W Ilulissat – królestwie lodu

Gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy Inatiz, od razu było wiadomo, że to jacht na wody polarne. Był luty, a my siedzieliśmy w mesie przy cieple wesoło trzaskającego w kominku ognia. Zapytaliśmy Chrisa, jej budowniczego i pierwszego właściciela, dlaczego wybrał kominek właśnie na drewno? – Pomyślałem, że drewno jest dostępne wszedzie na świecie – odparł. A co z Grenlandią? Westchnął tylko: – Tam nie zdążyłem jeszcze dopłynąć z moją Tizzie.
Obiecaliśmy wtedy Chrisowi, że kiedy zaopiekujemy się jego ukochaną „dziewczynką”, to pokażemy jej piękno grenlandzkich krajobrazów pełnych lodowych olbrzymów.
W ostatnich dniach trudno było się doprosić o relację z pokładu Inatiz, bo życie na jachcie toczyło się bardzo intensywnie i załoga zwyczajnie nie miała głowy do pisania. Podczas żeglugi na północ mijali coraz to większe bryły lodu. W dobrej pogodzie widoczne z daleka, ale w pojawiającej się często mgle były najpierw plamami na ekranie radaru. Można wtedy snuć fantazje, jak duże będą i w jakim kształcie – kiedy w końcu wyłonią się z tumanu, piękne i majestatyczne.
Ale kiedy Inatiz przekroczyła koło podbiegunowe i wypłynęła na wody zatoki Disko, załoga stanęła przed poważnym wyzwaniem – jak zachwycać się unikalnym kształtem każdej góry lodowej skoro jednocześnie w zasięgu wzroku jest ich kilkadziesiąt? W końcu to z lodowców otaczających Disko Bay cielą się największe góry lodowe na półkuli północnej. Wrażenia są trudne do opisania, tym bardziej, że jest po prostu ciepło i letnio! Temperatura przekracza +10C, a na skalistych brzegach tu i ówdzie widać połacie trawy i barwne kwiaty.
Załoga Inatiz za cel postawiła sobie dotarcie do Ilulissat, uchodzącego za lodową stolicę Grenlandii. To wszystko za sprawą lodowca Eqi – niezwykle aktywnego, który – cieląc się – nieustannie wysyła Icefjordem do morza zastępy lodowych gigantów. Już na podejściu do portu było dość dużo lodu. Maciek Sodkiewicz stwierdził, że „Było interesująco”. Biorąc pod uwagę, że kapitan Inatiz od lat bawi się z lodem – od rosyjskiej Ziemi Franciszka Józefa aż po Antarktydę – zalodzenie musiało być znaczne.
W końcu Inatiz zacumowała w niedużym, lecz bardzo ruchliwym porcie. Na pierwszy rzut oka wyglądał zacisznie – póki beztroskiej sielanki nie przerwał przypływ, który zgrał się ze zmianą kierunku wiatru. Przez wąskie wejście do przystani prąd zaczął wpychać różnej wielkości growlery, które potem dryfowały swobodnie po całym porcie. Niektórym zdarzało się pukać w rufę Inatiz jakby chciały powiedzieć „posuń się, to nasz port”! Gdy robiły się zbyt nachalne, załoga chwytała za solidne tyczki lodowe i odpychała intruza. Tylko trzeszczenie cum świadczyło o tym, ile ton ważą te „maleństwa”.
Ale gdy zaczął się odpływ, lód wcale nie zamierzał odpłynąć. Zachodni wiatr wciąż spychał nowe bryły w kierunku brzegu. Ze wzgórza nad portem rozciągał się nieziemski widok: Ani skrawka wolnej wody, wszędzie tylko lód w najróżniejszych formach. O robionych dzień wcześniej planach na poranne wypłynięcie Trzeba było zapomnieć. Tutaj to lód rozdaje karty.
Maciek, unieruchomiony na jakiś czas w porcie, poprosił, by w końcu przesłać wiadomość do pierwszego właściciela Tizzy: – Chris, dotrzymaliśmy słowa! Zabraliśmy Twoją dziewczynkę w jej naturalne środowisko. I wiesz co? Stoimy w tratwie pięciu jachtów. Różnych typów, różnych bander. Ale z każdego wystaje komin i o poranku pachnie palonym drewnem…

Skąd na Grenlandii wzięły się niedźwiedzie polarne? ;)

Po siedmiu dobach wyboistej żeglugi slalomem między kolejnymi sztormami załoga Inatiz w końcu dostrzegła na horyzoncie górzyste brzegi Grenlandii. Trzeba było wybrać jakiś zaciszny port, żeby się zatrzymać, odpocząć i zadbać o Tizzy. Padło na Nanortalik – jedenaste co do wielkości miasto na tej wyspie. Na warunki grenlandzkie to prawdziwy ośrodek cywilizacji: w urokliwym miasteczku mieszka ponad 1100 osób, są dwa sklepy spożywcze, dwa mini-sklepiki odzieżowe, hotel – a nawet czynny okresowo bar.
W porcie spotkaliśmy francuskiego żeglarza samotnika, z którym Inatiz stała przy jednej kei w Reykjaviku. Florent opuścił Islandię dzień przed nami i dotarł do Nanortalik dosłownie kilka godzin przed Inatiz. Oczywiście zaprosiliśmy go na kolację, ciekawi jak on – samotnie – poradził sobie w paskudnej pogodzie, jaką mieliśmy przy południowym cyplu Grenlandii.
Wygrzewając się przy rozpalonym kominku Florent przyznał, że nie miał pojęcia o tym ostatnim sztormie – więc po prostu w niego wpłynął. Próbował uciec w pobliże brzegu, ale tu czekały na niego góry lodowe. W pewnym momencie znalazł się pomiędzy tymi masami lodu na dużych falach… – Mogłem tylko zamknąć oczy i zacząć się modlić – przyznał. – Nigdy w życiu nie myślałem, tyle o tym, że umrę, co tego dnia.
Florent opowiedział nam też, po co przypłynął na Grenlandię: kreci film dokumentalny dla francuskiej telewizji. Kolejnego dnia miał przeprowadzić wywiad z najstarszym mieszkańcem osady. Kapitan Inatz, Maciek Sodkiewicz – zawsze pierwszy, gdy dzieje się coś nieszablonowego – wyprosił u Florenta „posadę” asystenta.
Talik to jeden z najstarszych Grenlandczyków mieszkających w okolicy – i najstarszy, który zgodził się na rozmowę z obcymi. Angielskiego czy francuskiego nie zna, więc roli tłumacza podjął się jego syn, a reszta rodziny dorzucała swoje trzy grosze do opowieści dziadka.
– Jak żyło się na Grenlandii w czasach mojej młodości? Nie mam pojęcia! – zapytany przez Florenta Talik uśmiechnął się i rozłożył ręce. Gdy był dzieckiem, wywieziono go do Dani pod byle pretekstem – podobno dla zdrowia. Tylko, że on nigdy nie chorował… W Danii – obcym kraju, z dala od rodziny, przyjaciół zupełnie sam – trafił do szkoły z internatem. Gdy skończył szkołę, został tam siłą rozpędu: założył rodzinę, dorobił się dwójki dzieci, pracował. Jednak wciąż tęsknił za surowymi krajobrazami północy. W końcu tęsknota zwyciężyła: w 1973 roku Talik wrócił w rodzinne strony, znalazł nową, grenlandzka żonę i założył druga rodzinę.
Zapytany, co się zmieniło na Grenlandii odkąd tu wrócił, Talik odpowiedział krótko – „Wszystko” – i wyraźnie nie chciał rozwijać tematu. Ale Florent drążył: to niech opowie o zmianach klimatu. Czy z Grenlandii widać globalne ocieplenie?
– Tak, pogoda sie zmienia, kiedyś było dużo cieplej! Widząc osłupiałe miny cierpliwie tłumaczył, że kiedyś maj i czerwiec były cieplejsze, lato przychodziło wcześniej, a pogoda była dużo stabilniejsza. Inuici patrząc w niebo potrafili przewidzieć pogodę na 3-4dni. Dziś zmiany są dużo bardziej dynamiczne, trudniej wybrać się na połów.
A skąd się wzięła nazwa Nanortalik? Podobno oznacza miejsce, gdzie mieszkają niedźwiedzie. – Ale niedźwiedzi tu nie ma – Talik machnął ręką. – oj dziadek opowiadał, że kiedyś jedna rodzina przywiozła z północy młodego niedźwiedzia polarnego i go udomowiła. Jak zdechł, to podobno zakopali jego ciało pod tym wielkim głazem koło starego portu…
Importowane niedźwiedzie na Grenlandii, globalne ocieplenie powodujące lokalnie ochłodzenie pogody, stary Inuita który nie wie, jak żyło się na Grenlandii w latach jego młodości… Od zawsze wierzymy, że pływając na koniec świata, można się o nim wiele nauczyć. A że nie zawsze nowa wiedza odpowiada naszym wyobrażeniom, to zupełnie inna sprawa

Czasem sztorm, czasem cisza

Pierwsze dni żeglugi po wyjściu z Reykjaviku minęły załodze Inatiz na wielkim rollercosterze: Gdy tylko brzegi Islandii zniknęły za horyzontem, nadchodzące z różnych kierunków, krzyżujące się fale zaczęły rzucać niemałym przecież kadłubem jak wydmuszką. A mimo to jacht pędził na zachód pod zarefowaną maksymalnie genuą.
Przygotowane przez Iwonę zupy stanowiły w tych warunkach prawdziwe zbawienie dla wacht kambuzowych – podgrzanie czegoś gotowego jest o niebo prostsze niż gotowanie od zera!
No i jak to fajnie jest mieć zamkniętą sterówkę… Ta myśl towarzyszy załodze zawsze, gdy tylko jakaś fala przewalała się nad jej dachem.

Ale każdy sztorm kiedyś się kończy i w końcu wychodzi słońce. U nas po dwóch dniach wiatr zaczął słabnąć a morze uspokoiło się na tyle by można było dostawić więcej żagli. Rozrefować genuę, postawić grota… w końcu trzeba było odpalić silnik.
Zapowiadane w prognozach kilka godzin flauty wykorzystaliśmy na przetestowanie zamontowanej wiosną odsalarki. To miał być jej dziewiczy start i byliśmy pełni emocji. Po długich wahaniach zdecydowaliśmy się kupić urządzenie w formule „kup zestaw części i zbuduj sam”. Dzięki temu Maciej Sodkiewicz instalując poszczególne elementy mógł wprowadzić kilka innowacji, które lepiej adaptują cały system do pracy na zimnej wodzie. Ale pytanie czy wszystko zadziała i na ile wydajny będzie cały system, pozostawało otwarte.
Już pierwsza próba okazała się sukcesem – udało się uzyskać wydajność rzędu 50l na godzinę. Całkiem nieźle. A po dołączeniu Maćkowego systemu podgrzewania wody wyniki okazały się wprost fenomenalne: odsalarka osiągnęła swoje maksymalne parametry i konieczne było ograniczenie przepływu. To oznacza, że mamy zapas mocy na odsalanie naprawdę zimnej wody..!

Z okazji tak wielkiego sukcesu cała załoga mogła wziąć gorący prysznic (co wywołało zrozumiałą euforię na pokładzie), a kambuz podał na obiad islandzkiego łososia z mizerią

Teraz Inatiz znów refuje żagle i pędzi na spotkanie kolejnego niżu.

Przystanek Islandia

Inatiz dotarła na Islandię chowając się przez kolejnym niżowym sztormem, który straszył paskudną pogodą i wiatrami powyżej 40 węzłów. Po zacumowaniu w Reykjaviku przyszedł czas na drobne naprawy i serwis instalacji – w końcu to już prawie 2000 mil – i to po wybitnie wyboistych wodach. na szczęście poważnych strat nie odnotowano – i wszystkie udało się naprawić
A że w rejsie trzeba zadbać nie tyko o jacht, ale i o morale załogi, udało się też wygospodarować czas na zwiedzanie wyspy i relaks w gorących źródłach. W końcu nic tak nie poprawia humoru jak możliwość zanurzenia się po szyję w gorącej wodzie – kiedy nad głową wiatr pędzi ciężkie sztormowe sztormowe chmury.

W ten sposób przyszedł czas na rozpoczęcie kolejnego etapu wyprawy. Skoro nie mieliśmy szans uciec przed sztormem, zmieniliśmy strategię i postanowiliśmy przepuścić go przodem. Co prawda po przejściu centrum niżu wiatry wcale nie miały być słabsze, ale przynajmniej powieją ze sprzyjającego kierunku. Tylko trzeba się przygotować na kilka dni żeglugi w silnym baksztagowym wietrze…

Tutaj inicjatywę przejęła Iwona – nasz dobry duch mieszkający na Islandii, która na najbliższe dwa tygodnie dołączy do naszej załogi. Ku osłupieniu wszystkich z bagażnika samochodu wyciągnęła bardzo solidne porcje mrożonego krupniku i kapuśniaku- na sztormie wystarczy podgrzać i będzie wspaniały posiłek!
A zaraz potem na burcie pojawiła się duża styropianowa skrzynia pełna lodu i… mrożonej ryby. Iwona postawiła sprawę jasno: Jesteśmy na Islandii – tutaj grzechem nie jeść ryby. Zimne powietrze na zewnątrz i lód wewnątrz utrzymają je przez kilka dni. Nawet kapitan nie zgłosił sprzeciwu i powędrował po pasy meblowe, żeby przymocować dodatkową lodówkę na pokładzie rufowym…

Wypływając z portu i kierując się na zachód ku brzegom Grenlandii załoga zajmowała się głównie rozważaniem, co tu zrobić, żeby jak najszybciej przywyknąć do baksztagowej fali – i zacząć cieszyć się pysznościami, które będzie serwował kambuz 😉

Wyścig z huraganem

Już w momencie, gdy Inatiz opuszczała norweskie fiordy wiadomo było, że II etap naszej wyprawy w dużej części będzie przebiegał pod znakiem ścigania się z huraganem Alex. Wielki wir rozkręcał się na zachodnim Atlantyku, a wszystkie modele meteo zapowiadały, że w ciągu kilku dni przesunie się jakoś nad Szetlandy i Wyspy Owcze. Czyli dokładnie nad nasze głowy…

Routing meteo nie pozostawiał złudzeń – jeśli Tizzy i jej załoga mają przeczekać bezpiecznie sztormową pogodę w porcie, trzeba było dosłownie ścigać się w huraganem, o to kto pierwszy dotrze na Wyspy Owcze. Szetlandom, które bardzo chcieliśmy odwiedzić po drodze, można było tylko pomachać w przelocie. A i machać trzeba było bardzo szybko, bo niesiona wiatrem 6-7B Inatiz biła własne rekordy prędkości – pędząc czasem z prędkościami powyżej 10 węzłów! Wygląda na to, że dzięki nowym żaglom nasza stalowa dziewczynka dosłownie dostała skrzydeł

Mimo takich osiągów wcale nie było łatwo zdążyć do Torshavn przed Alexem: kiedy w piątek nad ranem port pokazał się na horyzoncie, wiatr przygonił zawieruchę z padającym poziomo deszczem i gradem… Ukryta w zacisznej sterówce wachta nawigacyjna przyjęła sytuację ze względnym spokojem – skoro nie widać nic i do portu chwilowo wejśc się nie da, zawsze można rysować na mapie serduszka miedzy wyspami…

Kiedy nawałnica minęła po paru godzinach, okazało się, że dosłownie wszyscy postanowili schronić się w Torshavn. Malutki port wypełniony był do ostatniego miejsca jachtami i kutrami. Inatiz najpierw przycupnęła na czwartego do tratwy dużych jachtów, potem zmieściła się między ciasne (lecz trochę na nią za delikatne) y-bomy, by wreszcie wyprosić adekwatne do wielkości miejsce w lokalnej stoczni. Kapitan śmiał się, że jak na przeczekiwanie sztormu na cumach, to całkiem sporo się po tym porcie napływał…

Na szczęście między manewrami portowymi załoga znalazła czas by pozwiedzać: wypożyczone samochody pozwoliły objechać wszystkie zakątki wyspy. Kieszonkowe domy z dachami porośniętymi trawą, soczysta zieleń porastająca wzgórza, bazaltowe klify ostro urywające się do morza – świat Wysp owczych jest niezwykle malowniczy, ale jednocześnie bardzo surowy. Pędzący po niebie chmury sztormowy wiatr stanowczo przypominał, że stosunkowo nasza wyprawa wkroczyła już na wody, gdzie natura tylko z rzadka bywa łagodna.

W poniedziałek nad ranem w Torshavn wyszło słońce, a wiatr odkręcił na południowy. Inatiz znów żegluje półwiatrem po Atlantyku – ale teraz na szczęście już bez wielkiego pośpiechu. Za dwa-trzy dni na horyzoncie pokaże się Islandia!

Wciąż pod wiatr!

Początek wyprawy Lodowych Krain można by podsumować jako: wciąż pod wiatr!

Po wyjściu z Gdańska silne zachodnie wiatry które towarzyszyły Inatiz od momentu minięcia Rozewia sprawiły, że długi hals pod Kalmar i skorzystanie z wcześniejszej odkrętki wiatru pod północnymi brzegami Bałtyku było jedynym scenariuszem na względnie szybkie przedostanie się w Cieśniny Duńskie.

W Skagen trzeba było poczekać na okienko w sztormowej pogodzie, które pozwoliło przedostać się na drugą stronę Skagerak, a potem… potem pozostały precyzyjne, krótkie skoki i chowanie się w szkierach i zakamarkach fiordów południowej Norwegii. Bo wiało oczywiście mocno i zawsze z północnego zachodu i zachodu – czyli prosto w dziób! W
takich warunkach przebycie ledwie 160 mil (w dobrym półwietrze nasza Inatiz spokojnie przemierzy tyle w dobę) zajęło łącznie ponad pięć dni!
Aż trudno uwierzyć ze w tym samym czasie zaprzyjaźnieni żeglarze wracający do Polski z Morza północnego narzekali na niedostatek zachodnich wiatrów. Chętnie byśmy się zamienili!

Łapanie krótkich okien pogodowych – jakoś tak wychodziło, że zawsze nocą… – i wymuszone postoje w dzień w portach miało swoje zalety: pozwoliło to załodze Inatiz na zwiedzanie pięknych zakątków wybrzeża Norwegii, dało szanse na przejażdżkę drezynami we Flekkefjordzie i sprawiło, że Inatiz niechcący stała się gwiazdą zlotu zabytkowych samochodów 🙂
I choć wszyscy mocno zmęczyli się takim intensywnym życiem, w sumie to byli bardzo zadowoleni.

Taktyka małych skoków musi się skończyć wraz z rozpoczęciem II etapu wyprawy, prowadzącym z Norwegii przez Szetlandy i Wyspy Owcze na Islandię. Kapitan i nowa załoga z pewnością nie będą narzekać na nudę i brak wiatru. Zadba o to huragan Alex, który – jeśli nie zboczy z prognozowanej trajektorii – w ciągu kilku dni zaczepi swoimi obrzeżami o okolice Wysp Owczych.

Hudson Bay Expedition – czas start!

Wreszcie możemy się pochwalić 🙂 W środę, 25 maja po południu Inatiz wypłynęła z Gdańska pod dowództwem kpt. Maćka Sodkiewicza i rozpoczęła się nasza tegoroczna wyprawa – Lodowe Krainy 2022 – Hudson Bay Expedition!

Płyniemy na Grenlandię i – teraz możemy już to głośno powiedzieć – na wody kanadyjskiej Zatoki Hudsona! Tam tylko raz powiewała polska bandera – w 2005 roku nad pokładem Zjawy IV. Ale my nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie chcieli sprawdzić czy nie da się pożeglować jeszcze dalej na północ – na pełną dryfującego lodu Zatokę Foxe’a. Dokładnie 200 lat temu badała ten obszar brytyjska ekspedycja Williama Parry’ego – mamy ambitny plan podążania śladami dziewiętnastowiecznych odkrywców tak daleko na północ, jak tylko warunki lodowe pozwolą!

Planowaliśmy ten projekt od wielu lat – właściwie od momentu, gdy w 2015 zakończyliśmy naszą rekordową wyprawę do granicy lodu. Musieliśmy stać się armatorami własnego jachtu, przygotować go do wyprawy, przeczekać pandemię, ogarnąć wyjątkowo złożoną logistykę… Pracowaliśmy dosłownie do momentu oddania cum. Ale jesteśmy przekonani, że Inatiz jest doskonale przygotowana do ponad pięciomiesięcznej wyprawy.

A my – po dwóch „chudych” żeglarsko, pandemicznych latach – nie możemy się doczekać arktycznej przygody. W końcu znów płyniemy tam, gdzie nas jeszcze nie było!

Zapowiedź zimy w Arktyce

Choć w Arktykę zawitała już jesienna pogoda, z ujemnymi temperaturami, deszczem i śniegiem, uczestnicy wyprawy Lodowe Krainy – Rosyjska Arktyka 2019 wciąż eksplorują wyspy w centralnej części archipelagu Ziemi Franciszka Józefa: Wylądowali na wyspie Jacksona, gdzie zimowali Nansen z Johansonem wracając z marszu w stronę bieguna północnego oraz odnaleźli ruiny fortu Mc Kinley, tragicznej pamiątki po ekspedycji Wellmana. Dwa miejsca, które muszą budzić emocje u każdego żeglarza polarnego. Swoje wrażenia przesłał nam Maciek Sodkiewicz, kapitan wyprawy:

„Półwysep Norwegia – z daleka to miejsce nie wyróżnia się niczym. Nieduża plaża u stóp stromej góry. Jedno z niewielu miejsc wolnych od lodu. Na plaży uderza cisza i pustka, nie ma tu nic – no prawie nic. Na niewielkim wzniesieniu, kilkanaście metrów od brzegu znajduje się płytka jama. Kamienie wybrano ciężką pracą dwóch par rąk i ułożono w niewysokie ściany, sięgające ledwie dziewięćdziesięciu centymetrów. Na nich jedna kłoda drewna dryftowego jako konstrukcja dachu, kiedyś przykryta skórami morsów. To właśnie tu, 28 sierpnia 1895 roku Nansen postanowił przeczekać zimę. Nie mogę w to uwierzyć. Przecież sierpień to pełnia lata jeszcze. Próbuję wyobrazić sobie to miejsce takie, jakim widział je Nansen. Z pewnością było więcej śniegu – przecież nawet w tym roku część kanałów pomiędzy wyspami nie odmarzła i dalej zabita jest zimowym lodem. Ale na razie trwa dzień polarny, kolorowe porosty chłoną światło krótkiego lata.

Ledwie kilka dni później mogę docenić roztropność wielkiego norweskiego polarnika.
Zima przyszła nagle i gwałtownie, z pierwszym jesiennym niżem temperatura spadła do -6C, a góry przyprószył śnieg. Pod nogami chrzęszczą zamarznięte porosty, lodowaty wiatr smaga twarz. Stoję na kamienistym półwyspie Ziemi Wilczka wpatrując się w mogiłę Bernta Bentsona. Kilka metrów dalej, pod osłoną skały, znajdują się pozostałości „Fortu Mc Kinley”. To ślad jednej z tragicznych i jednocześnie pięknych historii polarnych – o lojalności i wartości danego słowa.”

W 1898 roku, cztery lata po zakończeniu ekspedycji Nansena, Amerykanin Walter Wellman wyruszył w kierunku bieguna północnego. Pierwszy zimowanie wyprawy musiał zorganizować na zaledwie 80N, na południowym krańcu Ziemi Franciszka Józefa. Planując wymarsz na biegun wczesną wiosną, postanowił założyć skład zapasów w okolicy 82N. Na północ wyruszyła sześcioosobowa grupa Norwegów pod dowództwem Baldvina, zastępcy Wellmana.
Z powodu złej pogody grupa dotarła zaledwie do 81N, a Baldwin postanawił założyć bazę na półwyspie Gellera na Ziemi Wilczka. Pod osłoną góry zbudowali z kamieni chatkę dumnie nazwaną Fortem Mc Kinley. Konstrukcją przypominała on Nansenowskie zimowisko lecz była większych rozmiarów. U Nansena ledwie mieściły się dwie śpiące osoby. Tu wyodrębniono część składową oraz mieszkalną. Kamienne ściany zostały przykryte skórami upolowanych morsów.

Baldwin zarządzał swoją grupą przez żelazną dyscyplinę. Mogli żywić się tylko mięsem upolowanych niedźwiedzi i morsów. Zapasy miały pozostać nienaruszone dla głównej ekspedycji. Norwegowie – doświadczeni polarnicy m.in. z wyprawy Nansena – zaczęli się buntować, więc lider podzielił grupę. Na straży prymitywnej chaty zostawił dwóch najbardziej zdyscyplinowanych: Paula Bjorviga i Berta Bentzena. Z pozostałą czwórką powrócił do komfortowego obozowiska głównej grupy ekspedycji.
Bjorvig i Bentzen mieli pilnować zapasów, z których wolno im było użyć przez zimę tylko odrobiny kawy. Mieli żywić się mięsem upolowanych morsów, a spalany tłuszcz powinien zapewnić ciepło.

W listopadzie 1898 Bentzen poważnie zachorował i nie był w stanie chodzić. Bjorvik troskliwie się nim opiekował, jednak nie ośmielił się naruszyć zapasów. W trakcie niekończących się godzin nocy polarnej chory zwierzył się przyjacielowi, że najbardziej boi się rozszarpania i zbezczeszczenia ciała przez niedźwiedzie. Obaj uzgodnili, że w przypadku śmierci któregoś z nich, drugi poczeka z pochówkiem aż do wiosny. Bert Bentzen zmarł 2 stycznia 1899 roku.

Pod koniec lutego Wellman wyruszył na północ. Na początku marca w Forcie Mc Kinley powitała go tylko jedna osoba. W maleńkiej izbie w sąsiednim śpiworze leżały zamarznięte zwłoki Baldwina. Bjorvik dotrzymał obietnicy i przez prawie dwa miesiące dzielił miejsce z martwym przyjacielem.

Stacja polarna w Tichej Buchcie

Dokładnie 90 lat temu, 29 sierpnia 1929 roku w Buchcie Tichej, powstała całoroczna rosyjska stacja polarna. Nazwę zatoce nadał Gieorgij Sedov, który schronił się tu przed  jesiennym sztormem i zimował w latch 1913-1914. Załoga Lady Dana 44 również schroniła się tam przed załamaniem pogody, kowicząc przy brzegu 30 sierpnia wieczorem. Nasi żeglarze z niemałum zaskoczeniem stwierdzili, że urodziny stacji jeszcze trwały…

Było co świętować, bo historia stacji jest niezwykle ciekawa. W latach trzydziestych XX wieku władzom ZSRR bardzo zależało by była to stacja całoroczna. Aby podnieść morale polarników w czasie długich miesięcy nocy polarnej, pozwolono im zabierać do Tichej Buchty żony. Podobno obecność kobiet poprawiała higienę, łagodziła obyczaje oraz… zmniejszała spożycie alkoholu podczas zimowania.
Miała też inne konsekwencje, być może nie w pełni zaplanowane przez władze sowieckie: 27 kwietnia 1935 roku na świat przyszło pierwsze dziecko urodzone tak daleko w Arktyce. Było to niebagatelne wydarzenie. Rada stacji zebrała się, by kolektywnie wybrać imię dla pierwszej Arktycznej Rosyjskiej dziewczynki. Propozycję były niebanalne: Polarina,
Hookernaja (od nazwy wyspy), Nordlina, Polarissa, Arctina, Pomossina, Barentsa, Zefika, Bavaltina, Ledoxana (od lodołamacza) i Sevierina.
Ostatecznie świat powitał Sievierinę Josifovnę Bitrikin. Przed upływem roku dołączył do niej brat Rodwark (od rodziłsa w Arktikie ). W sumie na stacji urodziło się dziesięcioro dzieci.

Najważniejsze wydarzenia stacji, takie jak zawierane małżeństwa, narodziny, zgony, wizyty statków i samolotów zapisywano w specjalnej księdze pamiątkowej. Gdy stację zamknięto w 1960 roku księga przepadła. Odnalazła się po kilkudziesięciu latach na aukcji internetowej i szczęśliwym trafem została wykupiona przez pracowników Parku „Ruskaja Arktika”.
Oryginał po rekonstrukcji trafi oczywiście do muzeum, lecz wykonano wierną kopię i postanowiono kontynuować tradycję wpisów. Od  tego roku kapitan każdego przypływającego tu statku ma przywilej pozostawienia śladu po swojej obecności w Buchcie Tichej. Taki zaszczyt przypadł także załodze wyprawy Rosyjska Arktyka 2019. To trzeci wpis w nowym rozdziale księgi – i co ciekawe kapitan Maciek Sodkiewicz został poproszony o zredagowanie go po polsku. To ogromna frajda pozostawić trwały, polski
ślad w historii tego niezwykłego miejsca.