Czasem sztorm, czasem cisza

Pierwsze dni żeglugi po wyjściu z Reykjaviku minęły załodze Inatiz na wielkim rollercosterze: Gdy tylko brzegi Islandii zniknęły za horyzontem, nadchodzące z różnych kierunków, krzyżujące się fale zaczęły rzucać niemałym przecież kadłubem jak wydmuszką. A mimo to jacht pędził na zachód pod zarefowaną maksymalnie genuą.
Przygotowane przez Iwonę zupy stanowiły w tych warunkach prawdziwe zbawienie dla wacht kambuzowych – podgrzanie czegoś gotowego jest o niebo prostsze niż gotowanie od zera!
No i jak to fajnie jest mieć zamkniętą sterówkę… Ta myśl towarzyszy załodze zawsze, gdy tylko jakaś fala przewalała się nad jej dachem.

Ale każdy sztorm kiedyś się kończy i w końcu wychodzi słońce. U nas po dwóch dniach wiatr zaczął słabnąć a morze uspokoiło się na tyle by można było dostawić więcej żagli. Rozrefować genuę, postawić grota… w końcu trzeba było odpalić silnik.
Zapowiadane w prognozach kilka godzin flauty wykorzystaliśmy na przetestowanie zamontowanej wiosną odsalarki. To miał być jej dziewiczy start i byliśmy pełni emocji. Po długich wahaniach zdecydowaliśmy się kupić urządzenie w formule „kup zestaw części i zbuduj sam”. Dzięki temu Maciej Sodkiewicz instalując poszczególne elementy mógł wprowadzić kilka innowacji, które lepiej adaptują cały system do pracy na zimnej wodzie. Ale pytanie czy wszystko zadziała i na ile wydajny będzie cały system, pozostawało otwarte.
Już pierwsza próba okazała się sukcesem – udało się uzyskać wydajność rzędu 50l na godzinę. Całkiem nieźle. A po dołączeniu Maćkowego systemu podgrzewania wody wyniki okazały się wprost fenomenalne: odsalarka osiągnęła swoje maksymalne parametry i konieczne było ograniczenie przepływu. To oznacza, że mamy zapas mocy na odsalanie naprawdę zimnej wody..!

Z okazji tak wielkiego sukcesu cała załoga mogła wziąć gorący prysznic (co wywołało zrozumiałą euforię na pokładzie), a kambuz podał na obiad islandzkiego łososia z mizerią

Teraz Inatiz znów refuje żagle i pędzi na spotkanie kolejnego niżu.

Przystanek Islandia

Inatiz dotarła na Islandię chowając się przez kolejnym niżowym sztormem, który straszył paskudną pogodą i wiatrami powyżej 40 węzłów. Po zacumowaniu w Reykjaviku przyszedł czas na drobne naprawy i serwis instalacji – w końcu to już prawie 2000 mil – i to po wybitnie wyboistych wodach. na szczęście poważnych strat nie odnotowano – i wszystkie udało się naprawić
A że w rejsie trzeba zadbać nie tyko o jacht, ale i o morale załogi, udało się też wygospodarować czas na zwiedzanie wyspy i relaks w gorących źródłach. W końcu nic tak nie poprawia humoru jak możliwość zanurzenia się po szyję w gorącej wodzie – kiedy nad głową wiatr pędzi ciężkie sztormowe sztormowe chmury.

W ten sposób przyszedł czas na rozpoczęcie kolejnego etapu wyprawy. Skoro nie mieliśmy szans uciec przed sztormem, zmieniliśmy strategię i postanowiliśmy przepuścić go przodem. Co prawda po przejściu centrum niżu wiatry wcale nie miały być słabsze, ale przynajmniej powieją ze sprzyjającego kierunku. Tylko trzeba się przygotować na kilka dni żeglugi w silnym baksztagowym wietrze…

Tutaj inicjatywę przejęła Iwona – nasz dobry duch mieszkający na Islandii, która na najbliższe dwa tygodnie dołączy do naszej załogi. Ku osłupieniu wszystkich z bagażnika samochodu wyciągnęła bardzo solidne porcje mrożonego krupniku i kapuśniaku- na sztormie wystarczy podgrzać i będzie wspaniały posiłek!
A zaraz potem na burcie pojawiła się duża styropianowa skrzynia pełna lodu i… mrożonej ryby. Iwona postawiła sprawę jasno: Jesteśmy na Islandii – tutaj grzechem nie jeść ryby. Zimne powietrze na zewnątrz i lód wewnątrz utrzymają je przez kilka dni. Nawet kapitan nie zgłosił sprzeciwu i powędrował po pasy meblowe, żeby przymocować dodatkową lodówkę na pokładzie rufowym…

Wypływając z portu i kierując się na zachód ku brzegom Grenlandii załoga zajmowała się głównie rozważaniem, co tu zrobić, żeby jak najszybciej przywyknąć do baksztagowej fali – i zacząć cieszyć się pysznościami, które będzie serwował kambuz 😉