„W czwartek wieczorem rzuciliśmy kotwicę przy inuickiej osadzie ITTOQQORTOORMIIT. Ta prosta nazwa oznacza dokładnie: Osadę o Wielu Domach lub (według innej wersji, jaka nam przedstawiono): Osadę o Wielkich Domach. Co nas zaskoczyło, to to, że nie ma tu portu. Cale nabrzeże to niezbyt szeroka ścianka Larsena (czyli po prostu ściana oporowa umocniona segmentami blachy falistej), wysoka na mniej więcej 10 metrów, z wywieszoną jedną oponą – i nic więcej. Ciekawe jak mieszkańcy komunikują się ze światem…
Już pierwszy spacer po wiosce dostarczył wielu cennych informacji: W zatoce znaleźliśmy lokalny port dla motorówek – i to port nie byle jaki..! Na kilkumetrowym, klifowym, skalistym brzegu w grupach po kilka stoją małe motorówki, a przy każdej grupie… niewielki hydrauliczny dźwig samochodowy. Chcesz popływać? Wodujesz sobie łódź dźwigiem, od razu z załogą 🙂 Wot technika..! Jest też mobilna stacja paliw i ropa po 6,5 korony duńskiej za litr – czyli niecałe cztery złote.!
Miejscowi uśmiechają się do nas i zupełnie ignorują nasza obecność. Dzieci bawią się na placu zabaw, trochę starsi słuchają jakiegoś rapu ze smartfona. Mija nas kilka quadów. Na jednym z nich młody chłopak z dziewczyną za plecami szaleje po stromych drogach wioski. Niezmordowanie jeździ w kółko, wzbijając tumany kurzu. Może to jakiś rodzaj ichniej randki..?
Wróciliśmy na jacht i wieczór zakończyliśmy kontemplując dźwięk lodu radośnie strzelającego w szklaneczce single malta.
– Hey guys, how did you get here?? – pytanie zadane zza pleców, kiedy w piątek rano wybraliśmy się na zakupowy rekonesans było bardzo zaskakujące. Pyta starszy pan, któremu towarzyszy dorosła już córka. Wyglądają na Europejczyków. To Duńczyk, który trzydzieści parę lat temu przyleciał tu razem z żoną do pracy – oboje byli nauczycielami w lokalnej szkole. Spędzili tu ponad 3 lata. Tutaj urodziła się ich córka. Teraz po latach przyleciał wraz z nią, by pokazać jej miejsce, gdzie przyszła na świat.
W zasadzie mieli wylecieć do domu jakoś w czwartek, ale z jakiegoś niewiadomego powodu odwołano jedyny helikopter, który lata do najbliższego lotniska (oddalonego o ponad 20 mil). Zostali wiec dwa dni dłużej, czekając na najbliższą możliwość transportu. Spotkaliśmy ich w trakcie ostatniego spaceru po osadzie.
Nie sposób opisać wszystkiego co usłyszeliśmy. Oprócz wielu ciekawych historii, w opowieści emerytowanego nauczyciela pojawiły się dwa bardzo istotne fakty: Po pierwsze mamy wielkie szczęście, bo tydzień temu przypłynął jeden z dwóch tegorocznych statków z zaopatrzeniem i w sklepie będzie można dostać NAWET chleb oraz mąkę. Nasz rozmówca śmieje się ze kilka dni wcześniej ze świeżych rzeczy mieli „świeże sztuczne kwiaty”.
Dowiadujemy się również, że w sobotę rano obraz osady zmieni się diametralnie. Planowane jest przybycie dużego statku wycieczkowego – takiego, co może przywieźć NAWET stu turystów. To naprawdę ważne wydarzenie! Cała osada liczy około 450 mieszkańców. Kilka tygodni temu mężczyźni wypłynęli w głąb fiordu na polowanie, a w osadzie pozostało może trzysta osób. Wszyscy oni będą jutro próbowali w ciągu trzech krótkich godzin, na które zakotwiczy statek, sprzedać jak najwięcej pamiątek i rękodzieła. Z tego głównie żyją.
Biorąc przykład z tutejszych myśliwych też postanowiliśmy uciec w głąb fiordu przed najazdem turystów, i wczesnym popołudniem zostawiliśmy Ittoqqortoormiit za rufą.
Bardzo chciałbym opisać resztę dzisiejszego dnia, ale… jakoś nie mam motywacji 😉 Płyniemy największym fiordem świata. Wieczorne słońce powolutku chyli się nad szczytami gór oświetlając niezwykłe kształty wielopiętrowych gór lodowych. Przed chwilą naliczyłem ich ponad pięćdziesiąt w polu widzenia. Do tego wszystkiego nie ma dla tego rejonu żadnych dokładnych map – a tym, które istnieją można wierzyć w bardzo ograniczonym zakresie. Przed kwadransem Monika wypatrzyła wielką, piaszczystą łachę w odległości pół mili od brzegu. A niby miał to być głęboki fiord. Czujemy się przez to trochę jak Magellan – odkrywamy nowe (przynajmniej dla nas) drogi. Chłoniemy piękno Arktyki pełną piersią. Tym bardziej, ze życzliwa inuitka zaznaczyła nam na mapie dwa obozy, gdzie możemy spotkać myśliwych. Ale to już inna historia…. Wracam na pokład :)”
Maciek najwyraźniej wziął sobie do serca niewinną groźbę zespołu brzegowego, że jeśli on nie weźmie się za pisanie – relacje zaczną powstawać… na lądzie 😉 Choć w sumie nic dziwnego – każdy chciałby się podzielić takimi przeżyciami!
Trzymamy kciuki, żeby teraz już regularnie przesyłał nam tak ciekawe opowieści!