W ekipie Lodowych Krain już dawno przyzwyczailiśmy się, że nasz kapitan Maciek nie gustuje w konserwowym jedzeniu. Ciekawość świata połączona z wrodzonym szczęściem sprawiają, że zaopatruje wyprawy w lokalne – często oryginalne – produkty spożywcze. Od kilku tygodni zasypuje nas zdjęciami a to mięsa z foki, a to z wieloryba. Naliczyliśmy też co najmniej pięć rodzajów ryb. A w końcu doczekaliśmy się obszernej releacji kulinarnej z Grenlandii. Poczytajcie, co opowiada:
Społeczność Grenlandii to tak naprawdę dwa niemal rozłaczne zbiory: Grenlandczycy i Dunowie – jak mówią tu na wszystkich białych mieszkańców. Obie grupy żyją na jednej wyspie – ale zupełnie osobno. Rozmawiałem z wieloma osobami mieszkającymi tu od lat. Ich opowieści mocno mnie zdziwiły. Pracujący w Nuuk Polacy opowiadają, że nawet w jednej brygadzie budowlanej Dunowie witają się tylko ze swoimi. Podobnie Grenlandczycy. Mają osobne szatnie, przerwy śniadaniowe też zawsze spędzają osobno. Na początku – z powodu jasnej karnacji – Polacy zostali przypisani do dunskiej społeczności. Jednak gdy zauważono, że z sympatią odnoszą się do Grenlandczyków i spedzaja z nimi przerwy kawowe, duńscy koledzy przestali ich zauważać, rozmawiać czy nawet się z nimi witać.
Podobnie jest z kuchnią – jest kuchnia duńska i jedzenie grenlandzkie, które również się nie spotykają. Praktycznie całe zaopatrzenie sklepów spożywczych przypływa na wyspę duńskimi statkami – przez co królują produkty mrożone. Nie wszystko jest dostępne przez cały rok, a z powodu opóźnień w transporcie często brakuje warzyw lub owoców. Zeszłej zimy nawet w stolicy Grenlandii Nuuk przez kilka tygodni nie dało się kupić ziemniaków, a kiedy w końcu dopłynęły, cena podskoczyła prawie dwukrotnie. Przy takim systemie dostaw trudno o zdrową kuchnię. Podobno hitem na wyspie jest mrożona pizza. W knajpkach i restauracjach w menu dominują hot dogi i hamburgery,a o kuchnię azjatycką atwiej niż o produkty lokalne.
Równolegle do sieci sklepów działa społeczność grenlandzkich łowców. Polują lub łowią, a następnie sprzedają to, co danego dnia nawinęło się pod muszkę lub na haczyk. W każdej osadzie czy miasteczku funkcjonuje małe targowisko – zadaszone i częściowo obudowane ścianami, żeby osłonić handlujących przed tutejszą pogodą. Tam lokalni łowcy sprzedają swój towar. Pytając o godziny otwarcia usłyszałem: Zazwyczaj otwieramy około 9:00 i jesteśmy tu… aż sprzedamy to, co upolowaliśmy. Kiedy polowanie się opóźni to otwieramy – później. A kiedy na polowanie nie ma pogody, to nie otwieramy wcale 😀
Podobne zasady rządzą dostępnym asortymentem: W Kangamiiut do wyboru był dorsz i łosoś. Pytając o wieloryba usłyszeliśmy, że był… dwa tygodnie temu. W Aasiat rano były tylko foki – różne partie mięsa, podrobów i tłuszczu, lecz gatunek jeden. Po południu przypłynęła motorówka i w ofercie pojawiły się zębacze. Dokładnie 8 sztuk. Bardzo szybko pojawili się kupujący. Skąd wiedzieli kiedy myśliwy wróci z wypatroszonymi rybami? To proste, przecież działa tu bardzo sprawna poczta pantoflowa. W końcu prawie wszyscy są jakoś skoligaceni i przecież mają internet 😀
Nawet w Nuuk, które ma ponad 17 tysięcy mieszkańców, znajduje się takie targowisko. Stanowi osobliwy kontrast ze stojacymi w pobliżu nowoczesnymi blokami. Tu na stoisku pojawił się nawet minkee whale.
Widać wyraźnie, że społeczność grenlandzkich łowców jest doskonale zorganizowana. Polowania organizowane są na mała skalę, tak by całą zdobycz można było szybko sprzedać – i spożytkować na potrzeby społeczności. Obowiązują także urzędowe ceny towarów: kilogram dorsza kosztuje 30 koron, kilogramowa porcja zębacza czy foki to wydatek 50 koron. 60 koron za kilogram stekowego mięsa z wieloryba to prawdziwa okazja. Lokalne rynki oferują praktycznie tylko mięso i ryby. Z warzyw dwa razy widziałem świeży rabarbar. Całą resztę trzeba kupić w sklepie – przywiezioną z Danii.
Buszując po targowiskach udało mi się kupić jeszcze halibuta i karmazyna. Od grenlandzkiej załogi kutra w prezencie dostaliśmy gigantyczne kraby… Na monotonię diety, załogi zdecydowanie nie mogą narzekać. Ale żeby spróbować tutejszej kuchni, zamiast szukać lokalnej gastronomii, trzeba było zaprzyjaźnić się z własnym kambuzem.