Gdzieś w największym fiordzie świata

DSC_0589Nareszcie mamy kolejną korespondencję z pokładu Barlovento 🙂 Kpt. Sodkiewicz tłumaczy się, że byli… troszkę zbyt zajęci chłonięciem uroków Grenlandii. Sądząc po relacji z soboty (tak, na razie tym musimy się zadowolić 🙂 ), rzeczywiście sporo się działo…

9 sierpnia

„Postanowiliśmy przeistoczyć się na kilka dni w jacht śródlądowy – takie małe wakacje w trakcie wyprawy. Woda w fiordzie jest dużo cieplejsza niż w morzu. Przyszedł wyż, świeci piękne słońce. Temperatura również zaskakuje – w słonku jest tak ciepło, że jeden polarek wystarcza. Po prostu sielanka między górami lodowymi.

Musieliśmy minąć dobrych kilkaset lodowych olbrzymów i wpłynąć prawie sto mil w głąb fiordu, nim dotarliśmy do letniego obozu inuitów. Wreszcie na brzegu pojawiło się niewielkie skupisko chat i kilka namiotów. I ciężki zawód – jest za głęboko na kotwiczenie.  Musimy zostać w dryfie i tylko część załogi wyślemy pontonem na brzeg.
Powitanie jest mile ale z dystansem. Znów widać tylko kobiety i dzieci – mężczyźni podobno jeszcze śpią. Od razu w oczy rzuca się broń: wszędzie dookoła leży jej mnóstwo, różnego kalibru. Strzelby oparte o ścianę przy drzwiach, o stół. Przy każdej co najmniej jedna paczka amunicji. Tak jakby miała być zawsze pod ręką.
Chaty są drewniane, solidne. W środku lóżka i niezbędne sprzęty, ale praktycznie całe życie toczy się na świeżym powietrzu. Na brzegu leżą porzucone kanistry z zapasami benzyny do motorówek. Nie ma prądu. Kawę gotuje się na kuchence gazowej. Kiedy już kawa paruje w kubkach, gospodarze opowiadają o tym, że łowią tu sobie ryby i polują na woły piżmowe, żeby zrobić zapas mięsa na najbliższych kilka miesięcy. Mięso i ryby trzymają w dwóch wielkich, starych zamrażarkach skrzyniowych. Oczywiście nie są podłączane do prądu – bo niby gdzie. Wieka mają przyciśnięte dużymi kamieniami, a środek wypełniony lodem, na bieżąco uzupełnianym z okolicznych gór lodowych.

Trochu znowu gdzieś zniknął. Już piątek próbował się nam zgubić, gdy ruszaliśmy na eksplorację fiordu. W końcu zdyszany dopadł pontonu z dziwną siatką w ręku:
– Co tam masz??
– Mięso na obiad
– No dobrze, ale jakie?
– No… z białego niedźwiedzia…
Tym razem jesteśmy bardziej cierpliwi, pewnie znów próbuje zrobić jakieś zakupy. Wreszcie biegnie –  taszcząc trzy duże pstrągi…

Na błękitnym niebie sporadycznie pojawia się jakaś zagubiona chmurka. Wiatr także zrobił sobie wolny weekend. Słońce odbija się w gładkiej tafli fiordu. Jest po prostu ciepło. Podobno kolejne sto mil w głąb fiordu mogą być wieloryby – ale jakoś tak nagle przestało się chciał. Po co gnać. Spieszyć się. Lepiej stanąć sobie w dryfie, rozkoszować się ciszą i nic nierobieniem. W końcu mamy weekend 😉

Znalazłem ciekawą górę lodową. Z jednej strony klifowa cześć wysoka na ponad trzydzieści metrów. Drugi koniec niski i płaski. Po prostu zaprasza do abordażu!
Zaczęło się wyciąganie sprzętu. Suche kombinezony, raki, czekany, dziaby lodowe. Darek pontonem sprawnie dostarczył nas do samej górki. Tylko jak wyjść na ta bryle twardego lodu? Nie można założyć raków na gumowym pontonie. Wyciągamy się niepewnie na czekanach. Dopiero po chwili możemy usiąść na płaskim i założyć raki. O tak. Teraz da się tu poruszać.
Jacek i Michal nie mają ze sobą takiego wyposażenia, wbijamy wiec w lód małą kotwiczkę i wypuszczamy im linkę, po której mogą się wciągnąć na brzeg. Fajnie jest stanąć na górce lodowej. To nowe przeżycie i jakoś nie czuję się na siłach wspinać się gdzieś wysoko, ale sam spacer po niskiej części już daje dużo radochy.
Na lód zabraliśmy tablice ID i NordicClothing – producenta naszej odzieży wyprawowej. Obiecałem Marcinowi, że zrobimy kilka fotek w jakimś szalonym miejscu… Myślę, że to już jest nieźle odjechane 😉

Siedzisz sobie na górze lodowej. Obok dryfuje jacht. Sielanka. A gdyby tak jeszcze… I w tym momencie Monika oznajmia, ze dostała od przyjaciół taką mała naleweczkę z mijaca (z czego?? – przyp. zespołu brzegowego) by ją wypić w jakimś niebanalnym miejscu 🙂

Lenistwo pleni się szybko. Skoro już stoimy w dryfie, to może by tak przetestować te suche kombinezony… Michał pierwszy zsuwa się z pontonu do wody. Po chwili dołączam do niego. Nawet przyjemna ta woda. Znacznie cieplejsza niż w zeszłym roku na Ziemi Franciszka Józefa. Po kąpieli przyszedł czas na kajaki. Mięśniom przyda się trochę ruchu po jachtowej bezczynności. Fajnie tak móc opłynąć sobie growlerka albo górkę lodową.
Beztroskę przerywa lekkie chybotanie pobliskiej góry lodowej. Bujnęła się w lewo, w prawo i… z głośnym chrobotem zaczęła obracać. Niezwykłe widowisko. Chwilę później jedna z dalszych eksplodowała z ogłuszającym hukiem, a połowa jej nadwodnej części osunęła się do fiordu, wzbijając fontannę wody i powodując małe tsunami… Później zaczęła pękać trzecia… Wszystko w ciągu zaledwie kwadransa. Trochu popatrzył na zegarek:
– Najwyraźniej góry lodowe cielą się tu zawsze między 16 a 17…

Na dziś koniec pisania. Wachta kambuzowa woła na kolację – będzie potrawka z niedźwiedzia. W końcu to wyprawa w Arktykę – niedźwiedzie mięso po prostu być musi ;)”

W tej chwili nasz jacht opuścił już okolice Ittoqqortoormiit i żegluje niespiesznie na północ wzdluż brzegów Grenlandii. O północy UTC Barlovento znajdowało się na pozycji 71 31N 18 26W. Przed dziobem ogromna przestrzeń oceanu – więc może więcej czasu na pisanie do nas 🙂