Sauna, czyli o tym jak uszczęśliwić polarnika

DSC_3242Kpt. Maciek Sodkiewicz rzeczywiście na razie wywiązuje się z obietnicy sumiennego opisywania przygód załogi Barlovento – choć wciąż z lekkim poślizgiem, ale dziś otrzymaliśmy relację z niedzielnej wizyty w Kaffiøyra

24 sierpnia

„Żeglowanie w czasie dnia polarnego sprawia, że pory doby zlewają się strasznie i gdyby nie nazwy posiłków, byłyby nie do odróżnienia. Niby jak, skoro ‘nocą’ jest równie jasno, co ‘w dzień’..? Wypłynęliśmy z Longyearbyen późnym popołudniem – i choć mijały godziny, jakoś nikomu nie chciało się spać. Góry Spitsbergenu, oświetlone wiszącym tuż nad horyzontem słońcem, mają w sobie coś magicznego. Siedzieliśmy w kokpicie i w ciszy chłonęliśmy piękno.

Nad ranem stanęliśmy w dryfie przy cyplu Poolepynten. Obozuje tam kolonia morsów, a skoro one mają co jeść, to może warto sprawdzić, czy tu jest ryba… Wyjąłem norweski zestaw na dorsza – kawałek plastiku, na nim nawinięta żyłka z pięcioma woblerkami, na końcu ołowiany ciężarek. Prosty patent, ale już nie raz wykarmił mi załogi na rejsach po Skandynawii.
Zaczęła się zabawa. Wyrzuciłem zestaw za burtę i… po minucie miałem całkiem przyzwoitego czerniaka. Czyli miejsce dobre. Ale euforia musiała ustąpić cierpliwości – jacht zdryfował na płytszą wodę i łapały się tylko małe ryby. Szczytem złośliwości był zaciąg z pięcioma(!!) maleńkimi dorszykami. Już, już cieszyłem się, że spora sztuka, bo przecież żyłka stawia solidny opór, a tam… pięć takich maleństw. Cóż, trzeba je było bardzo delikatnie wyhaczyć – i darować im życie. Na głębszej wodzie udało mi się wyciągnąć kolejnego czerniaka i dorsza – i wtedy załoga zmusiła mnie do przekazania zestawu w inne ręce 😉 Za łowienie wzięli się Krzysiek, Marek, Pati i Tymek. Na dwie żyłki w ciągu godziny wyciągnęliśmy w sumie 12 dużych ryb. Szczególnie dumny z siebie był Tymek- dla niego była to pierwsza w życiu złowiona ryba!

Po śniadaniu postanowiliśmy nieco bliżej przyjrzeć się morsom. Duże osobniki leżały na plaży zbite w ciasną gromadkę. Od czasu do czasu któryś ziewnął, inny machnął płetwą lub na moment podniósł łeb z gigantycznymi kłami. Ale jako stado wyglądały na generalnie – znudzone i rozleniwione. Po prostu morsowa sielanka. Za to trzy młodziaki radośnie nurkowały w płytkiej wodzie. Nawet nas zauważyły i poświeciły nam jedno spojrzenie – ale zaraz znikły w toni…
Najchętniej dołączylibyśmy do morsów, aby oddać się słodkiemu nicnierobieniu (brak snu w końcu zaczął dawać o sobie znać), ale trzeba było jednak wypatroszyć dorsze i pożeglować dalej. W końcu po południu byliśmy umówieni w Stacji polarnej UMK w Kaffiøyra.

DSC_3434Jest taka bajka o lisku, który „już był w ogródku, już witał się z gąską”…
Niby budynek stacji stał na swoim miejscu, ale coś mi się nie zgadzało. Coś było inaczej niż 4 dni temu, podczas wizyty, która odbyliśmy z załogą IV etapu. Przy brzegu, dokładnie na wysokości Stacji, była wyraźna, biała kreska. Lod? Tutaj??
Po chwili zagadka wyjaśniła się sama: Na wprost nas, gnane wiatrem, dosłownie pędziło zwarte pole lodowe. To okruchy lodowca Avatsmark, które południowy wiatr przez kilka dni więził głęboko w zatoce. Po niedawnej zmianie kierunku wiatru ruszyły na pełne morze – a na ich drodze stało Barlovento…

Skoro chcieliśmy się dostać do stacji, trzeba było rzucić kotwicę – oczywiście daleko przed początkiem pola lodowego. Na wszelki wypadek dołożyliśmy dodatkowe 20 metrów łańcucha. I czekaliśmy – licząc na to, że pole jednak nas ominie… Ale lód oczywiście postanowił przesunąć się po obu burtach Barlovento. Nie było wyjścia, przez kilka godzin trzeba było w pocie czoła odpychać tyczkami co większe bryły lodu i pilnować, by żadna nie zahaczyła o nasz łańcuch kotwiczny.

Ale z brzegu wyglądało to zupełnie inaczej: ciężka praca na tyczkach schodziła na dalszy plan, zostawała tylko malowniczość całej sytuacji: Wydawało się, że to lód stoi, a granatowy kadłub Barlovento płynie przez niekończącą się rzekę kry.

Wreszcie lód skończył się – równie nagle, jak się pojawił. Wszystko co pozostało po wielkim polu lodowym to pas growlerków, które osiadły na plaży w trakcie odpływu. Niby niewiele lodu, ale desant gumowym pontonem na jego ostrych krawędziach nie wchodził w grę. Zostało jedno jedyne miejsce, gdzie brzeg był wolny od lodu, ale o dziwo polarnicy, którzy wyszli nam na spotkanie, nie kwapili się, żeby tam podejść… Po chwili wszystko było jasne – oddzielała nas od Stacji prawdziwa lodowcowa rzeka. Przy tym poziomie pływu sięgała… mi do pasa, innym… nawet ciutkę wyżej. Po raz kolejny przydały się suche kombinezony.

DSC_3273 600pxWieczór w Stacji upłynął w domowej atmosferze. Przyjemne ciepełko, miękka kanapa i jeszcze ciepłe, pachnące ciasto upieczone przez Kasię. I co najważniejsze – wspaniali ludzie, tak samo jak my zakochani w Arktyce. Były również dwie specjalne atrakcje:
W roli pierwszej wystąpiła sauna, rozpalona specjalnie na nasze przybycie. Żeby zrozumieć, czym jest sauna w Arktyce, trzeba najpierw uświadomić sobie (a jeszcze lepiej – doświadczyć), w jakim świecie tutaj żyjemy: W nawigacyjnej mamy zazwyczaj jakieś cztery stopnie. Nawet pod pokładem para bucha w ust, a palce już po kilku chwilach dopominają się o rękawiczki. Piękny i słoneczny dzień oznacza temperatury rzędu +8 stopni… Możliwość wygrzania przemarzniętych kości w saunie to  tutaj prawdziwy rarytas.!
Na dodatek sauna w Stacji UMK nie byle jaka sauna: Mała chatka, zbudowana w całości z drewna dryftowego – i takim drewnem opalana! Nad drzwiami dumnie wisi krąg wieloryba, a całość okalają jego żebra. Do tego podwójne drzwi prowadzące do tej luksusowej enklawy ciepła…
To najpiękniejszy prezent, jaki mogłem dostać na urodziny. Dużo bym dał, żeby móc tam teraz wrócić…

Co było drugą z niespodzianek, opowiem – później ;)”

Maciek Sodkiewicz o starcie V etapu

DSC_0317 600pxNiewątpliwą korzyścią z wizyty Barlovento w Longyearbyen (nie licząc możliwości wygodnego podmienienia załogi 😉 ) było to, że kpt. Maciek Sodkiewicz na krótką chwilę uzyskał dostęp do internetu… Odwiedziny na stronie naszej wyprawy chyba nieco zmotywowały go do pisania – bo dziś otrzymaliśmy pierwszą solidną korespondencję…

23 sierpnia

Rejs zaczął się jak zwykle. Przylot załogi w piątek po południu, próba upchnięcia ogromnej sterty bagaży we wnętrzu jachtu. Jak zwykle radosny chaos… Tym razem o tyle ciekawszy, że załoga musiała przepakować bagaże na lotnisku w Oslo, tak by żadna torba nie ważyła więcej niż 20 kilogramów. Zaczęło się wiec wypakowywanie grubych ciuchów, czekanów, raków, suchych kombinezonów… Gdzieś miedzy tym wszystkim znalazło się ponad 30 kilogramów polskich wędlin i serów, składane baniaki na wodę, filtry do silnika i kawa do ekspresu.

Resztę zaopatrzenia przez kilka kolejnych godzin radośnie zgarnialiśmy z polek jedynego w Longyearbyen sklepu spożywczego. To całkiem fajna zabawa: spróbować wejść do jednego sklepu i wynieść wszystko, co będzie potrzebne na kolejne trzy tygodnie… Nam się nie udało – w sobotę rano trzeba było jeszcze dokupić kilka drobiazgów.
Trudniejsze niż same robienie zakupów jest poukładanie tego na jachcie tak, by przetrwało trzy tygodnie – i żeby każdy wiedział, co jest gdzie. A było tego sporo: 50 chlebów, 30 litrów mleka, 20 kilo ziemniaków, 10 kilo maki, nieliczone puszki i słoiki. Wszystkiego – 7 pełnych sklepowych wózków!

W trakcie gdy ludziki w czerwonych kurtkach uwijały się pomiędzy sklepowymi regałami, ja walczyłem z …. czasem.
Aby żeglować po wodach Svalbardu potrzebne jest pozwolenie Sysselmanna – czyli tutejszego gubernatora. Wystąpiliśmy o nie już kilka miesięcy temu, więc teraz powinna wystarczyć krótka wizyta w biurze. Tymczasem okazuje się, że miła pani zagubiła gdzieś maila z naszą polisą! Brakuje jej także numeru naszej pławy alarmowej EPIRB, typu strzelby i kilku innych detali… Słodkim tonem poprosiła bym przyniósł z jachtu odpowiednie dokumenty. Przez przeszkloną ścianę biura spojrzałem na port – ładny kawałek drogi. Jest piątek, czternasta trzydzieści – za godzinę zacznie się weekend i będziemy musieli stać tu do poniedziałku… Zbiec z górki, dotrzeć na jacht, znaleźć wszystkie dokumenty – to jeszcze wykonalne. Ale wrócić pod górę??? Już wyobrażałem sobie miny załogi, zmuszonej do siedzenia przez 3 dni w miasteczku. Strasznie szkoda tych 3 dni…

A może by tak… Zapytałem miłą panią, czy mogę to dosłać mailem. Zgodziła się bez wahania i podała adres mailowy. Większość to drobiazgi, ale musimy udowodnić, że mamy ubezpieczenie obejmujące akcje ratownicze z użyciem śmigłowca. Zadzwoniłem do Ewy i poprosiłem o polisę oraz warunki ubezpieczenia. Będzie dobrze, na szczęście ma komputer pod ręką, zaraz wszystko prześle.

Ale… mijały cenne minuty, a ja wciąż czekałem, aż dziewczyna zaprosi mnie po odbiór zezwolenia – w końcu ile może trwać wydrukowanie strony A4 i podbicie pod nią pieczątki?? W momencie, gdy zaczynałem się już na dobre niecierpliwić, zadzwoniła Ewa: Mail odbił się od skrzynki i wrócił z informacją: „Jeg er ikke på kontoret, men er tilbake 26. august„. Autorespoder? Wracam w poniedziałek..? Co jest grane??

Sorry, to mail koleżanki, faktycznie jej dziś nie ma… – beztroski uśmiech dziewczyny za biurkiem był po prostu obezwładniający – Wyślijcie w takim razie wszystko na ogólnego maila.

Piętnasta trzynaście… Kolejnych kilku minut, które dla mnie były wiecznością, i pytanie:

Przepraszam ale z jakiego maila to wysłaliście? Nie mogę znaleźć…

No to pomieszkamy troszkę w Longer – pomyślałem… Jak skutecznie przeliterować Norweżce polski adres: wyprawa@lodowe-krainy.pl? Na kolejna wyprawę trzeba chyba założyć jakiś brzmiący po angielsku adres email… Trzeba było jakoś ratować sytuację, więc spytałem czy mogę na moment usiąść do jej komputera – no i mail się odnalazł.
O piętnastej trzydzieści opuściłem biuro ściskając w garści nasze pozwolenie 🙂

Przed wypłynięciem czekał nas jeszcze jeden punkt przygotowań – ćwiczenia ze strzelania.
Strzelnica tutaj jest mocno nietypowa (jak chyba wszystko na Spitsbergenie): Wyjeżdżasz taksówka do kotlinki w dolinie za lotniskiem. Oznajmiasz światu, że będzie strzelanie, wciągając na maszt czerwona flagę, ustawiasz sobie tarcze – i już możesz strzelać do woli. Oczywiście broń i naboje trzeba przynieść swoje. Na koniec łuski lądują w jednej z ogromnych, dwustulitrowych beczek, a do skarbonki powinien trafić drobny datek za korzystanie z infrastruktury.

Dla części załogi był to pierwszy kontakt z bronią myśliwską, zresztą wszyscy podeszli do ćwiczeń niezwykle poważnie. Nasza grenlandzka strzelba spisuje się genialnie. Jest bardzo celna i ma niewielki odrzut. Tylko niektórzy wciąż w trakcie strzelania odruchowo zamykają oczy…

V etap – szcześliwie rozpoczęty!

DSC_0355 600px– Nie mam pojęcia, jak to zrobicie, ale z ekipą V etapu po prostu MUSZĄ przylecieć zbiorniki na co najmniej 200 litrów wody! 500 litrów na 3 tygodnie to zdecydowanie za mało, a tym razem nigdzie nie zatankuję…

Temat zbiorników na wodę wisiał nad nami od momentu gdy Barlovento opuściło Górki Zachodnie. Dosłownie. Gdy jacht z załogą I etapu oddał cumy i oddalał się z wolna w kierunku wyjścia na Zatokę, my poszliśmy zamknąć magazynek. Maciek wsadził jeszcze głowę do środka, żeby sprawdzić, czy zostawiamy względny ład – i zdębiał:

– Wiecie… to metalowe tam pod tą stertą starych żagli… jak dla mnie to to są dziobowe zbiorniki z Barlo…

Rzeczywiście, w najciemniejszym kącie zagraconego do granic możliwości pomieszczenia – leżały zbiorniki. No ale w magazynku leżało wiele różnych rzeczy – na przykład stare alternatory na 12V (Barlovento potrzebuje takiego na 24V) – więc może te zbiorniki to też taka zaszłość? Może na jachcie są nowe, a stare armator zostawił – tak na wszelki wypadek? Byliśmy zbyt zmęczeni czterodniowym maratonem przygotowań do startu wyprawy, żeby się tym przejmować. Zresztą… aż do  Longyeabyen Barlovento będzie najdalej co 8-10 dni tankować wodę. 500 litrów w głównym zbiorniku na razie swobodnie wystarczy.

– Pomyślimy o tym, jak odeśpimy – zarządził Maciek.

Faktycznie trwało to trochę dłużej – do tematu zbiorników wróciliśmy, gdy Maciek Sodkiewicz wraz z załogą IV etapu przyleciał na Islandię. Komisyjnie zdemontowano podłogę w forpiku i z niechęcią stwierdzono, że zęza – poza standardowymi wyziewami – zionie pustką. Po zbiornikach, które były tu jeszcze rok temu – nie było śladu. Najwyraźniej, po bardzo pośpiesznym remoncie dziobowej części jachtu, ktoś z ekipy armatora zapomniał je zamontować…

Mieliśmy poważny problem do rozwiązania: Transport oryginalnych zbiorników raczej nie wchodził w grę – nie stać nas na nadanie specjalnego ładunku lotniczego na Spitsbergen. Wręczenie każdemu uczestnikowi V etapu dwudziestolitrowego kanistra na wodę jako bagażu podręcznego również nie przejdzie – bunt załogi jeszcze przed zaokrętowaniem? Nie, zdecydowanie lepiej nie ryzykować…
Na szczęście okazało się, ze miłośnicy campingu też nie lubią wielkich i sztywnych baniaków na wodę. Na ich potrzeby produkowane są kanistry – składane! Piętnastolitowy pojemnik po złożeniu to ledwie 23x23x8 – w centymetrach! W dodatku ważą tyle co nic! A że Tymek i tak miał mieć dodatkowy bagaż, więc starczy że weźmie naprawdę dużą torbę..

– To dorzućcie mu tam jeszcze ze trzy komplety filtrów paliwa i świecę do silnika do pontonu… – zakomenderował Maciek przez satelitę, na wieść o tym, że będzie miał te swoje 200 litrów wody…

W piątek późnym popołudniem Tymek, jego bezcenna torba, oraz reszta załogi V etapu znaleźli się w Longyearbyen – stolicy Spitsbergenu. Mieli jeszcze czas spotkać się i wymienić wrażenia z ekipą, która przypłynęła z Grenlandii… Dlatego też pora na zakupy i tankowanie jachtu przyszła dopiero w sobotę. Koło 16 zadzwonił Maciek Sodkiewicz, żeby przekazać, ze za chwilę odda cumy:

– Pójdziemy teraz spokojnie 60 mil do Kaffiøyra – jeden z polarników ma jakieś drobne, ale uciążliwe kłopoty z ramieniem… A że teraz na pokładzie mam lekarza – i to jeszcze rehabilitanta – w Arktyce nie wolno nie pomóc. Nie muszę się spieszyć, w międzynarodowej stacji naukowej Ny-Ålesund chciałbym być dopiero na poniedziałek – wtedy będzie  można ściągnąć świeżą sytuację lodową – i będę z ekipą podejmować decyzje, jak płyniemy…

Aktualna sytuacja lodowa ważna rzecz, ale przy układaniu planów nie bez znaczenia chyba był fakt, że Maciek ma dziś urodziny 🙂 Wiadomo, że zawsze miło świętować w większym gronie – szczególnie że stacje polarne na końcu świata mają swój unikalny klimat..

Podsumowując: V etap wyprawy można uznać za szczęśliwie rozpoczęty!Wszystkiego najlepszego Maćku!

 

U polarników z Torunia

Stacja_UMK_02„Troszke się dzieje więc nie mam czasu pisać, bo nie można być jednocześnie kamerzystą, kapitanem i poetą”

To by było tyle w ramach tłumaczeń kpt. Maćka Sodkiewicza, czemu odkąd znaleźli się na Spitsbergenie, jakoś rzadziej się odzywa 😉

Na oficjalną relację przyjdzie nam zapewne jeszcze trochę poczekać, nieoficjalnie wiemy, ze po bardzo udanej wizycie w Barentsburgu (czy spodziewalibyście się, że kryty basen w górniczym miasteczku na końcu świata będzie wypełniony słoną wodą?) dziś załoga Barlovento II odwiedziła polarników z Torunia, którzy spędzają lato w Hahut, czyli Stacji Polarnej UMK na nadmorskiej równinie Kaffiøyra.

Teraz Barlovento będzie już płynąć do Longyearbyen, bo w końcu już w piątek przyleci tam nowa załoga…

(Fotografia: mat. Stacji polarnej UMK w Kaffiøyra)

Nareszcie wiatr sprzyja!

DJI00015Trudno stwierdzić, na czym to polega – sygnał w końcu zawsze ten sam… – ale już od momentu, kiedy odezwał się dzwonek telefonu, wiadomo było, że z pokładu przyjdą lepsze wieści:

– Nareszcie wiatr dopasował się do prognozy i odszedł na północ! Idziemy sobie pełnym bajdewindem, bardzo sprawnie, można było w końcu odstawić silnik… Rety, jaka cudowna cisza..!

Tym razem Maciek brzmiał zdecydowanie jak wyspany – czyli w ciągu ostatniej doby na jachcie nie działo się nic niepokojącego. No i pozycja – 77°38N 05°46E – też musi napawać optymizmem: do brzegów Spitsbergenu zostało niecałe 100 mil, a skoro wiatr jest sprzyja – rano na horyzoncie powinno być widać wysokie szczyty tego północnego archipelagu. Po tygodniu żeglugi wśród lodu i mgły – cieszy już sama myśl o tym. Bo chłód i mgła ani myślą odpuszczać:

– Zimno jest pioruńsko. Nawet jeśli Eberspacher trochę nagrzeje w mesie, to już w nawigacyjnej istna lodówka. Zresztą nie grzejemy dużo, bo przechyły spore… Gdyby przynajmniej pozbyć się tej wilgoci z powietrza…

Arktyczna mgła – to powtarzało się we wszystkich opowieściach o odkrywczych wyprawach w dziewicze, polarne rejony. Mnóstwo zmieniło się od tamtej pory – ot, choćby to, że można ot tak, zadzwonić na ląd po prognozę… Ale wciąż mgła jest równie znienawidzona – a załoga marznie tak samo.

Cóż, w ramach zaklinania rzeczywistości – zdjęcie Barlovento w pełnym słońcu 🙂 Oby brzegi Spitsbergenu okazały się równie gościnne, jak Grenlandia czy Jan Mayen! Jest na to szansa, bo Maciek poprosił o namiary na Hahut na równinie Kaffiøyra. Chyba ma nadzieję odwiedzić toruńskich polarników ze Stacji Polarnej UMK… Tam nas jeszcze nie było 🙂

Lód na takielunku

DSC_0073 600pxMaciek Sodkiewicz zadzwonił dziś z samego rana – jakoś tak 08:30:

– Trzecie dziś w nocy pole lodowe dało nam w kość… Jak na złość siadła mgła, a do tego wszystkiego spora fala. A teraz po prostu przebój – lód na takielunku..! Pierwszy… Koniec tej zabawy, spadamy na wschód.

Już wczoraj wieczorem, kiedy Barlovento znajdowało się na pozycji 75°35N 07°47W, wiadomości, które przychodziły od Maćka nie były zbyt optymistyczne: wiatr wiał 10 do 13 węzłów – prosto w dziób naszego dzielnego jachtu, który pracowicie piął się kabel za kablem na NNE. Prędkość nie była imponująca – 3,5 węzła. Mgła też nie chciała sobie pójść… Mimo to załoga trzymała fason, bo smsem przyszła dość oryginalna prośba:

„Podeślij smsami jakiś przepis na chleb – bo ciasto piekliśmy już 6 razy i nam się znudziło…”

Ale noc musiała być naprawdę ciężka, bo głos Maćka w telefonie był strasznie zachrypnięty. Jak to zwykle, gdy warunki stają się ciężkie, załoga zmienia się na wachtach, a kapitan – czuwa…
Na szczęście zmęczenie i zimno nie odebrały ekipie ducha:

– Z tymi przepisami na chleb to bez przesady, jeden by starczył, a nie pół książki kucharskiej! Zaczyn drożdżowy sobie rośnie, chlebek będzie, ale na razie upiekło się ciasto numer siedem…

Jedno jest pewne – załoga IV etapu głodu nie cierpi, nie mogą też narzekac na monotonię kuchni 😉 W tej chwili odłożyli się na kurs 055 i żeglują na genule i małych obrotach silnika w kierunku Longyearbyen na Spitsbergenie.

Mgliście, zimno i ponuro

DSC_0041 600px„74°06N 12°13W predkosc 3.6knt, kurs 040
Mgliscie, zimno i ponuro – nawet mail nie chce sie wyslac.
Daj nowa prognoze i syt.lodowa – tylko lepsza…”

No i jak tu napisać, że słońce to już było – na Grenlandii – a następny obszar bez chmur to dopiero przy brzegu Spitsbergenu? Że cieplej nie będzie ani o pół stopnia, póki Barlovento nie odsunie się od morskiego lodu, wzdłuż którego teraz żegluje? Że będzie wiało w twarz  – teraz, albo za dwa dni, ale żeglugi pod wiatr i tak się nie uniknie.

…ot, rozterki zespołu brzegowego w oczekiwaniu, aż chmury przerzedzą się na tyle, żeby telefon satelitarny dał radę nawiązać stabilne połączenie – konieczne, żeby przesłać maila z kolejnym odcinkiem relacji 😉

„20140814 2100UTC 5-10NNE;
20140815 10NNE;
0300 10-15NNE;
0600 15N;
0900 15N
1200 10-15NNE;
1500 10-15N;
1800 15NNE;
2100 15N;
Trzymajcie się tam ciepło… :)”

 

Gdzieś w największym fiordzie świata

DSC_0589Nareszcie mamy kolejną korespondencję z pokładu Barlovento 🙂 Kpt. Sodkiewicz tłumaczy się, że byli… troszkę zbyt zajęci chłonięciem uroków Grenlandii. Sądząc po relacji z soboty (tak, na razie tym musimy się zadowolić 🙂 ), rzeczywiście sporo się działo…

9 sierpnia

„Postanowiliśmy przeistoczyć się na kilka dni w jacht śródlądowy – takie małe wakacje w trakcie wyprawy. Woda w fiordzie jest dużo cieplejsza niż w morzu. Przyszedł wyż, świeci piękne słońce. Temperatura również zaskakuje – w słonku jest tak ciepło, że jeden polarek wystarcza. Po prostu sielanka między górami lodowymi.

Musieliśmy minąć dobrych kilkaset lodowych olbrzymów i wpłynąć prawie sto mil w głąb fiordu, nim dotarliśmy do letniego obozu inuitów. Wreszcie na brzegu pojawiło się niewielkie skupisko chat i kilka namiotów. I ciężki zawód – jest za głęboko na kotwiczenie.  Musimy zostać w dryfie i tylko część załogi wyślemy pontonem na brzeg.
Powitanie jest mile ale z dystansem. Znów widać tylko kobiety i dzieci – mężczyźni podobno jeszcze śpią. Od razu w oczy rzuca się broń: wszędzie dookoła leży jej mnóstwo, różnego kalibru. Strzelby oparte o ścianę przy drzwiach, o stół. Przy każdej co najmniej jedna paczka amunicji. Tak jakby miała być zawsze pod ręką.
Chaty są drewniane, solidne. W środku lóżka i niezbędne sprzęty, ale praktycznie całe życie toczy się na świeżym powietrzu. Na brzegu leżą porzucone kanistry z zapasami benzyny do motorówek. Nie ma prądu. Kawę gotuje się na kuchence gazowej. Kiedy już kawa paruje w kubkach, gospodarze opowiadają o tym, że łowią tu sobie ryby i polują na woły piżmowe, żeby zrobić zapas mięsa na najbliższych kilka miesięcy. Mięso i ryby trzymają w dwóch wielkich, starych zamrażarkach skrzyniowych. Oczywiście nie są podłączane do prądu – bo niby gdzie. Wieka mają przyciśnięte dużymi kamieniami, a środek wypełniony lodem, na bieżąco uzupełnianym z okolicznych gór lodowych.

Trochu znowu gdzieś zniknął. Już piątek próbował się nam zgubić, gdy ruszaliśmy na eksplorację fiordu. W końcu zdyszany dopadł pontonu z dziwną siatką w ręku:
– Co tam masz??
– Mięso na obiad
– No dobrze, ale jakie?
– No… z białego niedźwiedzia…
Tym razem jesteśmy bardziej cierpliwi, pewnie znów próbuje zrobić jakieś zakupy. Wreszcie biegnie –  taszcząc trzy duże pstrągi…

Na błękitnym niebie sporadycznie pojawia się jakaś zagubiona chmurka. Wiatr także zrobił sobie wolny weekend. Słońce odbija się w gładkiej tafli fiordu. Jest po prostu ciepło. Podobno kolejne sto mil w głąb fiordu mogą być wieloryby – ale jakoś tak nagle przestało się chciał. Po co gnać. Spieszyć się. Lepiej stanąć sobie w dryfie, rozkoszować się ciszą i nic nierobieniem. W końcu mamy weekend 😉

Znalazłem ciekawą górę lodową. Z jednej strony klifowa cześć wysoka na ponad trzydzieści metrów. Drugi koniec niski i płaski. Po prostu zaprasza do abordażu!
Zaczęło się wyciąganie sprzętu. Suche kombinezony, raki, czekany, dziaby lodowe. Darek pontonem sprawnie dostarczył nas do samej górki. Tylko jak wyjść na ta bryle twardego lodu? Nie można założyć raków na gumowym pontonie. Wyciągamy się niepewnie na czekanach. Dopiero po chwili możemy usiąść na płaskim i założyć raki. O tak. Teraz da się tu poruszać.
Jacek i Michal nie mają ze sobą takiego wyposażenia, wbijamy wiec w lód małą kotwiczkę i wypuszczamy im linkę, po której mogą się wciągnąć na brzeg. Fajnie jest stanąć na górce lodowej. To nowe przeżycie i jakoś nie czuję się na siłach wspinać się gdzieś wysoko, ale sam spacer po niskiej części już daje dużo radochy.
Na lód zabraliśmy tablice ID i NordicClothing – producenta naszej odzieży wyprawowej. Obiecałem Marcinowi, że zrobimy kilka fotek w jakimś szalonym miejscu… Myślę, że to już jest nieźle odjechane 😉

Siedzisz sobie na górze lodowej. Obok dryfuje jacht. Sielanka. A gdyby tak jeszcze… I w tym momencie Monika oznajmia, ze dostała od przyjaciół taką mała naleweczkę z mijaca (z czego?? – przyp. zespołu brzegowego) by ją wypić w jakimś niebanalnym miejscu 🙂

Lenistwo pleni się szybko. Skoro już stoimy w dryfie, to może by tak przetestować te suche kombinezony… Michał pierwszy zsuwa się z pontonu do wody. Po chwili dołączam do niego. Nawet przyjemna ta woda. Znacznie cieplejsza niż w zeszłym roku na Ziemi Franciszka Józefa. Po kąpieli przyszedł czas na kajaki. Mięśniom przyda się trochę ruchu po jachtowej bezczynności. Fajnie tak móc opłynąć sobie growlerka albo górkę lodową.
Beztroskę przerywa lekkie chybotanie pobliskiej góry lodowej. Bujnęła się w lewo, w prawo i… z głośnym chrobotem zaczęła obracać. Niezwykłe widowisko. Chwilę później jedna z dalszych eksplodowała z ogłuszającym hukiem, a połowa jej nadwodnej części osunęła się do fiordu, wzbijając fontannę wody i powodując małe tsunami… Później zaczęła pękać trzecia… Wszystko w ciągu zaledwie kwadransa. Trochu popatrzył na zegarek:
– Najwyraźniej góry lodowe cielą się tu zawsze między 16 a 17…

Na dziś koniec pisania. Wachta kambuzowa woła na kolację – będzie potrawka z niedźwiedzia. W końcu to wyprawa w Arktykę – niedźwiedzie mięso po prostu być musi ;)”

W tej chwili nasz jacht opuścił już okolice Ittoqqortoormiit i żegluje niespiesznie na północ wzdluż brzegów Grenlandii. O północy UTC Barlovento znajdowało się na pozycji 71 31N 18 26W. Przed dziobem ogromna przestrzeń oceanu – więc może więcej czasu na pisanie do nas 🙂

Dzień w Ittoqqortoormiit

DJI000458 sierpnia

„W czwartek wieczorem rzuciliśmy kotwicę przy inuickiej osadzie ITTOQQORTOORMIIT. Ta prosta nazwa oznacza dokładnie: Osadę o Wielu Domach lub (według innej wersji, jaka nam przedstawiono): Osadę o Wielkich Domach. Co nas zaskoczyło, to to, że nie ma tu portu. Cale nabrzeże to niezbyt szeroka ścianka Larsena (czyli po prostu ściana oporowa umocniona segmentami blachy falistej), wysoka na mniej więcej 10 metrów, z wywieszoną jedną oponą – i nic więcej. Ciekawe jak mieszkańcy komunikują się ze światem…

Już pierwszy spacer po wiosce dostarczył wielu cennych informacji: W zatoce znaleźliśmy lokalny port dla motorówek – i to port nie byle jaki..! Na kilkumetrowym, klifowym, skalistym brzegu w grupach po kilka stoją małe motorówki, a przy każdej grupie… niewielki hydrauliczny dźwig samochodowy. Chcesz popływać? Wodujesz sobie łódź dźwigiem, od razu z załogą 🙂 Wot technika..! Jest też mobilna stacja paliw i ropa po 6,5 korony duńskiej za litr – czyli niecałe cztery złote.!

Miejscowi uśmiechają się do nas i zupełnie ignorują nasza obecność. Dzieci bawią się na placu zabaw, trochę starsi słuchają jakiegoś rapu ze smartfona. Mija nas kilka quadów. Na jednym z nich młody chłopak z dziewczyną za plecami szaleje po stromych drogach wioski. Niezmordowanie jeździ w kółko, wzbijając tumany kurzu. Może to jakiś rodzaj ichniej randki..?

Wróciliśmy na jacht i wieczór zakończyliśmy kontemplując dźwięk lodu radośnie strzelającego w szklaneczce single malta.

– Hey guys, how did you get here?? – pytanie zadane zza pleców, kiedy w piątek rano wybraliśmy się na zakupowy rekonesans było bardzo zaskakujące. Pyta starszy pan, któremu towarzyszy dorosła już córka. Wyglądają na Europejczyków. To Duńczyk, który trzydzieści parę lat temu przyleciał tu razem z żoną do pracy – oboje byli nauczycielami w lokalnej szkole. Spędzili tu ponad 3 lata. Tutaj urodziła się ich córka. Teraz po latach przyleciał wraz z nią, by pokazać jej miejsce, gdzie przyszła na świat.
W zasadzie mieli wylecieć do domu jakoś w czwartek, ale z jakiegoś niewiadomego powodu odwołano jedyny helikopter, który lata do najbliższego lotniska (oddalonego o ponad 20 mil). Zostali wiec dwa dni dłużej, czekając na najbliższą możliwość transportu. Spotkaliśmy ich w trakcie ostatniego spaceru po osadzie.
Nie sposób opisać wszystkiego co usłyszeliśmy. Oprócz wielu ciekawych historii, w opowieści emerytowanego nauczyciela pojawiły się dwa bardzo istotne fakty: Po pierwsze mamy wielkie szczęście, bo tydzień temu przypłynął jeden z dwóch tegorocznych statków z zaopatrzeniem i w sklepie będzie można dostać NAWET chleb oraz mąkę. Nasz rozmówca śmieje się ze kilka dni wcześniej ze świeżych rzeczy mieli „świeże sztuczne kwiaty”.
Dowiadujemy się również, że w sobotę rano obraz osady zmieni się diametralnie. Planowane jest przybycie dużego statku wycieczkowego – takiego, co może przywieźć NAWET stu turystów. To naprawdę ważne wydarzenie! Cała osada liczy około 450 mieszkańców. Kilka tygodni temu mężczyźni wypłynęli w głąb fiordu na polowanie, a w osadzie pozostało może trzysta osób. Wszyscy oni będą jutro próbowali w ciągu trzech krótkich godzin, na które zakotwiczy statek, sprzedać jak najwięcej pamiątek i rękodzieła. Z tego głównie żyją.

Biorąc przykład z tutejszych myśliwych też postanowiliśmy uciec w głąb fiordu przed najazdem turystów, i wczesnym popołudniem zostawiliśmy Ittoqqortoormiit za rufą.

Bardzo chciałbym opisać resztę dzisiejszego dnia, ale… jakoś nie mam motywacji 😉 Płyniemy największym fiordem świata. Wieczorne słońce powolutku chyli się nad szczytami gór oświetlając niezwykłe kształty wielopiętrowych gór lodowych. Przed chwilą naliczyłem ich ponad pięćdziesiąt w polu widzenia. Do tego wszystkiego nie ma dla tego rejonu żadnych dokładnych map – a tym, które istnieją można wierzyć w bardzo ograniczonym zakresie. Przed kwadransem Monika wypatrzyła wielką, piaszczystą łachę w odległości pół mili od brzegu. A niby miał to być głęboki fiord. Czujemy się przez to trochę jak Magellan – odkrywamy nowe (przynajmniej dla nas) drogi. Chłoniemy piękno Arktyki pełną piersią. Tym bardziej, ze życzliwa inuitka zaznaczyła nam na mapie dwa obozy, gdzie możemy spotkać  myśliwych. Ale to już inna historia…. Wracam na pokład :)”

Maciek najwyraźniej wziął sobie do serca niewinną groźbę zespołu brzegowego, że jeśli on nie weźmie się za pisanie – relacje zaczną powstawać… na lądzie 😉 Choć w sumie nic dziwnego – każdy chciałby się podzielić takimi przeżyciami!
Trzymamy kciuki, żeby teraz już regularnie przesyłał nam tak ciekawe opowieści!

Nowe słówko: CHÓŁD

DSC_0101Kpt. Maciek Sodkiewicz miał wczoraj bardzo pracowity wieczór, który najwyraźniej spędził głównie przy komputerze i spisał nam swoją opowieść o tym, jak załoga IV etapu dotarła na Grenlandię:

6 i 7 sierpnia
„W środę w południe, przechodząc koło kambuza, usłyszałem, jak Jacek mówi do Moniki:
– Do twarzy Ci z tymi kotletami…
…ale to ma być relacja, a nie romansidło, dlatego nie będę pisał o tym co jemy, kiedy pijemy kawę itd… Opowiem za to o nowym słowie, którego uczymy się z godziny na godzinę. Tym słowem jest CHŁÓD. Do Jan Mayen żeglowaliśmy w strefie cieplej wody i w prawie bezwietrznej pogodnie. Przy wyspie temperatura morza wynosiła plus siedem stopni. Teraz skierowaliśmy się dokładnie na zachód, ku wschodnim brzegom Grenlandii. Po drodze przecinamy północny, zimny prąd grenlandzki z wodą o temperaturze około zera stopni.
Zimna woda doskonale chłodzi stalowy kadłub Barlovento. Mamy niezłą lodówkę 🙂 Burty, co prawda, są izolowane styropianem, ale chłód przenika przez każdą śrubę, każde łączenie. Czas pomyśleć o bieliźnie termicznej i szczelniej zapiąć śpiwór. Spadek temperatury widać także po wachtach. Pojawiają się grube kalosze, bo stopy marzną od stalowego pokładu. Ilość warstw ubrań też systematycznie wzrasta. Pojawiają się pierwsze kominiarki. Dobrze, ze przynajmniej płyniemy z wiatrem. To troszkę łagodzi odczuwaną temperaturę.

Zimnej wodzie często towarzyszy mgła. Wilgoć osiada na wszystkich stalowych elementach a ja coraz częściej spoglądam na świat zielonym okiem radaru. Przed posiłkami naciskamy magiczny guziczek na sterowaniu Ebersprachera i po kilku minutach mesę zaczyna wypełniać przyjemne ciepełko. Włączamy je tylko na trochę, bo w końcu trzeba się przyzwyczaić do zimna. Wyżej będzie jeszcze chłodniej.

W czwartek rano radar wykrył dwie pierwsze góry lodowe. Pierwsza minęliśmy we mgle. Druga pokazała się nam na moment i pozwoliła sfotografować.
O 1340 z mgły wyłoniły się pierwsze szczyty Grenlandii. Ziemia – krzyknął Trochu. Ziemia!! Jesteśmy uratowani ;)”