Mamy dużo szczęścia. Pogoda zrobiła się już bardziej jesienna. Coraz częściej przychodzą sztormowe wiatry. Dobrze, że wieją nam w rufę. Morze Czukockie jest dość płytkie i szybko tworzy się tu wysoka fala.Tizzie gna przed siebie bijąc kolejne rekordy prędkości. Ona też już by chciała przekroczyć cieśninę Beringa i opuścić North West Passage zanim zamknie go lód przesuwający się od strony Rosji. To takie swoiste regaty z lodem. Na razie ślizgając się po falach mamy szanse wygrać Na filmie wieje 8B ale nie czuć tego bo gnamy z prędkością prawie 8 węzłów…
Archiwum kategorii: Bez kategorii
…na cuda trzeba chwilę poczekać
Houston mamy problem!
Co mogło być powodem zgaśnięcia silnika? Rozrusznik kręci, a silnik ani myśli zaskoczyć. Nawet na chwilę. Na którymkolwiek cylindrze. Od rana zaczynamy szukać przyczyny: Zapowietrzenie? Nie – w zbiorniku jest jeszcze 700l paliwa. Woda w paliwie? – sprawdzamy odstojnik ale nie znajdujemy w nim śladu wody. Filtr paliwa? – jest trochę zabrudzony, ale widywało się gorsze. Dużo gorsze. Na wszelki wypadek wymieniamy go na nowy… Sprawdzamy cały układ paliwowy. Odpowietrzamy go segment po segmencie. Wygląda na to że paliwo dochodzi do pompy wtryskowej ale nie idzie na wtryskiwacze. Może to solenoid do gaszenia silnika? – wykręcamy go. Sprawdzamy. Bardzo ładnie wysuwa się po podaniu napięcia. Czyli nie tu leży przyczyna…
W tym samych czasie druga część załogi pompuje ponton, a następnie płynie do osady rozejrzeć się i poszukać jakiegoś wsparcia. Społeczność nie jest duża, raptem czterysta osób. Funkcjonują tu cysterny dowożące do domów wodę, olej opałowy i odbierające nieczystości. Musi być zatem jakiś mechanik. Mamy dużo szczęścia: niemal od razu Kacper z Olą spotykają Stevena, czyli menadżera odpowiadającego za wszystkie techniczne aspekty życia osady.
i od razu są dobre wieści: w osadzie jest mechanik – a nawet prawie dwóch. Billy ma uprawnienia, a Garry odbywa staż pod jego okiem. Pomimo dnia wolnego chłopaki dają się namówić i już po godzinie wieziemy ich pontonem na jacht. Przystępują do testów. Robią praktycznie to samo co my wcześniej. Uzyskując nawet te same rezultaty. Paliwo na pompę wtryskową dochodzi. Wraca jej przelewem. Lecz ani kropla nie idzie przewodami wtryskiwaczy. W końcu Billy stwierdza „I’m out of ideas”. Niedobrze. Wygląda na to, że padła pompa wtryskowa…
Równolegle trwają szeroko zakrojone konsultacje z zaprzyjaźnionymi mechanikami w Polsce i w Toronto. Wszyscy twierdzą, że pompy wtryskowe nie padają ot tak. Że najpierw silnik powinien skakać na obrotach. Powinny być jakieś oznaki, dźwięki, etc…
Maciuś z Billym znajdują na pompie otwór rewizyjny. Po otwarciu widać, że wałek pompy się kręci podczas obracania silnikiem. Ale paliwa pompa podać uparcie nie chce.
Wspólnie dochodzimy do przerażającego wniosku. Konieczna jest wymiana pompy wtryskowej. Tylko skąd ją zdobyć tu na końcu świata? I czy dotrze przed zimą…
Zmienność Arktyki.
Gry i zabawy mechaniczne
Nasz postój w Cambridge Bay nieco się przedłużył. Zostaliśmy zasypani pytaniami, czy zamierzamy tam zimować? Czy coś się stało? Czy wreszcie raczymy się ruszyć? Aby nie zapeszać nie odpisywaliśmy. Teraz przyszedł już czas opowiedzieć pewną historię.
Zaczęło się jeszcze na Grenlandii. Płynęliśmy kanałem Disko radosnym slalomem między lodowymi gigantami. Pogoda słoneczna, wiatr wziął tego dnia urlop. Idylle przerwał nagle ostry dźwięk alarmu temperatury wydechu. Momentalnie odstawiliśmy silnik. Straciliśmy chłodzenie.
Sprawdziłem drożność poboru wody, w filtrze – oprócz kilku mikro krewetek – też nie znalazłem nic ciekawego. Czyżby wirnik pompy? Oj tak… nasz pacjent posiadał już tylko trzy z ośmiu łopatek…
Wymiana poszła bardzo sprawnie. Zrobiliśmy to zanim najbliższa góra lodowa przydryfowała z pytaniem czy nie potrzebujemy osłony. Odniosłem nawet wrażenie, że Mareczek – trzon naszego pionu technicznego – poczuł się pominięty: miał wachtę nawigacyjną, więc dzielnie obserwował górę, a my, dwa Maćki bawiliśmy się w maszynowni…
Awaria wirnika to niezbyt częsty temat. Zawsze wymieniamy go przed sezonem, bo tak każe dobra praktyka – i to wystarczało. Wypływając z Polski mieliśmy założony nowy oraz 4 zapasowe. Powinny wystarczyć na kilka lat. Zatem wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, gdy sytuacja powtórzyła się po zaledwie dwóch tygodniach! I potem jeszcze raz…
Jak na złość zawsze dzieje się to, gdy jesteśmy pomiędzy lodem, a temperatura wody oscyluje koło zera… Na początku śmialiśmy się, że to motywator dla technicznych, by jak najmniej się pomoczyć przy wymianie. Ale zapas wirników topniał. Coraz mniej było mi do śmiechu. Zakładając przedostatni nie śmiałem się już wcale. Byliśmy jeszcze przed półmetkiem przejścia….
Pojawił się pomysł by dostarczyć dodatkowe wirniki oraz (tak na wszelki wypadek) całą zapasową pompę do Cambridge Bay. Zaprzyjaźniona Nashachata II planowała w tym miejscu wymianę załogi zawrócą w stronę Grenlandii. Na lądzie Ewa momentalnie zdobyła 10 wirników. Wyczarowała gdzieś spod ziemi nową pompę do perkinsa. Po czym rozdała to chłopakom. Niech leci w różnych bagażach – któryś z nich na pewno dotrze 😃
Staliśmy w Cambridge Bay. Cały czas coś niby się działo, ale narastała niepewność: Lato pomału się kończyło. Jachty przypływały, uzupełniały zapasy i natychmiast ruszały dalej – a my czekaliśmy na obiecane wirniki. Każdemu z nas chodziła po głowie ta sama myśl: Wypłynąć! Ruszyć stąd jak najszybciej. Zanim lato się skończy. Nim nastaną jesienne sztormy i lód zacznie zamykać trasę. Każda noc była coraz dłuższa, a myśli coraz bardziej natarczywe: Co jeśli wirniki nie dolecą? Albo loty będą odwołane?
I wtedy zdarzył się cud. Nasz agregat odmówił współpracy. W porze śniadania wyciekł z niego płyn chłodzący i maszyna wyłączyła się sama. Kończą się wirniki do silnika. Padł agregat. W takiej sytuacji cieszy się może tylko wariat… A jednak!
Po pierwsze agregat skoro miał się zepsuć, to stało by się to wcześniej lub później. Więc lepiej, że w porcie, na cumach, gdy wprost narzekamy nadmiar czasu. Po drugie znaleźliśmy zajęcie dla myśli. Mogliśmy skupić się na naprawianiu agregatu, nie myśląc o tym czy wirniki przylecą i za ile dni.
Tym razem działaliśmy pełnym zespołem technicznym 3M: dwa Maćki i Marek. Po wyeliminowaniu wszystkich łatwo dostępnych miejsc potencjalnego wycieku zawęziliśmy listę podejrzanych do pompy chłodzenia. Łożysko miała jak grzechotka i ciekła z uszczelniacza. To już wyglądało poważniej. Konieczna była przerwa na świętą robotniczą kawę.
– Chyba musimy ją zdjąć.
– Pewnie ale jak wymienić łożysko i uszczelniacz tu na końcu świata?
– Może by ją podgrzać na kominku a potem spróbować puknąć…
Chłopaki wyraźnie się rozkręcali. Niestety musiałem zepsuć im zabawę.
– A może wymienimy całą pompę? – podrzuciłem pomysł.
– Taaa… To idź i znajdź sklep z pompami do Vetusa
– Zima przyjdzie zanim zdobędziesz tu taką pompę… – powiało sceptycyzmem.
Nie chcąc znęcać się dłużej nad nimi poszedłem na rufę i wróciłem z nowiutką i błyszczącą pompą.
– Od Vetusa nie mam, ale od Mitsubishi powinna pasować. Proszę 😃
– O Ty!
– O kur….
– Wozisz pompę?
– Ano przez przypadek jedną mam😃
Pozostał nam tylko montaż i temat dorobienia uszczelki. To moment, kiedy trzeba podziękować Mirkowi, Przemkowi i Wojtkowi. To oni nauczyli mnie, że każdą uszczelkę można dorobić. Trzeba mieć tylko z czego i czym. Od tej pory na Inatiz mamy zarówno gambit jak i wybijaki. W ten sposób powstał najpierw szablon a następnie bardzo zgrabna uszczeleczka. Trochę zabawy wymagało jeszcze uszczelnienie rurki łączącej pompę z termostatem. Składaliśmy pompę trzy razy, ale to było nawet całkiem przyjemne. Już o drugiej w nocy nasz agregacik był gotowy na dalszą wyprawę 🙂
No i w tym czasie zupełnie nie myśleliśmy o tym czy wirniki dolecą. Czy może się spóźnią…
Doleciały. Samolot spóźnił się tylko dwie godziny – co tu, w Arktyce, jest zupełnie pomijalne. Czekaliśmy na dostawę już z włączonym silnikiem. Szybki uścisk dłoni. Przejęliśmy paczuszki. Podziękowaliśmy symboliczną butelką Amundsena i już gnaliśmy dalej. Zanim lato się skończy…
Jak prawie poszedłem na ryby
Stoimy w Cambridge Bay. Ta osada, leżąca w samym sercu Arktyki, słynie z polowań na woły piżmowe i połowów arctic char – fantastycznej ryby przyominającej coś jakby skrzyżowanie łososia z strągiem. Choć mieszkańcy północy, niezależnie czy chodzi o polowanie czy połówn, zawsze używają słowa „harvest” – „zbiór”, które w umiarkowanym klimmacie kojarzy się raczej z uprawą zbóż, owoców czy warzyw… Oddaje za to ślicznie sezonowość: Teraz jest pora na ryby, bo wracają strumieniami z oceanu na jeziora, więc nawet nie warto pytać o mięso piżmowoła, bo będzie ono stare. Teraz sie je ryby 😃
Nie jesteśmy zbyt trudni do namówienia. Dobra rybka nie jest zła. Postanowiliśmy więc zdobyć świeżego Arctic Chara. Plan niby prosty. Złowić. Tylko gdzie? Wyspa Victorii, gdzie się znajdujemy to kraina kilkuset jezior. Dróg tu prawie nie ma. Jak więc znaleźć dogodne łowisko?
Odpowiedzi poszukałem u Inuitów?
– Gdzie łowicie ryby?
– W Ekalluk River, Jaysco River lub Surrey River – odpowiedzieli bez wahania.
– A jak się tam dostać?
– Wodnosamolotem 🙂
Okazuje się, że łowi się tu głównie komercyjnie. Istnieje niewielka lokalna fabryka, zatrudniająca tylko kilka osób przez cały rok i dodatkowych kilkanaście sezonowo. Kontraktuje też około 50 okolicznych myśliwych zaopatrujących ją w ryby, które są codziennie transportowane wodnosamolotem do Cambridge Bay, gdzie są filetowane, mrożone lub wędzone. Stąd ruszają na kanadyjski i amerykański rynek.
Łączna waga odławianych co roku Arctic Charów to około 100 000 funtów. Czyli każdy myśliwy musi złowić około 350ryb. To całkiem sporo biorąc pod uwagę, że łowi się je tylko dwa razy w roku: w lipcu gdy płyną do oceanu, oraz pod koniec sierpnia, gdy wracają na słodkowodne jeziora. Cały ten biznesik ożywia bardzo lokalną społeczność, dając zatrudnienie i przynosząc dochód powyżej miliona dolarów kanadyjskich. A kiedy sezon na ryby się kończy to można przestawić „produkcję” na woły piżmowe 😃
Być w samym centrum zagłębia rybnego i kupować mrożoną rybę??? Nie. To nie w naszym stylu. Po trzech dniach wrastania w krajobraz osady mieliśmy już tylu znajomych by przypuścić szturm na przetwórnię. Wróciliśmy z smakowitą, prawie czterokilogramową rybką, która właśnie przed chwilą przyleciała samolotem prosto z łowiska. Szykuje się kulinarna uczta
Grenlandzkie urodziny
Zatrzymaliśmy się na chwilę w niedużej osadzie Ukkusissat. Piękny lipcowy dzień i licząca raptem sto osób osada tętniła życiem. Większość zajęć skupiała się wokół łodzi lecz nie brakowało też osób, które po prostu wystawiły twarze do słońca robiąc po prostu NIC 😃 My w sumie też robiliśmy nic – ot, spacerowaliśmy pomiędzy domami…
Aż w jednej chwili zostaliśmy gośćmi na urodzinach! Tak po prostu: z jednego z kolorowych domków wyszła gospodyni i zgarnęła naszą gromadkę, tłumacząc, że musimy być gośćmi na jej urodzinach.
Jak wyglądają grenlandzkie urodziny? Przygotowujesz dużo, ale naprawdę dużo jedzenia – a następnie zapraszasz dosłownie wszystkich. Goście przychodzą i wchodzą kiedy chcą, niektórzy wracają kilka razy w ciągu dnia. Im więcej osób się przewinie, tym lepsze urodziny. Wszyscy jedzą na stojąco, z papierowych je talerzyków i sami się obsługują: Nikt nikogo nie namawia do dokładki, ale jeść można do woli. Ba, nawet zabrać trochę ze sobą.! A najedzeni goście po prostu wychodzą – nikogo się nie żegna i nie odprowadza do drzwi.
Serwowane potrawy można podzielić na dwie grupy: Stół w przedpokoju oraz sąsiednią zamrażarkę zajmowały lokalne specjały. Królował oczywiście Maktaq czyli surowa skóra z wieloryba (najchętniej narwala albo biełuchy) wraz z warstwą tłuszczu. To dla ludzi północy nie tylko rarytas lecz także cenne źródło witamin oraz mikroelementów. Tuż obok dumnie prezentowały się ogon narwala, suszony wieloryb i suszona ryba. Jedynym daniem pieczonym było mięso woła piżmowego które i tak podawane było na zimno 😃
Ale najciekawsze były dwie nietypowe jak na te Grenlandię potrawy: Pierwszą było sushi… tak, z maktaqiem, a drugą sałatka ryżowa z krewetkami – i oczywiście maktaqiem. Gospodyni wyjaśniła, że w zeszłym roku podróżowała po Azji i to jej próba połączenia lokalnej tradycji z kuchniami świata. Trzeba przyznać że zestawienie smaków było dość intryujące 😉
Zupełnie inne doznania smakowe oferował drugi stół, który wprost uginał się od ciast. I ten cieszył się największym powodzeniem. Wszak wieloryba czy rybę jada się tu codziennie – a ciasto jest tylko od święta.
Kotwicowisko wśród lodu
Wyprawy planuje się całkiem prosto. Siada się przy kominku, rozkłada mapy i zaczyna wyobrażać sobie miejsca które odwiedzimy. Jeszze trzeba ułożyć to wszystko w harmonogram. Porty wymian załogi, daty…a bogowie patrzą na to z góry uśmiechając się z politowaniem.
Na 31 lipca zaplanowaliśmy rozpoczęcie wyprawy przez North West Passage. Wcześniej miał być mały postój techniczny dla Inatiz – żeby mieć czas przeserwisować mechanizmy, powymieniać olej, posprawdzać wszystko. Zrobić pranie i spokojnie się wyspać. Przez dobę miałem być na jachcie sam.
Tymczasem władze portu w Ilulissat postanowiły zamknąć na stałe port dla jachtów. Zamiast osłoniętego miejsca do cumowania jachty są odsyłane na kotwicowisko, po którym ogromne lodowe growlery przetaczają się w lewo i prawo gnane prądami przypływu. Dopóki jest kompletna załoga, jeszcze da się żyć. Ciepło ubrani wachtowi uzbrojeni w czterometrowe tyczki lodowe bronią bronią jachtu odpychając bryły lodu na boki. Czasem lód waży więcej niż 40 ton naszego jachtu. Wtedy odpychają jacht od lodu 😃 Ważne by growler nie powiesił się na łańcuchu kotwicznym bo mógłby go zerwać…
Gorzej, gdy na jachcie zostałem sam. Ciężko jest jednocześnie pilnować jachtu, spać i jeszcze coś zrobić. Dobrze, że mamy kominek, zamkniętą sterówkę – i że udało się uruchomić kamerę na maszcie. Po kilku godzinach wypracowałem sobie względnie efektywny rytm: 10 min pracy, wyjscie z maszynowni, żeby spojrzeć na kamerę, kolejne 10 min pracy, spojrzenie na kamerę, odepchnięcie growlera, dorzucenie opału do kominka, 10 min pracy… i tak w kółko.
W nocy na kotwicowisku zapadła taka cisza, że przez burtę słychać było dzwięki topiącego się lodu. Tylko co jakiś czas coś uderzało burtę któregoś z jachtów. Wtedy zrywały się odgłosy pośpiesznych kroków, w ruch szły metalowe tyczki. Każdy z sześciu zakotwiczonych tu jachtów walczył w totalnej ciszy. Na szczęście wiatru prawie nie było. Nawet podczas flauty, zabawa z lodem dała mi w kość. Wolę nie myśleć, co byłoby przy sztormowej pogodzie.