W głąb fiordu Kangertittivaq

DSC_0015Maciek Sodkiewicz odezwał się znów dziś po południu, teoretycznie tylko po to, żeby dać znać, że Barlovento rusza w głąb fiordu Kangertittivaq. Ale na szczęście zaczął opowiadać:

– Zrobiliśmy już solidny rekonesans w miasteczku. Wiemy do kogo zadzwonić, żeby zatankować ropę. Oczywiście trzeba będzie baniaki wozić pontonem, ale kosztuje jakieś 6 i pół korony za litr, więc zatankujemy pod korek…
Tankowanie paliwa w europejskich portach jest proste: wlew niemal jak w samochodzie, podpływa się do stacji paliw, podnosi się pistolet z dystrybutora, wkłada do wlewu… i tylko rachunek na koniec jest nawet kilkadziesiąt razy większy, niż po zatankowaniu samochodu. Ale trudno się dziwić – nasze Barlovento mieści w zbiornikach ponad 1200 litrów…
Wszystko staje się dużo bardziej skomplikowane, gdy port jest zbyt płytki, by dało się do niej podejść – lub gdy stacji najzwyczajniej w świecie nie ma. Jakoś często to się zdarza w portach za kręgiem polarnym… Wtedy pozostają 30 litrowe plastikowe kanistry, które zajmują większość przestrzeni w achterpiku. Napełnić 10 baniaków – pestka. Wstawić na ponton, podać na jacht – nie jest lekko, ale nawet damska część załogi da radę. Ale przelać ropę z wielkiego kanistra do malutkiego wlewu – nie rozlewając? Nawet używając lejka? Nie, ta sztuka nie udała się jeszcze nikomu…
Na całe szczęście zbiorniki Barlovento są pod samą podłogą na śródokręciu i mają solidne otwory rewizyjne. Starczy odkręcić 12 śrubek, zdjąć pokrywę – i mamy wlew o średnicy blisko 20 centymetrów.! Nic się nie rozleje!

– Wodę powiedzieli nam, że mamy wziąć bezpośrednio z wodociągu. To znaczy, mamy sobie rozpiąć te niebieskie rurki, które biegną tutaj od domu do domu, zatankować ile chcemy, i spiąć z powrotem…
Trzeba przyznać, że planowana operacja zapowiada się jeszcze bardziej abstrakcyjnie, niż nalewanie wody do baniaków z węża od pralki w łazience Hansa w Tasiilaq. Załoga etapu III tylko lekko zdemolowała plany na wieczór jednego z sąsiadów, etap IV ma szanse pozbawić wody pół grenlandzkiego osiedla..!

– No i byliśmy w sklepie! Jest jeden na całą osadę, ale jest w nim wszystko, co potrzebne do życia – zaczynając od Tuborga w przyzwoitej cenie, na strzelbach i amunicji kończąc. Stoi sobie berbeć lat może 5, może 7 i ogląda razem z dziadkiem śrutówkę…
A nam się wmawia, że dzieci i zapałki to niebezpieczeństwo. No po prostu przerost cywilizacji nad treścią 😉

– Ale najważniejsze, że dowiedzieliśmy się, gdzie jest osada myśliwych, którzy pojechali polować na woły piżmowe! Podobno nie specjalnie lubią, jak im się tam jakieś statki plączą, ale… przecież Barlovento to żaden statek. A po drugiej stronie fiordu jest opuszczona osada wielorybnicza, w zeszłym tygodniu widziano tam dwa miśki polarne. Trochę daleko, ale płyniemy tam..!

Trudno stwierdzić, czy delikatna sugestia, żeby może jednak nie podchodzić za blisko do misiów, dotarła do adresata… Zostaje trzymać kciuki, żeby odległość była pod wiatr – i na odległość teleobiektywu.. 😉

W Ittoqqortoormiit – czyli znów na Grenlandii!

20140807 Ittoqqortoormiit– No to my już w Mieście o Dużych Domach!

No tak, numer, który o 21:50 wyświetlił się na telefonie, to nie Iri- dium, ale zwykły, lądowy telefon Maćka. Czyli Barlovento już na Grenlandii.!

Wypada tylko rozwiązać rebus z nazwą osady…

– Ittoq-cośtam… Po duńsku to się nazywa Scoresbysund. Ta grenlandzka nazwa podobno znaczy, że jest to Miasto o Dużych Domach. Co prawda bardziej osada…

Szybki rzut oka na mapę wyjaśnił od razu, czemu Maciek nawet nie próbował wymówić obecnej, oficjalnej nazwy tego miejsca: Ittoqqortoormiit. Nazwa osady lezącej po północnej stronie ujścia fiordu Kangertittivaq zawiera zdecydowanie za dużo samogłosek i powtórzonych liter, żeby można było wymówić ją swobodnie.

– Wiało słabiej niż w prognozach, nie więcej niż jakieś 10 węzełków, ale rzeczywiście z baksztagu, więc przyjechaliśmy na spokojnie, troszkę pomagając sobie silnikiem. Tylko lodu zupełnie nie było! Kilka gór lodowych i już…

Z tym lodem to duża niespodzianka – przecież wejście do Tasiilaq zagradzało szerokie na ponad 20 mil pole lodowe. A fiord Kangertittivaq leży jeszcze bardziej na północ. Wczorajsze mapy lodowe nie zapowiadały jakiejś blokady portu, ale coś tam powinno jednak być…

– Teraz puszczę drona, potem pójdziemy na rekonesans do miasteczka – zobaczymy czy ta Grenlandia bardzo różni się od tej tam na południu..

Powodzenia! My czekamy na dłuższą, spisaną relację 😉

Z wizytą na Jan Mayen

DSC_1278Z pokładu Barlovento nareszcie dotarła relacja z przebiegu wczorajszej wizyty na Jan Mayen. Co prawda liczyliśmy, że Maciek przekaże nam ją jeszcze wczoraj wieczorem, ale przez cały poniedziałek na jachcie działo się tyle, że trzeba wybaczyć lekki poślizg 🙂

5 sierpnia

„W nocy obok nas w zatoce Kvalrossbukta zakotwiczył niemiecki jacht. Dwa jachty równocześnie na Jan Mayen – po prostu niespotykane! W tym sezonie zawitało tu łącznie 5 jednostek z czego 2 akurat dziś.

O 0900 na radiu wywołuje nas Roy – komendant stacji –  i zaprasza na brzeg, aby omowić zasady panujące na wyspie. Po sprawnym desancie pontonem zastajemy na plaży poważnego wojskowego. Dopięty mundur, nienagannie ułożony beret, ciemne okulary, ręce na plecach i… brak jakiejkolwiek mimiki…
Zgodnie z mailowymi ustaleniami udziela nam 24godzinnego pozwolenia na pobyt na wyspie. Możemy poruszać się wszędzie i robić zdjęcia bez  żadnych ograniczeń. Prosi tylko by nie zabierać kości, desek i innych zabytkowych rzeczy, nie wchodzić do budynków oraz nie dotykać anten, których tu mnóstwo. Proponuje także wizytę w ich stacji, leżącej po drugiej stronie wyspy. Jest miły, ale widaż że najchętniej pozbyłby się nas w ciągu kilku godzin…

Powód lekkiego zniecierpliwienia naszą obecnością poznaliśmy niebawem: w środę przylatuje samolot przywożący na tydzień rodziny pracowników stacji. Dlatego wszyscy uwijają się jak w ukropie.  Dodatkowo ostatnie dni mieli bardzo napięte, ponieważ w sobotę kotwiczył statek z paliwem, a w poniedziałek przyszedł statek z zaopatrzeniem. A we wtorek my – i to aż DWA jachty jednego dnia. Normalnie przypływają może dwa w miesiącu… Barlovento było piątym gościem tego lata.

Wracamy szybko na jacht. Dzień jest ciepły, słoneczny i suchy, poa tym nie wypada jechać do stacji w kaloszach. Żeby zadać szyku w torbę CodeZero wrzucamy aparaty, buty trekkingowe i małe co nieco z żubrzą trawką i tak wyposażeni po raz drugi lądujemy na plaży.
Roy zaprasza nas do terenowego mercedesa i z góry przeprasza ze jest tu nieco „dusty”. Faktycznie kurz z wulkanicznej drogi pokrywa wszystko. Trasa przez wyspę zapiera dech w piersiach. Majestatyczne klify, grafitowa równina przykryta wulkanicznym popiołem, niezwykle formacje skalne a w tle pokryty wiecznym śniegiem stożek wulkanu.

Za kierownicą Roy rozgadał się i stracił wojskową sztywność: Chętnie opowiada o życiu tutaj. W bazie pracuje na stałe 18 osób. On przyleciał w marcu na roczny kontrakt, reszta zmienia się co sześć miesięcy. Dzisiejszy dzień jest czwartym słonecznym dniem tego lata 🙂 Mamy więc ogromne szczęście!
Po drodze, dosłownie po środku niczego, nagle mijamy znak przystanku autobusowego. Na widok naszych zbaraniałych min Roy uśmiecha się i mówi, że trzeba być bardzo, ale to bardzo cierpliwym, by doczekać się na autobus… Ot taki Norweski żarcik.
Dowiadujemy się również, że w stacji bardzo lubią żeglarzy i tylko dlatego zaprasza nas do siebie. Gdy przypływa prom i wysypuje się z niego ponad setka turystów, nie bawią się w organizacje transportu. Poza tym maja tylko dwie terenówki. Promowi turyści wychodzą więc na plażę, robią kilka fotek i wracają na prom. Przecież nie będą maszerować w pyle kilkanaście kilometrów górska drogą…
W tym roku na stacji pracuje więcej osób, ponieważ w trakcie krótkiego lata muszą wymienić całe oświetlenie pasa startowego. W zasadzie już się uporali z robotą, więc jutro będzie pierwszy test i to właśnie wtedy, gdy wojskowy herkules przywiezie ich rodziny… Nic dziwnego, że wszyscy odrobinę się stresują…

Norweska stacja wygląda jak wszystkie stacje polarne. Metalowe segmenty połączone w podkowę tak, by minimalizować konieczność wychodzenia na zewnątrz. Przy wjeździe maszt flagowy i dwie historyczne armaty. W końcu to stacja wojskowa 😉
W środku spotykamy miłych cywilów, jest małe muzeum Jan Mayen oraz sklepik z pamiątkami. Udaje się nam także załatwić prysznic dla załogi (!!) oraz pieczątkę wyspy do paszportu. Bedzie kolejna do kolekcji. Wysyłamy także pocztówki. Mamy mnóstwo szczęścia: samoloty zabierają stąd pocztę 4 razy w roku – z czego jeden przypada właśnie jutro. Jest szansa, że dotrą do domu przed końcem rejsu!

Po dwóch godzinach wracamy na jacht. Druga grupa z niecierpliwością czeka na wycieczkę na ląd. My podczas ich nieobecności testujemy nową wersję windy kotwicznej: Na rufie w pobliżu agregatu zakładamy elektryczną wyciągarkę linową. Rozciągamy 15 metrów stalowej liny i podpinamy ja do łańcucha. Działa. Może nie jest to najszybszy patent na rwanie kotwicy – ale przynajmniej nie musimy wyciągać jej rękoma tak jak do tej pory…

O 1600 na dobre podnosimy kotwicę i obieramy kurs na Grenlandię. Za plecami wciąż doskonale widać klify i wulkan magicznej wyspy. Widać ja jeszcze przez kolejnych 30 mil – aż nagle wyspa niknie we mgle. Czary jakieś?? Była tam, byliśmy przecież na niej, a teraz ani śladu… Do zobaczenia Jan Mayen..!

PS. Grzesiu, pamietalem.”

W tej chwili Barlovento żegluje sobie na żaglach z prędkością 6 węzłów miłym baksztagiem, a załoga oddaje się na słońcu popołudniowej sjeście 🙂 Są na pozycji 70 59N  013 33W i do Brzegów Grenlandii mają jeszcze jakieś 170 mil.

Na kotwicy u brzegów Jan Mayen

DJI00032Wczoraj późnym wieczorem Barlovento rzuciło kotwicę u północno-zachodnich brzegów Jan Mayen w zatoce Kvalrossbukta, a kpt Maciek Sodkiewicz przesłał nam relację z tego, co w poniedziałek działo się na pokładzie jachtu:

4 sierpnia
„Dzień rozpoczął się od… owsianki. To Pastor postanowił nawrócić nas na zdrową żywność. Swój niecny plan zaczął realizować już podczas zakupów imamy teraz na pokładzie 4 wielkie puszki płatków owsianych. Cóż nie było lekko, ale przywyknąć trzeba – i zwolna prawie cala załoga dala się przekonać. Tylko Szczupak pozostaje asertywny i marzy o frytkach 😉

Przekroczyliśmy 70 stopień szerokości geograficznej północnej. Wiatru wciąż prawie nie ma. Morze gładkie jak stół. Postanowiłem wypuścić drona. Miało być łatwo i pięknie – a tu nagle grot załopotał na fali. Dron pchnięty w takielunek stracił dwa śmigła, ja dostałem bomem, ale i tak mieliśmy farta:  Mam co prawda nowego guza na głowie, ale nasza ptaszyna jakimś cudem opadła na pokład – a nie do wody. Oj nie łatwo być filmowcem na jachcie…
Na szczęście kolejna próba poszła już dużo lepiej i mamy całkiem fajny film ze środka niczego.

Około południa na horyzoncie pojawiło się Jan Mayen. Majestatyczna wyspę widać z ponad 40 mil. Jest naprawdę potężna, a jej wierzchołek kryje czapa chmur. Czas jakby zwolnił. Godzina upływa za godziną a wyspa wciąż daleko. W kambuzie pachnie kurkumą i kuminem. Pastor serwuje kurczaka po indyjsku. Na monotonie kuchni nie można narzekać.

_DSC8709Po południu odpalamy Zenka i siedzimy na pokładzie wpatrzeni w Jan Mayen z kubkami parującej kawy. Klify wyspy z głębokimi żlebami malowanymi paletą cieni. Jest w tym jakaś magia. Gdyby tak choć na chwilę słońce przebiło się przez chmury….  
Zamiast słońca zjawił się wieloryb. Nieduży. Zupełnie niezainteresowany naszą obecnością. Potem przypłynęły jeszcze dwa. Też nawet nie zwróciły na nas uwagi.

Od kilku godzin płynęliśmy już wzdłuż wyspy, gdy w jednej chwili chmury rozstąpiły się i ukazała się śnieżna czapa kryjąca wierzchołek wulkanu. Biel  odcina się od szarych klifów.
Zrobiło się późno. Po 23 słońce zeszło nisko nad horyzont i znalazło poniżej pułapu chmur. Wyspa ożywa. Szare dotąd skały pokrywają się cała paletą barw. W bajkowej scenerii kotwiczymy przy ruinach stacji wielorybniczej. Korzystając z resztek światła jeszcze raz wypuszczam drona. Widok na Jan Mayen z lotu ptaka jest jeszcze bardziej magiczny, ale nowy, bzyczący kolega nie przypadł do gustu mewom. Trzeba wracać na jacht.”

Na Jan Mayen są tylko dwa miejsca, gdzie można w miarę bezpiecznie rzucić kotwicę i próbować zejść na ląd. Kvalrossbukta to lepsze z miejsc i – doprawdy, trzeba mieć szczęście Maćka..! – tak się składa, że to właśnie ta zatoka jest w tej chwili najlepiej osłonięta od wschodniego wiatru zapowiadanego przez prognozy.
Na dziś zaplanowana jest próba lądowania na wyspie – o ile prognoza się sprawdzi i wiatr pozwoli. Bo zgodę szefa norweskiej stacji meteorologicznej, która mieści się na Jan Mayen już mamy. Obiecał osobiście przywitać załogę Barlovento o 0900 UTC – czyli jakoś… za chwilę!

Wyżowa pogoda

DSC_0137Maćkowi nareszcie udało się przesłać do nas relację z sobotnich i niedzielnych wyda- rzeń na pokładzie Barlovento. A że pogo- dę mają tam mocno wyżową, to życie towa- rzyskie (i kambuzowe) najwyraźniej kwitnie:

2 sierpnia
„Dokładnie o północy Neptun wyłączył wiatr. Przez chwilę bujaliśmy się na lekkiej fali z nadzieją, ze może jeszcze powieje. Nic z tego. Odpalamy silnik i obieramy kurs na Jan Mayen. Wiatr nie pojawił się już tego dnia w ogóle. Nawet początkowa długa oceaniczna fala, która zdążyła zebrać okup od Michała, stopniowo wygasa. Wieczorem suniemy już w po totalnym lustrze nieruchomej wody. Odpalamy agregat. Siedzimy na pokładzie pijąc kawę. Sielanka. Spokój. Do Jan Mayen 260 mil.”

3 sierpnia
„Wiatru wciąż nie zauważono. Żadnych jednostek pływających też nie. Nawet ptaków nie ma. Jesteśmy dokładnie po środku niczego. Każdy znajduje swój kąt na jachcie i zaszywa się w nim z książką. Widzę nowego Hugo Badera, ktoś inny czyta „Moje Bieguny” Kamińskiego. Dla odmiany sternik czyta Snowdena 🙂 Tak, nie pomyliliście się, sternik. Na morzu ani jednej zmarszczki. Żadnego śladu życia w promieniu wielu, wielu mil.

Pastor przejmuje kambuz, a w jego oku dostrzegam dziwny błysk. Oj coś będzie się działo. Po pół godzinie do mruczenia silnika dołącza terkotanie agregatu na rufie. Kolejne pół godziny i z koi wyciąga mnie zapach pieczonego ciasta. No tak, nie może być nudno. Do kambuza zajrzeć się nie da – aromat zwabił praktycznie całą załogę. Ale Pastor nie pozwala dotknąć ciasta przez całe 20 minut – musi trochę wystygnąć! W tym czasie nasz Zenek-ekspres serwuje dobrą kawę. W końcu możemy siąść w mesie. Ciasto marchewkowe z bakaliami przełożone śmietanowym kremem a do tego dobre moce espresso. Ech, kocham to ciężkie marynarskie życie 😉

Gdy talerz został już wyczyszczony do ostatniego okruszka, sprzątamy stół i zakładamy kącik karciany. W tym roku znów gramy w sabotażystę. Nowi członkowie załogi szybko łapią klimat i rozgrywka robi się bardzo wciągająca.

Grę przerywa nam głośne „dup” – to pierwsza nadchodząca nie wiadomo skąd fala wywróciła garnek z woda stojący na kardanie kuchenki. Potwierdziły się moje obawy ze kuchenka, chociaż nowa, niezbyt nadaje się na morskie pływanie na fali. Co by tu zrobić. Krótka narada i Marek zanurza się w bosmance. Przeszukuje zasoby techniczne jachtu, coś tam mierzy, coś dobiera. Po pół godzinie wychyla głowę i mówi, ze szału nie ma, ale na nocnej wachcie o tym pomyśli…. Rano mamy kuchenkę z ogranicznikami podniesionymi o jakieś 8 cm. Powinno działać :)”

Niecierpliwie czekamy na relację z poniedziałku – Maciek przesłał nam dziś jeszcze krótka informację, że o 1000 UTC byli na pozycji 70 15N 11 29W, ledwie 60 mil od Jan Mayen. Czyli teraz wyspa powinna być już widoczna na horyzoncie…

IV etap wystartował

DSC_0152Wczoraj po 2100 UTC Barlovento II dowodzone już przez kpt. Maćka Sodkiewicza opuściło port w Stagastroedn. Rozpoczął się IV etap naszej wyprawy. Maciek co prawda planował wyjście już koło południa, ale okoliczności nie sprzyjały: niekorzystny wiatr słabł wolniej, niż to zapowiadały prognozy. Ale z perspektywy Maćka dodatkowe godziny nie zostały zmarnowane:
– Po prawie 6 dniach w islandzkim interiorze musieliśmy się troszkę domyć. Zakurzona załoga zabrana w morze na ponad 3 tygodnie – to jednak byłaby przesada… No i dwóm Markom udało się złożyć i uruchomić ogrzewanie!

Za to ostatnie należą się bez wątpienia szczególne gratulacje! Dwa solidne pudełka niedotknięte cały III etap wyprawy – mimo że duży napis „Eberspacher – ogrzewanie” obiecywał miłe ciepełko w mesie. Bo zawartość pudełek – przerażała. Mnóstwo kabli, złączek, przełączników – i tajemnicze dziwne COŚ co ma zamieniać ropę w ciepło… Nie, nie, na ten widok cała załoga III etapu ogłaszała, że wszyscy są humanistami i elektronikę to mogą co najwyżej popsuć.
A teraz udostępniony nam przez firmę Auto+ system ogrzewania będzie dmuchał miłym, ciepłym – i suchym powietrzem wprost na zmarznięte stopy załogi. Nic tylko pozazdrościć!

Maciek pożegnał się wczoraj krótko:
– Wieje ciągle z północy – ale już tylko 10 węzełków. Nie ma co stać, płyniemy.!

Przez pole lodowe do Tassilaq

DSC_0349Prognoza pogody, którą w czwartek w poludnie przekazano nam z Tassilaq była całkiem obiecująca – aż do sobotniego popołudnia miało wiac nie wiecej niż 15 węzłów z północnego-wschodu – a więc czekał na nas dokładnie taki wiatr, jaki właśnie mieliśmy. Czyli nie będzie źle!
Misiek (dla mniej zorientowanych – nasz kapitan 🙂 ) skrzywił się nieco lustrując przez lornetkę morze aż po widoczne na horyzoncie góry Grenlandii – wszędzie wodę pokrywały mniejsze i większe fragmenty lodu – mniej lub bardziej oddalone od siebie.
Jakoś przejdziemy – stwierdził Miś i zaczęliśmy powolną żeglugę przez pole lodowe.

Lód na początku był wyraźnie morski – szarawe, stosunkowo płaskie tafle, nawiane gdzieś z północy. Tylko w oddali widać było masywną kopułe góry lodowej uwięzionej w śród pokruszonego drobiazgu.
Jednak im dalej wgłąb, lód stopniowo zmieniał formę i kolor. Fragmenty stawały się większe i bardziej różnorodne w kształcie, a podmywane wodą brzegi błyszczały niebiesko – mimo że słońce schowane było za grubą warstwą chmur. Na tych bardziej płaskich bryłach tu i ówdzie można wylegiwały się grupli fok – czasem tylko mama z młodym, a czasem całe przedszkole pięciu-sześciu szarawych szczeniaków.

A potem wpłynęliśmy w prawdziwą aleję gór lodowych – wielkie jak domy, o kształtach tak różnorodnych, że trudno znaleźć porównanie – czasem kopulaste, czasem wyrzeźbione wodą i wiatrem na kształt foki? sfinksa? katedry? Czasem bardziej śnieżna, innym razem znów błękitne – zależnie od tego, z której cząści odległego lodowca oderwały się. Nagle jedna z błękitnych gór zaczeła powoli obracać się, a gigantyczne bloki zaczęły odłamywać się od jej korpusu. śmiana środka cięzkości na dobre zdestabilizowała masy lodu.! Z ogromnym hukiem w serii pęknięć? wybuchów? olbrzym rozpadł się na tysiace fragmentów – ledwie dwieście metrów od nas!

Żegluga wśród lodu była bardzo wyczerpująca: Na dziobie dwie lub trzy osoby musiały pełnić wachtę z tyczkami, by w razie co odepchnąć mniejsze lawałki lodu, których nie zdołał ominąć sternik. Na dachy sterowki wystawiony na wiatr nieszczęśnik z lornetką cały czas wypatrywał, który z dziesiątek kanałów podprowadzi nas bliżej upragnionego fiordu. Wachta kambuzowa musiała naprawdę uwijać się przy kuchence, żeby tym wszystkim zmarźlakom dostarczyć a to herbatę, a to zupkę – a czasem nawet budyń z soczkiem.!! Nikt nie narzekał – widoki były tak fascynujące, ze wszycy chętnie zostali by tam dlużej. ale wygral rozsadek – uparcie płynęliśmy (mniej więcej) na zachód, ku Grenlandii…

Wreszcie po ponad 12 godzinach przedzierania się przez lód weszliśmy do fiordu, nad którym leży Tassilaq – największa osada Grenlandii Wschodniej. O dziwo woda tutaj była (przynajmniej jak dla nas) w zasadzie wolna od lodu.! Oczywiście w porciku nie było kei, która mogłaby pomieścić Barlovento – a jedyne nabrzeże zajmował niewelki tankowiec, który dostarczył do osady zapas ropy na kilka miesiecy (może nawet na zimę?). Rzuciliśmy więc kotwicę, wywieźliśmy (kajakiem, bo na dmuchanie pontonu byliśmy zbyt zmęczeni) cumy na ląd – i po wyczekiwanej kolacji dosłownie padliśmy spać..

Dlatego sobota zaczeła się na pokładzie ze sporym poślizgiem – jakoś koło 1200 naszego, jachtowego czasu. Napompowaliśmy ponton i ruszyliśmy na zwiedzanie Tassilaq. Ale o tym następnym razem, bo właśnie w jedynej tutaj restauracji podano nam pizzę..!! 😉

Etap III pozdrawia..!

20140714 etap III witaPo niedzielnym zamieszaniu związanym z wymianą załogi, dziś władanie nad stojącym w Reykjaviku  Barlovento II na dobre przejęła załoga etapu III, która pod dowództwem kpt. Tomka – Miśka – Kulawika pożegluje zwiedzać wschodnie wybrzeże Grenlandii.

Dzień minął bardzo pracowicie: Trzeba było posprzątać po swojemu, zrobić zakupy – na wszelki wypadek na całe trzy tygodnie, zatankować jacht, uzupełnić zapasy gazu… Oczywiście przez cały dzień nie było czasu na takie drobiazgi jak jedzenie, więc wachta kambuzowa dopiero po 19:00 kończy zmywać naczynia po obiedzie.

Jak wszystko będzie posprzątane i zaształowane, a z odpowietrzenia zbiorników wody słodkiej poleje się woda wyraźnie pokazując, że więcej niż 800 litrów to one nie pomieszczą – będzie można oddać cumy – i ruszyć w kierunku prawdziwej Arktyki..!

Etap III pozdrawia i obiecuje często się meldować 😉

Barlovento w operze

20140712 harpaPozdrowienia z Reykjaviku! Stoimy w jachtklubie przy operze, od główek w lewo. Tak kulturalnego zakończenia rejsu jeszcze nie miałem!

Taki SMS od kpt. Darka Zubra przyszedł dziś z samego rana. Czyli jutrzejsza wymiana załóg odbędzie się w cieniu wspaniałej architektury – bo islandzka najnowsza sala koncertowa Harpa to budynek, którego nie sposób przeoczyć czy zapomnieć!

Przystanek na Vestmannaeyjar

http://www.flickriver.com/photos/jaari/Jeśli Islandia jest królestwem wulkanów, to Barlovento właśnie zameldowało się na wulkanicznym punkcie odprawy granicznej! – kpt. Darek Zuber dzwoniąc dziś (8 lipca 2014) do nas był w świetnym humorze – Mamy sporo czasu, do Reykjaviku zostało nieco ponad 110 mil, wieje spokojniutkie 10 węzłów, więc zrobiliśmy sobie dziś przystanek na Vestmannaeyjar. Bo być w okolicy i nie sprawdzić, na ile wulkanom udało się w 1973 zasypać ten porcik, to by było ciężkie niedopatrzenie…

Rzeczywiście, zdjęcia z 23 stycznia 1973, gdy na miejscu kamienistej łąki z chwili na chwilę zaczęła wypiętrzać się ognista góra, są niesamowite. Tony popiołu zasypały miasteczko na wysokość kilku metrów, a języki lawy niemal zablokowały wejście do rybackiego porciku. Ponad 5000 mieszkańców w jedną noc ewakuowano na odległą o ledwie 5 mil Islandię. Zbiór zdjęć z wydarzeń z 1973 roku można obejrzeć m.in. tutaj: http://www.flickriver.com/photos/jaari/sets/72157630583983598/

Niewiarygodne, a jednak 2 lata po kataklizmie ludzie znów mieszkali na wyspie. Załoga II etapu naszej wyprawy trafiła w naprawdę niezwykłe miejsce..!