W Arktyce pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie. Okno pogodowe, które nasi żeglarze wykorzystali do szukania drogi pomiędzy lodowymi krami na 82°N, musiało kiedyś się skończyć. Pytanie tylko jaką cenę przyjdzie za nie zapłacić.
Żegluga między krami lodowymi możliwa jest tylko na spokojnym morzu. Podczas zafalowania, wielotonowe tafle lodu stanowią śmiertelne zagrożenie dla jachtu. Na pierwszą wieść o zbliżającym się niżu i silnych północnych wiatrach kapitan zaczął się rozglądać za osłoniętym miejscem na przeczekanie sztormu. Musiało być wystarczająco płytkie, osłonięte z właściwego kierunku i wolne od lodu. Takich miejsc jest na archipelagu zaledwie kilka. Po skonsultowaniu sytuacji lodowej liczba możliwości zmalała do… dwóch. Po dobie żeglugi w kierunku wybranego kotwicowiska żeglarze zobaczyli zarys wyspy Heissa – niestety szczelnie otoczony polem lodowym, którego nie było na mapach i zdjęciach satelitarnych. Pozostało tylko mniej korzystne miejsce pod wyspą Champa. Do nadejścia wichury pozostały 4 godziny. Powinni zdążyć.
Tuż przed rzuceniem kotwicy jacht otrzymał pierwszy boczny podmuch wiatru – 40 węzłów – trochę mocniej niż przewidywała prognoza. Pod stromym brzegiem wyspy było spokojniej i kotwica pewnie złapała dno. Dwie godziny później nawet w osłoniętym miejscu siła wiatru dochodziła do 9B i jacht zaczął wlec kotwicę. Po drugiej próbie zakotwiczenia w sztormowym wietrze kapitan pozostawił włączony silnik na biegu naprzód – zmniejszyła się siła działająca na łańcuch kotwiczny i przez kilka godzin jacht stał dość spokojnie. Potem jednak sztorm wzrósł do 11B (zanotowano podmuchy 58 kt) i kotwica jeszcze dwukrotnie przestawała trzymać – konieczne było jej ponowne rzucanie. Nawet pod osłoną brzegu huraganowy wiatr rozfalował morze i zrywał grzywacze fal. Dopiero po 20 godzinach walki wiatr osłabł, a załodze wydawało się, że odetchnie.
Kiedy w Arktyce znów zapanowała cisza, wydawało się, że na powrót do Tichej Buchty wystarczy kilka godzin… Najpierw przyszła mgła. Z niej wyłoniło się gęste pole lodu w miejscu, w którym jeszcze dobę temu nie było ani bryłki. Huraganowy wiatr spowodował cielenie pobliskich lodowców na niebotyczna skalę i odciął Lady Danie drogę. Jacht znalazł się w potrzasku. Kanciaste, ostre bryły lodu, często wyższe od burt jachtu wynurzały się z mgły. Ciasno upchane, jedna przy drugiej, wypełniały całe pole widzenia. Ciężko było wypatrzeć jakikolwiek kanał wolnej wody. Kapitan wezwał całą załogę na pokład. W ruch poszły tyki lodowe i bosaki. Jacht, niczym jeż otoczony tyczkami, zaczął powoli przeciskać się przez gęste pole. Poruszał się głównie dzięki sile ludzkich mięśni. Zbyt duże było ryzyko uszkodzenia śruby napędowej przez podwodne części growlerów. Nie sposób powiedzieć ile godzin to trwało. Zegar stanął w miejscu. Liczyły się tylko kolejne bryły wypchnięte za rufę. W końcu przed dziobem pojawiła się otwarta woda.
– Dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę jak bardzo jesteśmy zmęczeni. Byliśmy kompletnie przemoczeni, ale nie czuliśmy zimna – relacjonował kapitan Maciek Sodkiewicz. – To było najgorsze pole w moim życiu – dodał po chwili zastanowienia.