Zdążyć przed zimą

Mamy dużo szczęścia. Pogoda zrobiła się już bardziej jesienna. Coraz częściej przychodzą sztormowe wiatry. Dobrze, że wieją nam w rufę. Morze Czukockie jest dość płytkie i szybko tworzy się tu wysoka fala.Tizzie gna przed siebie bijąc kolejne rekordy prędkości. Ona też już by chciała przekroczyć cieśninę Beringa i opuścić North West Passage zanim zamknie go lód przesuwający się od strony Rosji. To takie swoiste regaty z lodem. Na razie ślizgając się po falach mamy szanse wygrać 😃 Na filmie wieje 8B ale nie czuć tego bo gnamy z prędkością prawie 8 węzłów…

…na cuda trzeba chwilę poczekać

Plan zakładał, że Ewa weźmie pompę w bagaż podręczny i nie spuści jej z oka. Niestety w Warszawie uprali się, że to za ciężki przedmiot. W dodatku pachnący dieslem. Na nic zdały się tłumaczenia. Pompę trzeba było nadać jako bagaż rejestrowy. I tym właśnie sposobem Ewa przesiadła się w Frankfurcie na lot do Vancouver…a pompa nie. Jak na złość, urządzenie na wagę złota musiało się zapodziać przy przesiadce. Miny naszej załogi, gdy podzieliliśmy się wiadomością były pełne desperacji: Czyli pompa nie przyleci w czwartek. Następny samolot jest dopiero w niedzielę. Kolejne trzy dni oczekiwania, kolejne trzy kroki w stronę nadchodzącej zimy. I jacht unieruchomiony w nie do końca osłoniętej zatoce. Do tego konieczność przebookowania wszystkich dalszych lotów Ewy. Nawet nie chciałem o tym myśleć. Co prawda Ewa miała prawie 12 godzin na przesiadkę w Vancouver, lecz pompa była wciąż we Frankfurcie.
Trudno było usiedzieć na jachcie. Popłynęliśmy pontonem do osady. Jak na nieszczęście wszyscy napotkani mieszkańcy na powitanie pytali czy nasza pompa przyleci jutro. Co powiedzieć? Że mamy nadzieję? Steven na wieść o problemach z transportem tylko westchnął i stwierdził „To Kanada…tu wszystko trwa”. Nie było to pocieszające.
Wpadliśmy do warsztatu Billyego i podpytać czy możemy już coś zrobić. Może coś już rozebrać. Może przygotować. Tak by się chociaż coś działo. Mechanik z tradycyjnym Inuickim stoicyzmem stwierdził, że najpierw poczekamy na pompę. Jego głos brzmiał tak jakby nie był przekonany czy ona się tu kiedykolwiek zmaterializuje. To może chociaż skonsultujemy manual?
– Eeee. Nieee. Najpierw niech pompa przyleci…potem się zobaczy.
Potem zadziały się cuda. Nie mając nic do roboty poszliśmy na spacer na wzgórze. Panorama ze szczytu pokazywała dwa światy. Spokojna zatoka z samotnym jachtem pośrodku kontrastowała z widokiem na drugą stronę gdzie wściekły oceaniczny przybój z hukiem atakował wybrzeże. Przez chwilę wyobraziłem sobie zmianę kierunku wiatru. Nasz jacht, nasz pomarańczowy dom znalazł by się w potrzasku. Miałem co prawda z tyłu głowy plany B,C,D. Rozmawiałem z Inuitami o możliwości próby wyholowania jachtu. Ale to była ostateczność…
Odgoniłem czarne myśli i zobaczyłem przepiękne stworzenie. Olbrzymi biały królik siedział przede mną i patrzył w morze. Był przepiękny. W ogóle się mnie nie bał. Na chwilę spojrzał na mnie po czym ponownie wystawił twarz do zachodzącego słońca. Patrzył dokładnie w kierunku gdzie chciałem popłynąć. Gdy ja podszedłem kilka kroków, to on o kilka się odsunął. Lecz nie uciekł. Cały czas wskazywał drogę na zachód. Wiem. To irracjonalne, lecz zrobiło mi się jakoś raźniej.
Schodząc w kierunku osady przystanęliśmy przy kamiennym kopcu. Coś kolorowego mignęło pośród kamieni. Schyliłem się – kamień pomalowany w barwy tęczy – i napis „Never give up because great things take time”. Chwilę później ktoś podnosi z ziemi drugi „Stay positive, work hard, make it happen”. Nie wiem kto stworzył te kamienie ale dał mi dzięki nim energetycznego kopa. Na jacht wróciliśmy w dużo lepszym nastroju. Gdy tylko telefon sparował się ze starlinkiem odczytałem kolejną wiadomość od Ewy:
„Mam pompę, przyleciała kolejnym samolotem Lufthansy. Zdążyła w ostatniej chwili. Teraz już nie wypuszczę jej z rąk. Za chwilę lot do Yellowknife”
W czwartkowe południe czekaliśmy obaj ze Stevenem w hali mikro lotniska. Hala odlotów wielkości szkolnej klasy.z przeszkloną jedną ścianą. Gdy samolot wreszcie wylądował nawet Stevenowi udzieliły się emocje.
-Chodź do okna. Zobaczymy czy przyleciała….Widzisz ją? Ma pompę?
Miała! Szla przez szutrowe pas lotniska niosąc w ręku coś wyraźnie ciężkiego 😃

Houston mamy problem!

Co mogło być powodem zgaśnięcia silnika? Rozrusznik kręci, a silnik ani myśli zaskoczyć. Nawet na chwilę. Na którymkolwiek cylindrze. Od rana zaczynamy szukać przyczyny: Zapowietrzenie? Nie – w zbiorniku jest jeszcze 700l paliwa. Woda w paliwie? – sprawdzamy odstojnik ale nie znajdujemy w nim śladu wody. Filtr paliwa? – jest trochę zabrudzony, ale widywało się gorsze. Dużo gorsze. Na wszelki wypadek wymieniamy go na nowy… Sprawdzamy cały układ paliwowy. Odpowietrzamy go segment po segmencie. Wygląda na to że paliwo dochodzi do pompy wtryskowej ale nie idzie na wtryskiwacze. Może to solenoid do gaszenia silnika? – wykręcamy go. Sprawdzamy. Bardzo ładnie wysuwa się po podaniu napięcia. Czyli nie tu leży przyczyna…

W tym samych czasie druga część załogi pompuje ponton, a następnie płynie do osady rozejrzeć się i poszukać jakiegoś wsparcia. Społeczność nie jest duża, raptem czterysta osób. Funkcjonują tu cysterny dowożące do domów wodę, olej opałowy i odbierające nieczystości. Musi być zatem jakiś mechanik. Mamy dużo szczęścia: niemal od razu Kacper z Olą spotykają Stevena, czyli menadżera odpowiadającego za wszystkie techniczne aspekty życia osady.
i od razu są dobre wieści: w osadzie jest mechanik – a nawet prawie dwóch. Billy ma uprawnienia, a Garry odbywa staż pod jego okiem. Pomimo dnia wolnego chłopaki dają się namówić i już po godzinie wieziemy ich pontonem na jacht. Przystępują do testów. Robią praktycznie to samo co my wcześniej. Uzyskując nawet te same rezultaty. Paliwo na pompę wtryskową dochodzi. Wraca jej przelewem. Lecz ani kropla nie idzie przewodami wtryskiwaczy. W końcu Billy stwierdza „I’m out of ideas”. Niedobrze. Wygląda na to, że padła pompa wtryskowa…

Równolegle trwają szeroko zakrojone konsultacje z zaprzyjaźnionymi mechanikami w Polsce i w Toronto. Wszyscy twierdzą, że pompy wtryskowe nie padają ot tak. Że najpierw silnik powinien skakać na obrotach. Powinny być jakieś oznaki, dźwięki, etc…

Maciuś z Billym znajdują na pompie otwór rewizyjny. Po otwarciu widać, że wałek pompy się kręci podczas obracania silnikiem. Ale paliwa pompa podać uparcie nie chce.
Wspólnie dochodzimy do przerażającego wniosku. Konieczna jest wymiana pompy wtryskowej. Tylko skąd ją zdobyć tu na końcu świata? I czy dotrze przed zimą…

Zmienność Arktyki.

Północna droga wodna nie jest bardzo widokowa. Osady Inuickie występują sporadycznie. Są małe i skromne. Ta trasa to przede wszystkim wielomilowe odcinki pustki. By pokonać North West Passage trzeba przepłynąć ponad 4000mil morskich. Zaczynając od Grenlandii i kończąc na Alasce. Lub odwrotnie. Wielkim zaskoczeniem dla mnie była olbrzymia zmienność pogody tutaj. Wyobraźcie sobie, że te zdjęcia dzieli mniej niż 48 godzin. Najpierw wielogodzinna śnieżyca. Biały puch zacinający pod ostrym kątem. Oblepiający liny żagle i maszty.
Później zmiana kierunku wiatru na południowy. Gwałtowna odwilż, której towarzyszył atak bryłek lodu odpadających z masztów i radarów, następnie lądujących z głośnym hukiem na pokładzie. I tupot sternika próbującego unikać spadającego lodu… Nagle zrobiło się jasno i ciepło. Już po kilku godzinach żeglowaliśmy w pięknym słońcu pod pełnym zestawem żagli. Taka chwila mogła się szybko nie powtórzyć. Postanowiliśmy przewietrzyć genakera. Wyobraźcie sobie zwyczajową kawę o 10 rano pośrodku Arktyki i to pod genakerem. Totalna magia.
To także znak, że tu na północy trzeba wykorzystać każdą chwilę. Bo czas jest tu mocno ulotny…

default

Gry i zabawy mechaniczne

Nasz postój w Cambridge Bay nieco się przedłużył. Zostaliśmy zasypani pytaniami, czy zamierzamy tam zimować? Czy coś się stało? Czy wreszcie raczymy się ruszyć? Aby nie zapeszać nie odpisywaliśmy. Teraz przyszedł już czas opowiedzieć pewną historię.

Zaczęło się jeszcze na Grenlandii. Płynęliśmy kanałem Disko radosnym slalomem między lodowymi gigantami. Pogoda słoneczna, wiatr wziął tego dnia urlop. Idylle przerwał nagle ostry dźwięk alarmu temperatury wydechu. Momentalnie odstawiliśmy silnik. Straciliśmy chłodzenie.
Sprawdziłem drożność poboru wody, w filtrze – oprócz kilku mikro krewetek – też nie znalazłem nic ciekawego. Czyżby wirnik pompy? Oj tak… nasz pacjent posiadał już tylko trzy z ośmiu łopatek…
Wymiana poszła bardzo sprawnie. Zrobiliśmy to zanim najbliższa góra lodowa przydryfowała z pytaniem czy nie potrzebujemy osłony. Odniosłem nawet wrażenie, że Mareczek – trzon naszego pionu technicznego – poczuł się pominięty: miał wachtę nawigacyjną, więc dzielnie obserwował górę, a my, dwa Maćki bawiliśmy się w maszynowni…

Awaria wirnika to niezbyt częsty temat. Zawsze wymieniamy go przed sezonem, bo tak każe dobra praktyka – i to wystarczało. Wypływając z Polski mieliśmy założony nowy oraz 4 zapasowe. Powinny wystarczyć na kilka lat. Zatem wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, gdy sytuacja powtórzyła się po zaledwie dwóch tygodniach! I potem jeszcze raz…
Jak na złość zawsze dzieje się to, gdy jesteśmy pomiędzy lodem, a temperatura wody oscyluje koło zera… Na początku śmialiśmy się, że to motywator dla technicznych, by jak najmniej się pomoczyć przy wymianie. Ale zapas wirników topniał. Coraz mniej było mi do śmiechu. Zakładając przedostatni nie śmiałem się już wcale. Byliśmy jeszcze przed półmetkiem przejścia….
Pojawił się pomysł by dostarczyć dodatkowe wirniki oraz (tak na wszelki wypadek) całą zapasową pompę do Cambridge Bay. Zaprzyjaźniona Nashachata II planowała w tym miejscu wymianę załogi zawrócą w stronę Grenlandii. Na lądzie Ewa momentalnie zdobyła 10 wirników. Wyczarowała gdzieś spod ziemi nową pompę do perkinsa. Po czym rozdała to chłopakom. Niech leci w różnych bagażach – któryś z nich na pewno dotrze 😃

Staliśmy w Cambridge Bay. Cały czas coś niby się działo, ale narastała niepewność: Lato pomału się kończyło. Jachty przypływały, uzupełniały zapasy i natychmiast ruszały dalej – a my czekaliśmy na obiecane wirniki. Każdemu z nas chodziła po głowie ta sama myśl: Wypłynąć! Ruszyć stąd jak najszybciej. Zanim lato się skończy. Nim nastaną jesienne sztormy i lód zacznie zamykać trasę. Każda noc była coraz dłuższa, a myśli coraz bardziej natarczywe: Co jeśli wirniki nie dolecą? Albo loty będą odwołane?

I wtedy zdarzył się cud. Nasz agregat odmówił współpracy. W porze śniadania wyciekł z niego płyn chłodzący i maszyna wyłączyła się sama. Kończą się wirniki do silnika. Padł agregat. W takiej sytuacji cieszy się może tylko wariat… A jednak!
Po pierwsze agregat skoro miał się zepsuć, to stało by się to wcześniej lub później. Więc lepiej, że w porcie, na cumach, gdy wprost narzekamy nadmiar czasu. Po drugie znaleźliśmy zajęcie dla myśli. Mogliśmy skupić się na naprawianiu agregatu, nie myśląc o tym czy wirniki przylecą i za ile dni.

Tym razem działaliśmy pełnym zespołem technicznym 3M: dwa Maćki i Marek. Po wyeliminowaniu wszystkich łatwo dostępnych miejsc potencjalnego wycieku zawęziliśmy listę podejrzanych do pompy chłodzenia. Łożysko miała jak grzechotka i ciekła z uszczelniacza. To już wyglądało poważniej. Konieczna była przerwa na świętą robotniczą kawę.
– Chyba musimy ją zdjąć.
– Pewnie ale jak wymienić łożysko i uszczelniacz tu na końcu świata?
– Może by ją podgrzać na kominku a potem spróbować puknąć…
Chłopaki wyraźnie się rozkręcali. Niestety musiałem zepsuć im zabawę.
– A może wymienimy całą pompę? – podrzuciłem pomysł.
– Taaa… To idź i znajdź sklep z pompami do Vetusa
– Zima przyjdzie zanim zdobędziesz tu taką pompę… – powiało sceptycyzmem.
Nie chcąc znęcać się dłużej nad nimi poszedłem na rufę i wróciłem z nowiutką i błyszczącą pompą.
– Od Vetusa nie mam, ale od Mitsubishi powinna pasować. Proszę 😃
– O Ty!
– O kur….
– Wozisz pompę?
– Ano przez przypadek jedną mam😃
Pozostał nam tylko montaż i temat dorobienia uszczelki. To moment, kiedy trzeba podziękować Mirkowi, Przemkowi i Wojtkowi. To oni nauczyli mnie, że każdą uszczelkę można dorobić. Trzeba mieć tylko z czego i czym. Od tej pory na Inatiz mamy zarówno gambit jak i wybijaki. W ten sposób powstał najpierw szablon a następnie bardzo zgrabna uszczeleczka. Trochę zabawy wymagało jeszcze uszczelnienie rurki łączącej pompę z termostatem. Składaliśmy pompę trzy razy, ale to było nawet całkiem przyjemne. Już o drugiej w nocy nasz agregacik był gotowy na dalszą wyprawę 🙂

No i w tym czasie zupełnie nie myśleliśmy o tym czy wirniki dolecą. Czy może się spóźnią…
Doleciały. Samolot spóźnił się tylko dwie godziny – co tu, w Arktyce, jest zupełnie pomijalne. Czekaliśmy na dostawę już z włączonym silnikiem. Szybki uścisk dłoni. Przejęliśmy paczuszki. Podziękowaliśmy symboliczną butelką Amundsena i już gnaliśmy dalej. Zanim lato się skończy…

Jak prawie poszedłem na ryby

Stoimy w Cambridge Bay. Ta osada, leżąca w samym sercu Arktyki, słynie z polowań na woły piżmowe i połowów arctic char – fantastycznej ryby przyominającej coś jakby skrzyżowanie łososia z strągiem. Choć mieszkańcy północy, niezależnie czy chodzi o polowanie czy połówn, zawsze używają słowa „harvest” – „zbiór”, które w umiarkowanym klimmacie kojarzy się raczej z uprawą zbóż, owoców czy warzyw… Oddaje za to ślicznie sezonowość: Teraz jest pora na ryby, bo wracają strumieniami z oceanu na jeziora, więc nawet nie warto pytać o mięso piżmowoła, bo będzie ono stare. Teraz sie je ryby 😃

Nie jesteśmy zbyt trudni do namówienia. Dobra rybka nie jest zła. Postanowiliśmy więc zdobyć świeżego Arctic Chara. Plan niby prosty. Złowić. Tylko gdzie? Wyspa Victorii, gdzie się znajdujemy to kraina kilkuset jezior. Dróg tu prawie nie ma. Jak więc znaleźć  dogodne łowisko?
Odpowiedzi poszukałem u Inuitów?
– Gdzie łowicie ryby?
– W Ekalluk River, Jaysco River lub Surrey River – odpowiedzieli bez wahania.
– A jak się tam dostać?
– Wodnosamolotem 🙂

Okazuje się, że łowi się tu głównie komercyjnie. Istnieje niewielka lokalna fabryka, zatrudniająca tylko kilka osób przez cały rok i dodatkowych kilkanaście sezonowo. Kontraktuje też około 50 okolicznych myśliwych zaopatrujących ją w ryby, które są codziennie transportowane wodnosamolotem do Cambridge Bay, gdzie są filetowane, mrożone lub wędzone. Stąd ruszają na kanadyjski i amerykański rynek.
Łączna waga odławianych co roku Arctic Charów to około 100 000 funtów. Czyli każdy myśliwy musi złowić około 350ryb. To całkiem sporo biorąc pod uwagę, że łowi się je tylko dwa razy w roku: w lipcu gdy płyną do oceanu, oraz pod koniec sierpnia, gdy wracają na słodkowodne jeziora. Cały ten  biznesik ożywia bardzo lokalną społeczność, dając zatrudnienie i przynosząc dochód powyżej miliona dolarów kanadyjskich. A kiedy sezon na ryby się kończy to można przestawić „produkcję” na woły piżmowe 😃

Być w samym centrum zagłębia rybnego i kupować mrożoną rybę??? Nie. To nie w naszym stylu. Po trzech dniach wrastania w krajobraz osady mieliśmy już tylu znajomych by przypuścić szturm na przetwórnię. Wróciliśmy z smakowitą, prawie czterokilogramową rybką, która właśnie przed chwilą przyleciała samolotem prosto z łowiska. Szykuje się kulinarna uczta

Grenlandzkie urodziny

Zatrzymaliśmy się na chwilę w niedużej osadzie Ukkusissat. Piękny lipcowy dzień i licząca raptem sto osób osada tętniła życiem. Większość zajęć skupiała się wokół łodzi lecz nie brakowało też osób, które po prostu wystawiły twarze do słońca robiąc po prostu NIC 😃 My w sumie też robiliśmy nic – ot, spacerowaliśmy pomiędzy domami…

Aż w jednej chwili zostaliśmy gośćmi na urodzinach! Tak po prostu: z jednego z kolorowych domków wyszła gospodyni i zgarnęła naszą gromadkę, tłumacząc, że musimy być gośćmi na jej urodzinach.

Jak wyglądają grenlandzkie urodziny? Przygotowujesz dużo, ale naprawdę dużo jedzenia – a następnie zapraszasz dosłownie wszystkich. Goście przychodzą i wchodzą kiedy chcą, niektórzy wracają kilka razy w ciągu dnia. Im więcej osób się przewinie, tym lepsze urodziny. Wszyscy jedzą na stojąco, z papierowych je talerzyków i sami się obsługują: Nikt nikogo nie namawia do dokładki, ale jeść można do woli. Ba, nawet zabrać trochę ze sobą.! A najedzeni goście po prostu wychodzą – nikogo się nie żegna i nie odprowadza do drzwi.

Serwowane potrawy można podzielić na dwie grupy: Stół w przedpokoju oraz sąsiednią zamrażarkę zajmowały lokalne specjały. Królował oczywiście Maktaq czyli surowa skóra z wieloryba (najchętniej narwala albo biełuchy) wraz z warstwą tłuszczu. To dla ludzi północy nie tylko rarytas lecz także cenne źródło witamin oraz mikroelementów. Tuż obok dumnie prezentowały się ogon narwala, suszony wieloryb i suszona ryba. Jedynym daniem pieczonym było mięso woła piżmowego które i tak podawane było na zimno 😃
Ale najciekawsze były dwie nietypowe jak na te Grenlandię potrawy: Pierwszą było sushi… tak, z maktaqiem, a drugą sałatka ryżowa z krewetkami – i oczywiście maktaqiem. Gospodyni wyjaśniła, że w zeszłym roku podróżowała po Azji i to jej próba połączenia lokalnej tradycji z kuchniami świata. Trzeba przyznać że zestawienie smaków było dość intryujące 😉

Zupełnie inne doznania smakowe oferował drugi stół, który wprost uginał się od ciast. I ten cieszył się największym powodzeniem. Wszak wieloryba czy rybę jada się tu codziennie – a ciasto jest tylko od święta.

Kotwicowisko wśród lodu

Wyprawy planuje się całkiem prosto. Siada się przy kominku, rozkłada mapy i zaczyna wyobrażać sobie miejsca które odwiedzimy. Jeszze trzeba ułożyć to wszystko w harmonogram. Porty wymian załogi, daty…a bogowie patrzą na to z góry uśmiechając się z politowaniem.

Na 31 lipca zaplanowaliśmy rozpoczęcie wyprawy przez North West Passage. Wcześniej miał być mały postój techniczny dla Inatiz – żeby mieć czas przeserwisować mechanizmy, powymieniać olej, posprawdzać wszystko. Zrobić pranie i spokojnie się wyspać. Przez dobę miałem być na jachcie sam.

Tymczasem władze portu w Ilulissat postanowiły zamknąć na stałe port dla jachtów. Zamiast osłoniętego miejsca do cumowania jachty są odsyłane na kotwicowisko, po którym ogromne lodowe growlery przetaczają się w lewo i prawo gnane prądami przypływu. Dopóki jest kompletna załoga, jeszcze da się żyć. Ciepło ubrani wachtowi uzbrojeni w czterometrowe tyczki lodowe bronią bronią jachtu odpychając bryły lodu na boki. Czasem lód waży więcej niż 40 ton naszego jachtu. Wtedy odpychają jacht od lodu 😃 Ważne by growler nie powiesił się na łańcuchu kotwicznym bo mógłby go zerwać…

Gorzej, gdy na jachcie zostałem sam. Ciężko jest jednocześnie pilnować jachtu, spać i jeszcze coś zrobić. Dobrze, że mamy kominek, zamkniętą sterówkę – i że udało się uruchomić kamerę na maszcie. Po kilku godzinach wypracowałem sobie względnie efektywny rytm: 10 min pracy, wyjscie z maszynowni, żeby spojrzeć na kamerę, kolejne 10 min pracy, spojrzenie na kamerę, odepchnięcie growlera, dorzucenie opału do kominka, 10 min pracy… i tak w kółko.

W nocy na kotwicowisku zapadła taka cisza, że przez burtę słychać było dzwięki topiącego się lodu. Tylko co jakiś czas coś uderzało burtę któregoś z jachtów. Wtedy zrywały się odgłosy pośpiesznych kroków, w ruch szły metalowe tyczki. Każdy z sześciu zakotwiczonych tu jachtów walczył w totalnej ciszy. Na szczęście wiatru prawie nie było. Nawet podczas flauty, zabawa z lodem dała mi w kość. Wolę nie myśleć, co byłoby przy sztormowej pogodzie.

Na północ! Tam musi być jakaś – kopalnia…

Żeglując wzdłuż zachodniego wybrzeża, na północ od zatoki Disko, Maciek zakotwiczył naszą pomarańczową dziewczynę na przeciw porzuconej osady, w której do 1972 roku działała jedyna na Grenlandii kopalnia węgla kamiennego. Qullissat, bo tak nazywa się to miejsce, miało całkiem niesamowitą historię – i powstania, i opuszczenia przez ludzi!
Większość osad na Grenlandii powstawała albo wokół tradycyjnych obozowisk Inuitów, w miejscach gdzie było łatwo polować lub łowić ryby, albo w dobrze osłoniętych zatokach fiordów, gdzie statki duńskich kolonizatorów mogły bezpiecznie schronić się przed wymagającą arktyczną pogodą.
Jednak Qullissat powstało w 1924r od razu jako przemyślany projekt rządu w Kopenhadze – kopalnia i obsługująca ją osada miały być sztandarowym dowodem na to, że na Grenladnii da się stworzyć „nowoczesną kolonię”, której gospodarka będzie oparta nie na pozyskiwaniu skór, tranu czy ryb – ale na przemyśle zapewniającym pracę autochtonicznym mieszkańcom.
Początkowo projekt okazał się sukcesem: Stosunkowo łatwo dostępne pokłady węgla można było skutecznie wydobywać prostymi technikami, Inuici chętnie podejmowali pracę, przybywając do osady całymi rodzinami, a duńskie władze zapewniały nowoczesne – jak na tamte czasy i rejon – domy i infrastrukturę. W efekcie w latach 30tych XXw kopalniane miasteczko było najszybciej rosnącą społecznością na całej Grenlandii.
Gdy wybuchła II wojna światowa i Dania została zajęta przez hitlerowskie Niemcy, Qullissat tylko zyskało na znaczeniu: jedyna kopalnia węgla na Grenlandii podwoiła wydobycie i pozwoliła mieszkańcom wyspy uniezależnić się od dostaw z zewnątrz. I to mimo, że praca odbywała się bez pomocy maszyn, a sztolnie nie miały nawet elektrycznego oświetlenia.
Podczas gdy warunki pracy w kopalni były prymitywne, w osadzie żyło się raczej wygodnie i nowocześnie: w 1943 roku powstało kino, dwa lata później otwarto dobrze wyposażony szpital, który miał służyć społeczności całego regionu. W domach zainstalowano połączone z bojlerami kaloryfery.
Jednak gdy opadła euforia po zakończeniu wojny, perspektywy dla kopalni i osady stały się mniej różowe: Górnicy grozili strajkiem, bo wciąż nie zapewniano im nowoczesnych narzędzi, jednocześnie śrubując planowane wydobycie. Otwierane przez prywatne firmy kopalnie kryolitu proponowały lepsze pensje, co wymusiło podwyżki płac – i sprawiło, że wydobycie węgla stało się deficytowe.
A co chyba najgorsze, zyskujący coraz większą autonomię rząd Grenlandii w strategicznym planie rozwoju wyspy na lata 50te i 60te XXw postanowił, że gospodarka wyspy ma opierać się na rybołówstwie. Wydobycie surowców ma być ograniczane, a kopalnia i osada Qullissat mają zostać zlikwidowane.
Nie bacząc na odgórne decyzje osada kwitła: w 1952 roku liczyła blisko tysiąc mieszkańców i była trzecim co do wielkości miastem Grenlandii. Mistrzostwo Grenlandii w piłce nożnej 1960 zdobyła drużyna Nanok Idraetslag – jedna z kilku, w których grali pracownicy kopalni. W infrastrukturę kopalni wciąż nie inwestowano, więc produkcja balansowała na (lub poniżej) granicy opłacalności, ale mimo to 1966r kopalnia wydobywała już 40 000 ton węgla, a społeczność osady liczyła już ponad 1400 mieszkańców, nie tylko Grenlandczyków i Duńczyków – ale i Szwedów, Norwegów i Szkotów…
Wreszcie w 1968 roku rząd autonomicznej już Grenlandii zorientował się, że plan stopniowego wygaszania osady się nie powiódł – i aby zrealizować uchwaloną blisko 20 lat wcześniej strategię trzeba podjąć drastyczne kroki: Górników zaczęto intensywnie nakłaniać, by przekwalifikowali się na rybaków, mimo że połowy dorsza dramatycznie spadały już od kilku lat. Zakazano remontowania mieszkań i naprawiania infrastruktury – co w ciągu 4 lat nakłoniło do wyprowadzki wszystkich obcokrajowców i około 700 Grenlandczyków.
Wreszcie 4 października 1972 roku ostatecznie zamknięto kopalnię, a pozostałych 500 mieszkańców przymusowo relokowano do innych miejscowości. Jeszcze w tym samym roku opuszczona już osada została sprzedana prywatnemu przedsiębiorcy, który miał ją rozebrać i zlikwidować wszelkie ślady po jej istnieniu.
Na nasze szczęście zatarcie śladów po czasach świetności Qullissat również się nie udało: choć część budynków rozebrano, wciąż wiele znajduje się w całkiem niezłym stanie. Pod szkieletami tuneli osłaniających kiedyś przed arktyczną pogodą wciąż można odnaleźć tory, po których transportowano urobek. W dawnym szpitalu stoją resztki aparatu Roentgena, z którego sprowadzenia w 1946r społeczność była bardzo dumna. Wannę w szpitalnej łaźni starczyłoby w zasadzie umyć…
Prywatne domy, które ocalały są w zaskakująco dobrym stanie – i są zamknięte. Służą za letnie mieszkania dla dzieci i wnuków tych, którzy pięćdziesiąt lat temu zostali stąd wysiedleni. Ich kolorowe ściany w postapokaliptycznym krajobrazie tylko pogłębiają poczucie absurdu historii tej osady.

Świętowanie po Grenlandzku

Kiedy najlepiej dotrzeć na Grenlandię? Oczywiście w święto narodowe! 🙂
Po przeczekiwaniu sztormowej pogody na Wyspach Owczych i pośpiesznej wymianie załogi w Reykjaviku żegluga w kierunku Grenlandii miała być już miła i spokojna – a okazała się całkiem emocjonującym lawirowaniem między głębokimi niżami, mgłą i polami lodowymi szczelnie otulającymi całą południowy koniec tej arktycznej wyspy.
Załoga 3 etapu zostawiła za rufą ponad 1000 mil i dziewięć dni żeglugi nim w końcu Inatiz dotarła do brzegów Grenlandii – w zacisznym porcie Paamiut. Ale za to jakie czekało na nas powitanie! Trafiliśmy do osady w dniu święta narodowego Grenlandii – ustanowionego w najdłuższy dzień roku, by uczcić tak cenne w Arktyce światło i początek lata przyjaznego ludziom lata.🌞🌼🌸 Jeszcze nim na dobre podaliśmy cumy, już przyjmujący nas do burty swojego kutra rybacy zaprosili nas do wspólnego świętowania.
Jak się świętuje na Grenlandii? Przede wszystkim: elastycznie. Ponieważ pogoda okazała się mało letnia (mówiąc wprost – lało), pani burmistrz osady zdecydowała o przeniesieniu festynu z udekorowanego grenlandzkimi flagami centralnego placu osady do hali sportowej.
Po drugie: wspólnie. W szybkie przenosiny nagłośnienia, grilli i stołów zaangażowali się po prostu wszyscy. Grille ktoś przewiózł wózkiem widłowym, głośniki przejechały pickupem lokalnej firmy budowanej, a nawet demonstracyjnie zblazowane nastolatki pomagały przenosić ławki 😉
Po trzecie: tradycyjnie. Dla Inuitów, również tych żyjących na Grenlandii świętowanie nieodłącznie związane jest z dzieleniem się jedzeniem z całą społecznością. Dlatego food sharing był chyba najważniejszym punktem programu. Serwowano grillowaną fokę, gotowanego woła piżmowego, oraz wieloryba w dwóch postaciach: z grilla oraz w postaci plastrów odcinanych z mrożonej bryły mięsa – coś a la carpaccio 😉 Jedzenia nie mogło zabraknąć, więc gdy przygotowane zapasy się przerzedziły, pewna starsza pani po prostu przyniosła z domu kolejną fokę, podzieliła ją na miejscu i po prostu dorzuciła na grilla.
Po czwarte: z szacunkiem dla duchów natury. Co prawda w Paamiut stoi jeden z najstarszych kościołów na Grenlandii, a misjonarze pojawiali się tu od końca XVIII wieku, wszyscy wiedzą, że złe duchy trzeba odstraszyć nim zacznie się świętować. Było to zadaniem poprzebieranych za czarne, straszliwe stwory dzieci – które swoją rolę traktowały śmiertelnie poważnie.
Po piąte: różnorodnie. wszyscy bawili się równie dobrze przy tradycyjnej muzyce akordeonu wykonywanej przez starszego już wiekiem Kaia Olsena (dowiedzieliśmy się później, że ma status Grenlandzkiego folkowego celebryty), jak i ostrym rocku wykonywanym przez rodzinną kapelę 😉
Wreszcie: grając w piłkę. Na koniec festynu, mimo wciąż padającego deszczu,na boisko wyległa chyba połowa osady, zawodników było znacznie więcej niż 22, a podział na drużyny mocno symboliczny. Ale Emocji i pięknych goli nie brakło!
…uff, działo się… a to tylko początek grenlandzkich emocji 🙂