozę pogody. A więc jednak, prognoza zapowiadana tydzień temu – nadal jest aktualna. Sztormowy wiatr, przed którym tak dzielnie uciekaliśmy przez całą drogę z Grenlandii, właśnie dotarł do wybrzeży Islandii. W Holmavik wieje ledwie 15 węzłów, w głównym fiordzie już 25, na zewnątrz – pewnie ponad 30. Barlovento da sobie radę z takim wiatrem bez większego problemu, ale… Myśmy nie chcieli płynąć prosto do Akureira! Miała być jeszcze wycieczka do skały w kształcie trolla pijącego wodę (no dobrze, to wersja islandzka – Miś twierdzi ze to po prostu słoń z trąbą)…

Ale przy takim wietrze nie będziemy dla zabawy stawać na kotwicy i spuszczać pontonu na wodę. Trudno, nie zawsze wszystko dzieje się idealnie zgodnie z planem – szczególnie na morzu. Postanowiliśmy być rozsądni i w zamian odpocząć trochę w Holmavik. Do jutra może się trochę przewieje, a my trochę odeśpimy. Może. Na razie emocji dostarcza wachta kambuzowa, która najpierw dłuuugo broniła się przed podaniem kolacji – a teraz, na ochotnika, smażą frytki..!!”

Islandzki Horn zdobyty!

DSC_0070„Dziś, w niedzielę 27 lipca 2014, dokładnie o godzinie 21:02 UTC s/y Barlovento dowodzone przez kpt. Tomasza Kulawika przecięło z zachodu na wschód południk 022°28.44 W i tym samym opłynęło Horn..! Ten islandzki, ma się rozumieć…

Islandzki przylądek Horn leży na skrajnie wschodnim ramieniu charakterystycznego grzebienia, którym od północnego zachodu zakończona jest wyspa. Jeszcze w latach 60tych, gdy pola lodowe nawet latem sięgały praktycznie północnych brzegów Islandii, opłynięcie również tego Hornu stanowiło nie lada wyczyn. Jako pierwszy z polskich jachtów dokonał tego – i to na samych żaglach, bez silnika pomocniczego! – słynny Euros, który kilka lat później, w 1974 opłynął również ten południowy Przylądek Horn. Kto wie, może i Barlovento kiedyś wybierze się na Dalekie Południe? Ale na razie płyniemy na północ!

..choć w zasadzie nie tyle na północ, co niemal dokładnie na wschód – kurs 100 towarzyszył nam praktycznie przez cały dzień, dopiero po minięciu Hornu skręciliśmy łagodnie na południe, wzdłuż brzegu Islandii. Nim dotrzemy do Akureira, chcemy przyjrzeć się z bliska islandzkim fiordom.

Dzień na jachcie – jak przystało na niedzielę – minął leniwie i spokojnie, czemu sprzyjała słoneczna, aż do późnego popołudnia, pogoda. Brzeg Islandii, rano widoczny tylko na radarze, z czasem urósł i w porze podwieczorku jacht płynął już w cieniu wyrastających dosłownie z morza 600-700metrowych gór. Na pierwszy rzut oka trudno było uwierzyć mapie, że naprawdę są tak wysokie – a jednak! Na ich stokach, mimo że to już koniec lipca, wciąż leżą wielkie płaty śniegu.

Do wydarzeń znaczących (przynajmniej w skali dzisiejszego dnia) trzeba zaliczyć ciasto z brzoskwiniami, upieczone i podane na podwieczorek przez wachtę kambuzową. Miś, swoim kapitańskim autorytetem stwierdził, że w kategorii 'deser rejsu’ może ono godnie rywalizować z budyniem z soczkiem, który wachta I podała na pokład gdy płynęliśmy przez pole lodowe. Wachta II (dzisiejsza kambuzowa) czuje się uhonorowana!

Niestety z dzisiejszym podwieczorkiem wiąże się bardzo przykre dla nas wydarzenie – po raz pierwszy w historii tego rejsu złamana została solidarność w załodze! Nieznany skrytożerca zakradł się do kambuza i wyżarł jedną trzecią kawałka ciasta, który (po sprawiedliwie dokonanym pod kapitańskim okiem podziale) czekał, aż wachta III skończy popołudniową drzemkę… Zdarzenie zostało uznane jednogłośnie (khem… ciekawe jak to możliwe?) za skandaliczne i Miś zapowiedział przeprowadzenie kapitańskiego dochodzenia. Natomiast wachta III oświadczyła, że przyjmie przeprosiny w postaci butelki Capitana Morgana…
I tak to upłynął kolejny dzień rejsu.”

Wiatr w żagle!

DSC_0072Wczoraj późnym wieczorkiem dostaliśmy kolejną relację:

„W nocy wiatr szybko osłabł i Barlovento bujało się na martwej fali z boku na bok – niczym śpiący w fiordzie wieloryb. Tyle ze wieloryba z pewnością obudziłby miarowy odgłos pracującego silnika. Na nocne wachty za sterem dźwięk ten działał zgoła inaczej – wszyscy najchętniej natychmiast by posnęli… 

Ale sen na wachcie zarówno dziś w nocy jak i do południa był bardzo niewskazany: późnym wieczorem siadła lepka, wilgotna mgła i tylko czasem podnosiła się odsłaniając więcej niż 5-7 kabli wody. A potem, gdy już wydawało się, ze widnokrąg przetarł się na tyle, ze można zdjąć z dziobu zziębnięte 'oko’, nadchodził kolejny mleczny tuman. I znów trzeba wpatrywać się w przestrzeń, mając niemal pewność, że nic istotnego się przecież nie zobaczy.

A jednak nie można zrezygnować z obserwacji – niesione prądem wschodniogrenlandzkim olbrzymie góry lodowe czuja się jak u siebie nawet tu gdzie teraz jesteśmy – ponad 120 mil od Tasiilaq, 80 mil w linii prostej od brzegu Grenlandii. Każda kolejna wydaje się tą ostatnią, którą zobaczymy w tym rejsie – a potem zza horyzontu wyłania się kolejna – i kolejna…

Na szczęście w porze obiadu mgła siadła na dobre, wyszło słońce – a koło 16:00, na zmianę wachty pojawił się wiatr. Łagodne 10-15 węzłów z południa pozwoliło w końcu postawić wszystkie żagle i Barlovento w ciszy(!!) pędzi prawie 6 węzłów. To wielka odmiana po dobie monotonnego dźwięku silnika.

Do północno-zachodniego krańca Islandii mamy w tej chwili jakieś 240 mil – jeśli wszystko pójdzie sprawnie – dwie doby dobrej żeglugi. Oby tylko wiatr się utrzymał!

PS: wieloryb w sosie musztardowym jest super, choć niektórzy (w tym o dziwo kapitan) wybrali jarską wersję obiadu – czyli ryż z jabłkami… Dobrze, że wielorybina już się skończyła, bo kwestia jej jadalności i ewentualnego posmaku rybnego mogłaby trwale podzielić załogę na dwa obozy…”

Wyruszyli na wschód!

_DSC9236„No i zostawiliśmy Grenlandię za rufą… Nie dało się dłużej zwlekać. Żeby być spokojnym, że zdążymy do Akureira na umówiony dzień, Misiek musiał podjąć dziś męską decyzę i zarządzić:  – Kierunek wschód! Tam musi być Islandia…

Ale nim decyzja stała się nieodwracalna, środowego wieczora trochę sie wydarzyło.

Po pierwsze dorsze nie chciały brać – nie pomagały prośby i groźby, nie pomagało cierpliwe dryfowanie nad teoretycznie idealną dla dorszy górką… Ryby po prostu nie było! Kiedy Marek z Miśkiem wreszcie pogodzili się z tym faktem, a wachta wchodząca na kambuz odetchnęła z ulgą, Miś podjął decyzję, że spróbujemy przedostać się przez Ikasak i popłynąć do fiordu Sermiligaq i leżącego nad nim miasteczka.

Od początku nie było prosto – lodu w fiordzie było naprawdę dużo, a im dalej na północ, tym gęściej upakowane było morze. Aż trudno uwierzyć, że to ten sam Angmassalik fiord, którym względnie swobodnie (z perspektywy) żeglowaliśmy kilka dni temu. Nie było mowy o dojściu do Ikasak – nie wierzyliśmy tez specjalnie w to, że uda się nam tamtędy przebić. Najwyraźniej ostatnie trzy słoneczne dni sprawiły, że lodowce zaczęły cielić się na potęgę.

O 02:00 zapadła decyzja o odwrocie – mieliśmy odpocząć na kotwicy w Kulusuk, żeby rano pomyśleć co dalej. Ale wejście do Kukusuk zdążył zablokować lód! Nie bardzo wierzyliśmy własnym oczom – przecież kilka godzin temu spokojnie tam staliśmy. Na pewno da się dojść, więc próbujmy! A gdzie tam..! Po kilku manewrach okazało się, że Barlovento trzeba wypychać z lodu tyczkami, bo inaczej po prostu się nie da… Wyczerpani pracą i emocjami przed 06:00 rzuciliśmy kotwicę w Tasiilaq – jedynym, jak się okazuje, spokojnym porcie w okolicy…_DSC9261

Kiedy koło południa w końcu wstaliśmy i zjedliśmy śniadanie, nikt nie chciał nawet schodzić na ląd – troszkę zaczęliśmy mieć dość Tasiilaq. Tym bardziej, że Miś ostatecznie ogłosił, że pora wracać.

I znów okazało się, że jeszcze dużo musimy się o lodzie nauczyć – pola lodowego po prostu nie ma! Słoneczne dni, które spowodowały, że fiordy są zasypane gruzem lodowym, jednocześnie spowodowały, że unoszący się na morzu lód po prostu – stopniał. Po wielkich growlerach zostały tylko śmiech budzące okruchy. Niewzruszone pozostały tylko wielkie jak katedry góry lodowe – pełne majestatu niespiesznie dryfują na południe, niesione zimnym prądem wschodniogrenlandzkim.

Nie dane nam było pożegnać się z Grenlandią przez zabawy w lodzie. Byliśmy świadkami wydarzenia z naszej perspektywy niezwykłego, choć w kategoriach grenlandzkich – najwyraźniej zwyczajnego:

Może 6 a może 8 mil od Tasiilaq, już na otwartym morzu, ale w miejscu dokąd jeszcze sięgały okruchy lodu wypływające z fiordu, Misiek wypatrzył dziwne zgromadzenie małych łódeczek, które służą tu zarówno do komunikacji, połowu – jak i polowania na foki. – Wiecie, oni musieli chyba wieloryba upolować… przecież do jednej foki tylu lodek nie potrzeba…

Kiedy podpłynęliśmy bliżej, okazało się, ze intuicja nie zawiodła kapitana: uwijający się na 6 czy 7 łódkach myśliwi kończyli przygotowywać ogromne zwierzę do transportu w głąb fiordu. Obwiązali wielkie cielsko linami, zawiesili między dwoma łódkami, które znów ciągnięte były przez trzecią. Na koniec, gdy już silniki mieliły wodę na najwyższych obrotach, z trudem holując ogromna zdobycz, wystrzelili kilkanaście razy w powietrze…

A nam przez moment wydawało się, że w tym obrazku zamyka sie cała Grenlandia: ze swoim pięknem i majestatem wieloryba, surowością łódek tak prostych, że prymitywnych i okrucieństwem polowania – które wciąż jest sposobem na przeżycie…

Teraz góry Grenlandii maleją za rufą, a kompas pokazuje kurs niemal prosto na wschód. Wiatr jakieś 4 B pomału odkręca na północny, więc postawiliśmy żagle i wciąż ubezpieczając się silnikiem, wypływamy pomału poza strefę gór lodowych. Wachty wróciły na swoje utarte tory. Pora skończyć eksploracje, trzeba znów zostać żeglarzami!”