Kpt. Maciek Sodkiewicz rzeczywiście na razie wywiązuje się z obietnicy sumiennego opisywania przygód załogi Barlovento – choć wciąż z lekkim poślizgiem, ale dziś otrzymaliśmy relację z niedzielnej wizyty w Kaffiøyra
24 sierpnia
„Żeglowanie w czasie dnia polarnego sprawia, że pory doby zlewają się strasznie i gdyby nie nazwy posiłków, byłyby nie do odróżnienia. Niby jak, skoro ‘nocą’ jest równie jasno, co ‘w dzień’..? Wypłynęliśmy z Longyearbyen późnym popołudniem – i choć mijały godziny, jakoś nikomu nie chciało się spać. Góry Spitsbergenu, oświetlone wiszącym tuż nad horyzontem słońcem, mają w sobie coś magicznego. Siedzieliśmy w kokpicie i w ciszy chłonęliśmy piękno.
Nad ranem stanęliśmy w dryfie przy cyplu Poolepynten. Obozuje tam kolonia morsów, a skoro one mają co jeść, to może warto sprawdzić, czy tu jest ryba… Wyjąłem norweski zestaw na dorsza – kawałek plastiku, na nim nawinięta żyłka z pięcioma woblerkami, na końcu ołowiany ciężarek. Prosty patent, ale już nie raz wykarmił mi załogi na rejsach po Skandynawii.
Zaczęła się zabawa. Wyrzuciłem zestaw za burtę i… po minucie miałem całkiem przyzwoitego czerniaka. Czyli miejsce dobre. Ale euforia musiała ustąpić cierpliwości – jacht zdryfował na płytszą wodę i łapały się tylko małe ryby. Szczytem złośliwości był zaciąg z pięcioma(!!) maleńkimi dorszykami. Już, już cieszyłem się, że spora sztuka, bo przecież żyłka stawia solidny opór, a tam… pięć takich maleństw. Cóż, trzeba je było bardzo delikatnie wyhaczyć – i darować im życie. Na głębszej wodzie udało mi się wyciągnąć kolejnego czerniaka i dorsza – i wtedy załoga zmusiła mnie do przekazania zestawu w inne ręce 😉 Za łowienie wzięli się Krzysiek, Marek, Pati i Tymek. Na dwie żyłki w ciągu godziny wyciągnęliśmy w sumie 12 dużych ryb. Szczególnie dumny z siebie był Tymek- dla niego była to pierwsza w życiu złowiona ryba!
Po śniadaniu postanowiliśmy nieco bliżej przyjrzeć się morsom. Duże osobniki leżały na plaży zbite w ciasną gromadkę. Od czasu do czasu któryś ziewnął, inny machnął płetwą lub na moment podniósł łeb z gigantycznymi kłami. Ale jako stado wyglądały na generalnie – znudzone i rozleniwione. Po prostu morsowa sielanka. Za to trzy młodziaki radośnie nurkowały w płytkiej wodzie. Nawet nas zauważyły i poświeciły nam jedno spojrzenie – ale zaraz znikły w toni…
Najchętniej dołączylibyśmy do morsów, aby oddać się słodkiemu nicnierobieniu (brak snu w końcu zaczął dawać o sobie znać), ale trzeba było jednak wypatroszyć dorsze i pożeglować dalej. W końcu po południu byliśmy umówieni w Stacji polarnej UMK w Kaffiøyra.
Jest taka bajka o lisku, który „już był w ogródku, już witał się z gąską”…
Niby budynek stacji stał na swoim miejscu, ale coś mi się nie zgadzało. Coś było inaczej niż 4 dni temu, podczas wizyty, która odbyliśmy z załogą IV etapu. Przy brzegu, dokładnie na wysokości Stacji, była wyraźna, biała kreska. Lod? Tutaj??
Po chwili zagadka wyjaśniła się sama: Na wprost nas, gnane wiatrem, dosłownie pędziło zwarte pole lodowe. To okruchy lodowca Avatsmark, które południowy wiatr przez kilka dni więził głęboko w zatoce. Po niedawnej zmianie kierunku wiatru ruszyły na pełne morze – a na ich drodze stało Barlovento…
Skoro chcieliśmy się dostać do stacji, trzeba było rzucić kotwicę – oczywiście daleko przed początkiem pola lodowego. Na wszelki wypadek dołożyliśmy dodatkowe 20 metrów łańcucha. I czekaliśmy – licząc na to, że pole jednak nas ominie… Ale lód oczywiście postanowił przesunąć się po obu burtach Barlovento. Nie było wyjścia, przez kilka godzin trzeba było w pocie czoła odpychać tyczkami co większe bryły lodu i pilnować, by żadna nie zahaczyła o nasz łańcuch kotwiczny.
Ale z brzegu wyglądało to zupełnie inaczej: ciężka praca na tyczkach schodziła na dalszy plan, zostawała tylko malowniczość całej sytuacji: Wydawało się, że to lód stoi, a granatowy kadłub Barlovento płynie przez niekończącą się rzekę kry.
Wreszcie lód skończył się – równie nagle, jak się pojawił. Wszystko co pozostało po wielkim polu lodowym to pas growlerków, które osiadły na plaży w trakcie odpływu. Niby niewiele lodu, ale desant gumowym pontonem na jego ostrych krawędziach nie wchodził w grę. Zostało jedno jedyne miejsce, gdzie brzeg był wolny od lodu, ale o dziwo polarnicy, którzy wyszli nam na spotkanie, nie kwapili się, żeby tam podejść… Po chwili wszystko było jasne – oddzielała nas od Stacji prawdziwa lodowcowa rzeka. Przy tym poziomie pływu sięgała… mi do pasa, innym… nawet ciutkę wyżej. Po raz kolejny przydały się suche kombinezony.
Wieczór w Stacji upłynął w domowej atmosferze. Przyjemne ciepełko, miękka kanapa i jeszcze ciepłe, pachnące ciasto upieczone przez Kasię. I co najważniejsze – wspaniali ludzie, tak samo jak my zakochani w Arktyce. Były również dwie specjalne atrakcje:
W roli pierwszej wystąpiła sauna, rozpalona specjalnie na nasze przybycie. Żeby zrozumieć, czym jest sauna w Arktyce, trzeba najpierw uświadomić sobie (a jeszcze lepiej – doświadczyć), w jakim świecie tutaj żyjemy: W nawigacyjnej mamy zazwyczaj jakieś cztery stopnie. Nawet pod pokładem para bucha w ust, a palce już po kilku chwilach dopominają się o rękawiczki. Piękny i słoneczny dzień oznacza temperatury rzędu +8 stopni… Możliwość wygrzania przemarzniętych kości w saunie to tutaj prawdziwy rarytas.!
Na dodatek sauna w Stacji UMK nie byle jaka sauna: Mała chatka, zbudowana w całości z drewna dryftowego – i takim drewnem opalana! Nad drzwiami dumnie wisi krąg wieloryba, a całość okalają jego żebra. Do tego podwójne drzwi prowadzące do tej luksusowej enklawy ciepła…
To najpiękniejszy prezent, jaki mogłem dostać na urodziny. Dużo bym dał, żeby móc tam teraz wrócić…
Co było drugą z niespodzianek, opowiem – później ;)”