Gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy Inatiz, od razu było wiadomo, że to jacht na wody polarne. Był luty, a my siedzieliśmy w mesie przy cieple wesoło trzaskającego w kominku ognia. Zapytaliśmy Chrisa, jej budowniczego i pierwszego właściciela, dlaczego wybrał kominek właśnie na drewno? – Pomyślałem, że drewno jest dostępne wszedzie na świecie – odparł. A co z Grenlandią? Westchnął tylko: – Tam nie zdążyłem jeszcze dopłynąć z moją Tizzie.
Obiecaliśmy wtedy Chrisowi, że kiedy zaopiekujemy się jego ukochaną „dziewczynką”, to pokażemy jej piękno grenlandzkich krajobrazów pełnych lodowych olbrzymów.
W ostatnich dniach trudno było się doprosić o relację z pokładu Inatiz, bo życie na jachcie toczyło się bardzo intensywnie i załoga zwyczajnie nie miała głowy do pisania. Podczas żeglugi na północ mijali coraz to większe bryły lodu. W dobrej pogodzie widoczne z daleka, ale w pojawiającej się często mgle były najpierw plamami na ekranie radaru. Można wtedy snuć fantazje, jak duże będą i w jakim kształcie – kiedy w końcu wyłonią się z tumanu, piękne i majestatyczne.
Ale kiedy Inatiz przekroczyła koło podbiegunowe i wypłynęła na wody zatoki Disko, załoga stanęła przed poważnym wyzwaniem – jak zachwycać się unikalnym kształtem każdej góry lodowej skoro jednocześnie w zasięgu wzroku jest ich kilkadziesiąt? W końcu to z lodowców otaczających Disko Bay cielą się największe góry lodowe na półkuli północnej. Wrażenia są trudne do opisania, tym bardziej, że jest po prostu ciepło i letnio! Temperatura przekracza +10C, a na skalistych brzegach tu i ówdzie widać połacie trawy i barwne kwiaty.
Załoga Inatiz za cel postawiła sobie dotarcie do Ilulissat, uchodzącego za lodową stolicę Grenlandii. To wszystko za sprawą lodowca Eqi – niezwykle aktywnego, który – cieląc się – nieustannie wysyła Icefjordem do morza zastępy lodowych gigantów. Już na podejściu do portu było dość dużo lodu. Maciek Sodkiewicz stwierdził, że „Było interesująco”. Biorąc pod uwagę, że kapitan Inatiz od lat bawi się z lodem – od rosyjskiej Ziemi Franciszka Józefa aż po Antarktydę – zalodzenie musiało być znaczne.
W końcu Inatiz zacumowała w niedużym, lecz bardzo ruchliwym porcie. Na pierwszy rzut oka wyglądał zacisznie – póki beztroskiej sielanki nie przerwał przypływ, który zgrał się ze zmianą kierunku wiatru. Przez wąskie wejście do przystani prąd zaczął wpychać różnej wielkości growlery, które potem dryfowały swobodnie po całym porcie. Niektórym zdarzało się pukać w rufę Inatiz jakby chciały powiedzieć „posuń się, to nasz port”! Gdy robiły się zbyt nachalne, załoga chwytała za solidne tyczki lodowe i odpychała intruza. Tylko trzeszczenie cum świadczyło o tym, ile ton ważą te „maleństwa”.
Ale gdy zaczął się odpływ, lód wcale nie zamierzał odpłynąć. Zachodni wiatr wciąż spychał nowe bryły w kierunku brzegu. Ze wzgórza nad portem rozciągał się nieziemski widok: Ani skrawka wolnej wody, wszędzie tylko lód w najróżniejszych formach. O robionych dzień wcześniej planach na poranne wypłynięcie Trzeba było zapomnieć. Tutaj to lód rozdaje karty.
Maciek, unieruchomiony na jakiś czas w porcie, poprosił, by w końcu przesłać wiadomość do pierwszego właściciela Tizzy: – Chris, dotrzymaliśmy słowa! Zabraliśmy Twoją dziewczynkę w jej naturalne środowisko. I wiesz co? Stoimy w tratwie pięciu jachtów. Różnych typów, różnych bander. Ale z każdego wystaje komin i o poranku pachnie palonym drewnem…