Kotwica z pluskiem opadła do morza. Jacht stanął. Światła Salliq, niewielkiej inuickiej osady, oznaczały, że jesteśmy względnie bezpieczni. Maszt wytrzymał, złamany w trzech miejscach roler leżał spokojnie na burcie. Ucichł dźwięk fal i warkot silnika. W głowie pozostała gonitwa myśli, które przeszukiwały wirtualnie każdy zakamarek jachtu w poszukiwaniu części i narzędzi przydatnych do jutrzejszej naprawy. Gdzie ja, cholera, upchnąłem Norsemana? I czy to na pewno była dwunastka???
Zaczęliśmy rysować wstępny plan. Sztag i roler są dłuższe niż pokład, trzeba będzie wywieźć je na plażę. Tam rozprostować, zabezpieczyć końcówki połamanego profilu i zdjąć genuę. Następnie zakuć na nowo linę. Stworzyć nowy profil z trzech połamanych łącząc je jakoś. Całość dostarczyć na jacht. Dopasować, zamontować, założyć genuę… W pierwszej chwili brzmiało to tak abstrakcyjnie, że chyba sam nie wierzyłem w możliwość sukcesu. Popatrzyłem na siedzącą w mesie załogę i ich zmęczone twarze. Z Markiem i Darkiem robiliśmy trepanację obudowy alternatora w drodze w Rosyjską Arktykę w 2013 roku. Z Markiem Baranem przeżyliśmy urwanie boi koło Hornu rok później. Ewa, Monia, Marek, Darek i Artur zdobyli ze mną rekord świata… jachtem z dziurą w kadłubie, walcząc wcześniej o życie. Tak, mieliśmy tu zgrany i doświadczony zespół. Potrzebowaliśmy tylko odrobiny szczęścia i pomocy lokalnej społeczności.
Od momentu awarii całą drogę spędziłem szukając możliwych kontaktów w Salliq. Napisałem do wszystkich osób poznanych w trakcie poprzedniego etapu. I nagle stał się cud – dostałem informację, że poznany w Whale Cove lider misji katolickiej Mike Panika ma tu wuja, Pata. Informacja o naszych kłopotach już poszła i osada czeka. Wypatrzyli nawet światła naszego jachtu!
Poranek zaczęliśmy od ciekawej akcji rozprostowania i opuszczenia rolera na ponton i dwa kajaki. Stworzony w ten sposób zaprzęg wyglądał pociesznie, ale okazał się bardzo skuteczny i już przed dziesiątą roler dotarł na plażę. Podzieliliśmy się na cztery zespoły. Pierwszy, topowy, wciągnął Artura by zdjął zerwane okucie i wymienił fał (Pamiętacie jak TVNie Romek Paszke łowił fał w maszcie widelcem? My mieliśmy profesjonalny drut 😉). Drugi, plażowy, zajął się demontażem genuy, rozebraniem rolera i wymyśleniem jak to później złożyć w jedną całość. Do tego konieczne było pospawanie nowego okucia oraz dorobienie aluminiowych łączników połamanych profili – to zadanie otrzymał zespół terenowy. Pomyśleliśmy także o najważniejszym – jeśli mieliśmy pracować intensywnie, to ktoś musiał dostarczać ciepłą herbatę, ugotować obiad, czy upiec chleb na kolejne dni. Tak powstał czwarty zespół.
Co było dalej ciężko mi opisać. Spędziłem pół dnia jeżdżąc z Patem i szukając elektrod do pospawania nierdzewki, a następnie spawacza, który przeistoczy nowego Norsemana i stare walcowane okucie w jedną całość. Nie było łatwo, ale powoli, małymi krokami udało się osiągnąć sukces. Tymczasem na plaży wyrósł obóz – ponton regularnie kursował przywożąc narzędzia. Przydał się zapasowy agregat dzięki któremu zasililiśmy nie tylko elektronarzędzia, ale także czajnik elektryczny, by rozgrzać się gorącą herbatą. Lokalna społeczność wykazała olbrzymią empatię – co chwilę ktoś się pojawiał. Niektórzy z dobrym słowem, inni z małym upominkiem, czy na przykład ze świeżo upieczonymi cynamonowymi bułkami. Zespół plażowy pracował non stop. Nawet obiad dostali pontonem na plażę. Gdy wreszcie wróciliśmy z gotowymi okuciami, części rolera były gotowe do próby ponownego montażu. Ostatnie promienie zachodzącego słońca odbiły się w zmontowanym rolerze, który wisiał już na maszcie. To był bardzo intensywny dzień…
Kolejny poranek wzbudzał dużo więcej optymizmu. Musieliśmy już „tylko” zespawać pęknięcie na dolnym okuciu. Niby nieduże, ale lepiej było to zrobić skoro już wiedzieliśmy gdzie i jak. Następnie skręciliśmy sztag i wyregulowaliśmy takielunek. Maszt był bezpieczny! Próbę wciągnięcia żagla musieliśmy odłożyć na wieczór, czekając aż wiatr całkowicie ucichnie. Wolny czas wykorzystaliśmy na zwiedzanie osady i grzecznościową wizytę z podziękowaniami u rodziny Pata. Jacht odwiedził także ojciec Daniel, polski misjonarz, który dzień wcześniej wsparł nas swoimi narzędziami.
Wydawało się, że tylko wciągniemy genuę i będzie można ogłosić sukces. Ta z pozoru prosta operacja przeciągnęła się jednak prawie do północy. Naprowadzenie liku żagla w łączenie połamanych profili wymagało ogromnego wysiłku i precyzji od wiszącego przy sztagu Artura. Centymetr po centymetrze genua pięła się w górę, by tuż przed końcem zerwać dwa nity jednego z łączników… Profil rozszedł się blokując żagiel, który nie chciał się ruszyć ani w górę, ani w dół. Pracowaliśmy w świetle halogenów. Skostniałego z zimna Artura zmienił Marek i wreszcie, po kilku godzinach walki, udało się nam zrolować żagiel! Wszyscy byli tak przemarznięci, że plany sprzątnięcia lin, narzędzi czy pontonu musiały poczekać do rana.
Wygląda na to, że wyszliśmy z tej przygody z tarczą. Mamy założony sztag i działający roler. Trzeba będzie go oszczędzać i nie rozwijać do końca genuy lecz to niewielka cena za możliwość kontynuowania naszej przygody.